Era Cristiano, era Portugalii?

Mieli być Brazylią Europy i są - przestali grać pięknie, grają na wynik. Zawsze mieli jedną wielką gwiazdę w szeregach, i nic się nie zmieniło. Jedni mówią, że tak słabej Portugalii nie widzieli od lat, inni - że w końcu jest to drużyna dojrzała.

 Redakcja
Redakcja
PAP/EPA / GEORGI LICOVSKI

Wywindowani

- Czasami gramy ładny, przyjemny dla oka futbol, a czasami nie. Ale nie dbamy o to. Robimy to, co powinniśmy robić w mojej ocenie - mówi trener Fernando Santos. Człowiek, który nie ma w sobie nic z romantyka, a raczej przypomina solidnego, zaprogramowanego na rzetelną robotę, jak przystało na posiadacza dyplomu z inżynierii elektrycznej i telekomunikacyjnej, fachurę.

Portugalczycy we Francji mieli kilka rzeczy, które pozwoliły im osiągnąć sukces. Po pierwsze - Cristiano Ronaldo pozbierał się po ciężkim sezonie i choć nie błyszczał aż tak, jak potrafi, to był liderem drużyny w ciężkich chwilach. Po drugie - wykreowali Renato Sanchesa, nową gwiazdkę, piłkarza, który miał wystarczające papiery na to, by od czasu do czasu, choćby w meczu z Polską, odciążyć CR7, a dodatkowo jeszcze w porę obudził się Nani, na którym już stawiano krzyżyk i w kwalifikacjach był znacznie mniej efektywny niż w samych finałach.

Po trzecie - ławka, która stanowiła wartość dodaną, a wejścia na boisko Joao Moutinho czy Ricardo Quaresmy wzmacniały zespół w krytycznych momentach, zaś bogactwo środkowych obrońców pozwalało skonstruować w czasie mistrzostw przynajmniej trzy zestawy stoperów, więc brak Pepe w półfinale nie osłabił drużyny. Po czwarte - Portugalia miała szczęście, awansując do półfinału bez jednego zwycięstwa w regulaminowym czasie, a wcześniej nie wygrywając niezbyt trudnej grupy, co automatycznie przekierowało ją do łatwiejszej części turniejowej drabinki. Drabinki (Austria, Węgry, Islandia, Chorwacja, Polska, Walia…), która tak naprawdę okazała się wielką, pojemną windą do finału.

Po drodze do meczu na Stade de France, czyli starcia z pierwszym, naprawdę mocnym rywalem, dopiero na tle którego wielu gotowych było oceniać Portugalczyków, Cristiano i spóła mogli odpaść już kilka razy. Uratowali grupowy remis z Węgrami, dopiero pod koniec dogrywki z Chorwatami przechylili szalę na swoją korzyść, w końcu pamiętne rzuty karne w starciu z Polakami. Generalnie dość nudna gra, pozbawiona radości, inwencji, inspiracji, minimalistyczna, bez źdźbła geniuszu, który nierzadko towarzyszył tej nacji, z cierpliwym wyczekiwaniem na windę numer 2, czyli imponujący wyskok dosiężny Cristiano.

ZOBACZ WIDEO Dariusz Mioduski: kluczem do sukcesu jest przychód 50 mln euro (źródło: TVP)

W światowym futbolu wielka Portugalia zaistniała tak naprawdę wraz z erą CR7. Wcześniej, mimo zastępów utalentowanych piłkarzy, sukcesy Selecao były raczej odosobnione. Pierwszy raz na mundialu zameldowała się dopiero w 1966 roku. Mając wielką Benfikę oraz nieprawdopodobne pokolenie z Eusebio, Mario Coluną, Jose Torresem czy Simoesem, debiutant wywalczył trzecie miejsce. I nagle wszystko przepadło. Skończył się Eusebio, skończyła Portugalia. Świat przypomniał sobie o niej podczas Euro '84, imprezie też, jak ostatnia, rozgrywanej na francuskich stadionach. Marsylski półfinał, 120-minutowy dreszczowiec z udziałem gospodarzy i właśnie następców Eusebio, można oglądać w nieskończoność. Ta drużyna grała wówczas jeszcze piękniej niż Francja. Napędzana od środka przez Antonio Sousę i Jaime Pacheco, z szalejącym na skrzydle filigranowym Fernando Chalaną i żądlącym Rui Jordao… To było odkrycie porównywalne z duńskim dynamitem. A najciekawsze, że na turniej Portugalczycy dostali się przede wszystkim dzięki Polakom, którzy w eliminacjach specjalnie im nie przeszkadzali, byle tylko nie pomóc rywalizującym w tej samej grupie piłkarzom ZSRR.

Tyle że i ta drużyna dość szybko zgasła. Portugalczycy łudzili się, że zapanują nad futbolową Europą, gdy karty w reprezentacji zaczną rozdawać przedstawiciele złotego pokolenia, które na przełomie lat 80. i 90. dwukrotnie sięgnęło po młodzieżowe mistrzostwo świata. Luis Figo, Rui Costa, Fernando Couto, Joao Pinto i Paulo Sousa rozegrali znakomity turniej Euro 2000, ale odpadli w półfinale. W 2004 roku dysponując mieszanką rutyny z młodością mieli w końcu sięgnąć po złoto. Na własnych boiskach nie bez trudu, ale doszli do finału, gdzie czekała na nich nieobliczalna Grecja. Łzy po porażce młodziutkiego Ronaldo pokazywały telewizje całego świata. - Byłem na kompletnie innym etapie, wchodziłem dopiero do futbolu, przeżyłem mocno tamtą porażkę - mówił CR7. Już wtedy przeszedł do historii jako najmłodszy zawodnik, który kiedykolwiek zagrał w finale ME; miał wówczas 19 lat i 150 dni. W niedzielę jego rekord - jeśli zapomnimy o całej aferalnej otoczce związanej z metryką - poprawił kumpel z drużyny Renato Sanches.

Ważąc sukcesy Portugalczyków z reguły waży się ich trzech wielkich tenorów - Eusebio, Figo i Ronaldo. W plebiscycie federacji na najlepszego piłkarza stulecia, triumfował ten ostatni. Były selekcjoner Luiz Felipe Scolari podkreśla więź, jaka w kadrze łączyła doświadczonego i pomocnego na każdym kroku Figo i właśnie młodego Ronaldo. Ale to jednak Figo powiedział w „Marce": - Wstrętne są porównania Cristiano i Eusebio. Eusebio nie da się z kimkolwiek porównać.

Piłkarski spec, dr Rogan Taylor z Uniwersytetu w Liverpoolu, który widział na żywo Eusebio podczas MŚ '66, nie miał wątpliwości: - Był piłkarzem totalnym, szybkim atletą, obunożnym. Wszyscy wiedzą, że Ronaldo jest dobrym piłkarzem, ale kto go lubi? Nikt. Eusebio ze swoim wdziękiem i pokorą był kochany, bo był wielkim graczem i wielkim człowiekiem.

Czarna Perła pochodził z portugalskiej Afryki Wschodniej (Mozambik). W kontekście kraju, o tak bogatych tradycjach kolonialnych i konkwistadorskich, nie powinno dziwić, że blisko połowa obecnej kadry urodziła się w innych krajach - od Niemiec i Francji po Angolę i Republikę Zielonego Przylądka.

Na pewno jednak rodowitym Portugalczykiem jest Cristiano. Ci, którzy wskazują przede wszystkim jego klubowe sukcesy muszą delikatnie zmienić optykę - właśnie po raz czwarty zaprowadził reprezentację do szeroko rozumianej strefy medalowej wielkiej imprezy, a tylko w turniejach o mistrzostwo Europy uzbierał 9 goli (tyle co Michel Platini, choć on akurat w jednej edycji). 12 lat temu walczył w finale Euro u boku Figo (już we Francji przegonił byłego idola w liczbie meczów w reprezentacji) i Deco, teraz to on był ojcem i przewodnikiem dla Renato czy Raphaela. Postrzegany jako rozkapryszony gwiazdor, rzucający mikrofonem do sadzawki, potrafił zaimponować. Jak wtedy, gdy przed serią rzutów karnych z Polską budował teoretycznie równie doświadczonego, ale przerażonego Moutinho: - Dasz radę, a jak nie, pieprzyć to.

Dali radę.

Zbigniew Mucha

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×