Prokuratorzy stoją przed drzwiami prowadzącymi do największej od lat afery w polskim sporcie

Haracze, malwersacje finansowe, mobbing, zmowa milczenia i wreszcie doping. To wszystko mogą odkryć śledczy, którzy zajmą się sprawą nieprawidłowości w Polskim Związku Kolarskim. Muszą być jednak dociekliwi. Do bólu.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
Na zdjęciu kolarze w czasie wyścigu Agencja Gazeta / Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta / Na zdjęciu kolarze w czasie wyścigu.

Prokuratura Regionalna w Warszawie podjęła decyzję: będzie prowadzone śledztwo w sprawie nieprawidłowości w Polskim Związku Kolarskim w latach 2010-2017. To efekt trwającego od kilku tygodni zamieszania, które wywołał wywiad z Piotrem Kosmalą opublikowany w naszym serwisie ("Afera w polskim kolarstwie. Czy "dochodziło do uprawiania seksu z podopiecznymi?" - czytaj cały artykuł >>).

Były członek zarządu PZKol-u mówił o: stworzeniu sekty, zabieraniu sportowcom pieniędzy, pojeniu ich alkoholem, w końcu opowiedział o przypadku gwałtu, seksu z nieletnią. Po czym dodał: - To dopiero wierzchołek góry lodowej.

Otworzą puszkę Pandory?

Sprawa byłego trenera i dyrektora sportowego PZKol-u to tylko jeden z wielu wątków, które powinny pojawić się w śledztwie. Bardzo ważny, być może najpoważniejszy, ale nie można zapominać, że polskie kolarstwo to stajnia Augiasza.

Do tej pory największym skandalem w polskim sporcie była piłkarska "afera Fryzjera". Dowiedzieliśmy się, że w polskich ligach ustawiono ponad 600 meczów, skazano prawie 450 osób, udowodniono winę 68 klubom. - Gdyby nie doskonała praca prokuratorów z Wrocławia, głównie Krzysztofa Grzeszczaka oraz Roberta Tomankiewicza, cała afera zapewne zakończyłaby się na kilku, może kilkunastu zatrzymanych. Im się chciało pogrzebać w tej sprawie i odkryć całe bagno - powiedział nam Dominik Panek, dziennikarz Polskiego Radia 24, twórca bloga "Piłkarska Mafia", człowiek, który o tej aferze wie wszystko.

W kolarstwie z pewnością nie będzie aż tylu winnych, skazanych i takiej liczby pobocznych wątków. Mniejsze środowisko. Mimo to prowadzący sprawę w Prokuraturze Regionalnej w Warszawie mogą otworzyć puszkę Pandory. Bloger kolarski, człowiek zaangażowany w rozwój MTB w Polsce - Marek Tyniec - słusznie zauważył na Twitterze: - Skoro sprawą nieprawidłowości w PZKol-u zajmuje się prokuratura, mam nadzieję, że dyskusja wróci na właściwe tory. Martwi jedynie zakres 2010-17 a nie 2001-17, ale cóż, prokuratura to nie wydział archeologii.

Zobaczył kontrolerów i uciekł z toru

Ostatnie dwie dekady w polskim kolarstwie to rzeczywiście czas niezwykły. Z regularnością szwajcarskiego zegarka dochodziły do nas mniej lub bardziej oficjalnie (zazwyczaj mniej) wieści o kolejnych aferach. Długi powstałe przy budowie toru kolarskiego w Pruszkowie, a ciągnące się do dzisiaj, podpis in blanco na wekslu pod budowę hotelu przy welodromie, druzgocące wnioski z kontroli Najwyższej Izby Kontroli, wykorzystywanie seksualne zawodniczek, podejrzenie aplikowania środków dopingowych naszym reprezentantom, zmuszanie sportowców do podpisywania niższych kontraktów, niż wynikało to z przepisów międzynarodowych, mobbing... Czarna lista nie ma końca.

ZOBACZ WIDEO: Czesław Lang: Musimy rozwiązać zarząd i wybrać nowych ludzi. Naszymi problemami interesują się za granicą

Najmniej mówiło się publicznie o dopingu. A jest wiele "dziwnych" zbiegów okoliczności, które wskazują, że ta historia nie jest wyssana z palca. - Wystarczy przeanalizować, gdzie często trenowały nasze kadry, w jak niedostępnych miejscach i jak wyglądali zawodnicy, kiedy wracali - usłyszałem od jednego z dziennikarzy. Bardzo dobrze poinformowanych, od lat zajmujących się kolarstwem.

- Podczas mistrzostw Polski złapano na dopingu jedną z zawodniczek - dodaje inny rozmówca. - Kiedy media zaczęły węszyć i pytać, co się właściwie stało, zasłonięto się ochroną danych osobowych. A zawodniczka? Kazali jej zniknąć na pół roku, nie pokazywać się na wyścigach, przeczekać.

W środowisku znana jest też historia, jak jeden z kolarzy torowych uciekał z obiektu, bo nagle pojawili się na nim kontrolerzy.

Zmowa milczenia

Te wszystkie "legendy" wymagają dokładnej weryfikacji. Próbowałem dowiedzieć się czegoś w Zakładzie Badań Antydopingowych działającym przy Instytucie Sportu w Warszawie. Bezskutecznie. Odprawiono mnie z kwitkiem. Wysłałem również 6 grudnia 2017 roku zapytanie mailowe do dyrektora Polskiej Agencji Antydopingowej - Michała Rynkowskiego oraz kierownika Departamentu Informacji i Edukacji tejże instytucji - Dariusza Błachnio, w którym poprosiłem m.in. o: przekazanie protokołów z badań polskich kolarzy z ostatnich 10 lat. Znów ściana. Nie otrzymałem odpowiedzi na moje wątpliwości. Być może moja wiadomość wpadła do "spamu".

Prokurator, któremu będzie zależało na wyjaśnieniu wszystkich wątków, ma więcej narzędzi nacisku. Powinien dotrzeć do informacji dotyczących poszczególnych kontroli w ostatnich latach, a potem łącząc te wyniki z zeznaniami osób ze środowiska połączy pewne fakty. Puzzle zaczną do siebie pasować.

Środowisko - a zwłaszcza kolarze - czeka także na wyjaśnienie procederu podpisywania w polskich zespołach podwójnych kontraktów. Tajemnicą Poliszynela jest, że często na jednym "papierze" jest kwota zgodna z wymogami Międzynarodowej Unii Kolarskiej (która określa minimalne zarobki zawodników), a na innym kwota już realna (o wiele niższa). Ta, która jest co miesiąc wypłacana na konta kolarzy. W zależności, kto pyta i kto kontroluje, wyciąga się odpowiednią wersję kontraktu. Mówił o tym choćby podczas ostatniego zjazdu delegatów PZKol prezes Dariusz Banaszek. Publicznie, oficjalnie, z mównicy.

Kilka tygodni temu jeden z polskich kolarzy - na Twitterze - zamieścił wpis, w którym napisał o tym problemie. O tym, że mamy zmowę milczenia w tej sprawie, że trzeba to wyjaśnić. Po zaledwie kilkudziesięciu minutach wpis zniknął z sieci.

Czy wierzysz, że winni afery w PZKol-u zostaną ukarani?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×