Wojciech Matczak: Nie ma się z czego cieszyć

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Wydawać by się mogło, że wynik 9:2 zadowoli wszystkich kibiców, włodarzy, zawodników oraz trenerów Zagłębia. Jednak Wojciech Matczak zdołał doszukać się błędów w grze swoich podopiecznych. Sosnowiczanie odnieśli pierwsze zwycięstwo w tym sezonie ligowym, a za poprzednie przegrane zostali rozgrzeszeni przez swojego szkoleniowca.

W tym artykule dowiesz się o:

Zagłębie po trudnym początku sezonu ligowego miało odnieść w miniony weekend dwa zwycięstwa i odbić się od dna tabeli. Plan nie został wykonany, sosnowiczanie przegrali piątkowe spotkanie w bardzo złym stylu. Jednak w niedzielę nastąpiła ich metamorfoza - wysoko wygrali z rywalami z Nowego Targu. Mimo że bilans wygranych i porażek wynosi 1:1, to w klubie nie ma wielu zadowolonych z osiągniętych wyników.

- Ten weekend miał wyglądać inaczej. Mieliśmy wygrać w piątek, ale niestety, nasze zaangażowanie do gry pojawiło się dopiero przy wyniku 0:4, czasami jest za późno i nie da się zmienić rezultatu. Niestety, polegliśmy, a chcieliśmy zdobyć komplet punktów. Natomiast w niedzielę był mus, bo gdybyśmy przegrali drugi mecz, to coś musiałoby się wydarzyć, żeby ta drużyna mogła funkcjonować dalej - podkreślił szkoleniowiec Zagłębia.

Wygrana z Podhalem 9:2 nie zadowoliła go. - Ten mecz nie był idealny - sucho stwierdził Wojciech Matczak. - Była przygotowana czwarta formacja do gry, ale to, co wyprawiały nasze trzy piątki w ostatniej tercji nie miało nic wspólnego z tym, co sobie zakładaliśmy. Rozumiem, że jest wysoki wynik... Próbujemy jakiś fajerwerków w wykonaniu niektórych zawodników, ale to nie na tym polega, bo to zostaje we krwi. Przyjdzie ciasny wynik i te złe nawyki mogą znacząco zaważyć o końcowym rezultacie - wyjaśniał po meczu. - Musimy się pozbywać takich nawyków. Mam na myśli szczególnie trzecią formację złożoną z Tobiasza, Piotrka i Marcina (Tobiasz Bernat, Piotr Sarnik i Marcin Jaros - przyp. red.). Jedna z sytuacji, gdy Marcin jest w sektorze strzeleckim, wjeżdża w odpowiednim tempie do tercji, może uderzać i na 99 proc. twierdzę, że byłby z tego gol, a on zwalnia, podaje na Piotrka, który gubi krążek i idzie kontra na trzy na dwa - w głosie szkoleniowca było słychać zdenerwowanie.

Błędy tej formacji nie wpłynęły znacząco na wynik. Jednak nie jest to dla Wojciecha Matczaka żaden argument. - To nie ma nic wspólnego z tym, co chcemy grać. Takie momenty jak ten naprawdę mogą doprowadzić do tego, że kiedyś nie wytrzymam i tę formację rozwiążę - wydawał się grozić i zarazem mobilizować swoich podopiecznych do lepszej gry.

Po pierwszym zwycięstwie w lidze, w dodatku tak wysokim w szatni Zagłębia było słychać radość zawodników. Ich trener zupełnie nie podzielał tej radości, wręcz przeciwnie. - Nie ma się z czego cieszyć. Wysoki wynik jest dobry dla naszej psychiki, bo gdybyśmy przegrali trzeba byłoby coś zrobić z tą drużyną, prezes na pewno byłby w szatni... Ja już w piątek po spotkaniu byłem na dywaniku, więc ruchy prezesa zostały wykonane. Spróbowaliśmy się odbudować i udało się, bo Stoczniowiec jest naprawdę niebezpieczny - podkreślił.

Na wynikach i postawie zawodników Zagłębia odbił się zakaz transferowy dla ich klubu. Oczywistym jest, że w meczach nie mogli występować sprowadzeni w tym okienku transferowym hokeiści, którzy mieli stanowić o sile tego zespołu. Ten fakt wpływa na łagodniejszą krytykę sosnowieckiego szkoleniowca. - Rozumiem zawodników, rozgrzeszam ich za poprzednie mecze, ale nie za piątek. Rozgrzeszam, bo nie pracowali w komfortowych warunkach ze względu na całe zamieszanie z zakazem transferowym - zaznaczył Wojciech Matczak.

Źródło artykułu: