Marta Walczykiewicz: Potrafię oddać serce (wywiad)

- Sport nauczył mnie, jak wyłączyć emocje choćby na chwilę. Zostałam ukształtowana przez treningi i starty, wzrosła mi odporność, ale to wcale nie znaczy, że tam w środku mnie nie boli - mówi Marta Walczykiewicz, wicemistrzyni olimpijska i świata.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Marta Walczykiewicz w trakcie biegu finałowego K1 500m WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Marta Walczykiewicz w trakcie biegu finałowego K1 500m
Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Powiedziała pani kiedyś, że kibice muszą zrozumieć, że chociaż uprawiacie trudny sport, jesteście kobietami. Trudno w sporcie o kobiecość?

Marta Walczykiewicz (kajakarka, wielokrotna medalistka mistrzostw świata i Europy, srebrna medalistka igrzysk olimpijskich): W kajakarstwie jest to trochę utrudnione. Nie możemy się umalować na zawody, jak tenisistki, piłkarki ręczne czy siatkarki. One nie mają styczności z wodą, makijaż im się nie rozpłynie. Poza tym u nas podstawą całego sportu jest siłownia, dlatego bicepsy mamy większe niż przeciętni Polacy, a co dopiero Polki. Niektórym się to podoba, niektóre kobiety nam zazdroszczą, ale mężczyźni często widzą w nas najpierw sportowca, a dopiero później kobietę. Oczywiście poza treningami i zawodami lubimy podkreślić swoje atuty. Staramy się to robić jak najczęściej, wykorzystać każdą okazję, bo nie mamy za wiele wolnego czasu.

Zakupy nosi pani sama?

Kiedy idę do sklepu z jakimś mężczyzną, kolegą, to koszyk mogę nieść, ale tylko wtedy, kiedy jest pusty. Jak coś się w nim pojawia, od razu mi go zabierają. Nikt nie zapomina o dobrych manierach. Kiedy jadę gdzieś pociągiem, wchodzę do przedziału i muszę położyć walizkę na samej górze, panowie też się wyrywają. Mimo że widzą, że ręce mam większe niż oni. Chcą pomagać, chociaż czasami martwię się, czy na pewno dadzą radę tę walizkę podnieść.

Ludzie często o pani myślą, że skoro jest pani silna fizycznie, to musi być także wytrzymała psychicznie?

Było wiele takich sytuacji. Także po ostatnich igrzyskach w Rio, bo wiele rzeczy działo się w moim życiu rodzinnym i trzeba było podejmować trudne decyzje. Ostatnio, po piętnastu latach życia, w tym siedmiu ze mną, trzeba było uśpić mojego psa. Nagle cała rodzina obróciła się w moją stronę i to ja musiałam powiedzieć, jak teraz należy postąpić. Silni sportowcy wyglądają na takich, co zniosą wszystko, ale tężyzna jednak nie ma znaczenia w sprawach, które chwytają za serce.

ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio #1: Marta Walczykiewicz. Zostać legendą

Ale sport uczy pokory, podnoszenia się po porażkach.

Tak, takie lekcje dostałam. Rok po igrzyskach zmarł mój ojciec chrzestny, miał 44 lata, brat mojej mamy. Szykowałam się do wyjazdu na kolejne zgrupowanie, ale kiedy cała rodzina płakała, musiałam znaleźć w sobie siłę, by wszystkich trzymać jakoś w całości. Sport nauczył mnie, jak wyłączyć emocje, choćby na chwilę, żeby wykonać jakieś zadanie, żeby wszystko funkcjonowało. Nie było łatwo, ale ktoś coś musiał powiedzieć w kościele przy księdzu, przy bliskich. Kilkanaście lat testowania psychicznego w każdym wymiarze przez sport pomogło mi sklecić kilka zdań nie roniąc łzy. Zostałam ukształtowana przez treningi i starty, wzrosła mi odporność, ale to wcale nie znaczy, że tam w środku mnie nie boli.

Marta Walczykiewicz mistrzynią Europy! >>

Superman też czasami musi odpocząć.

Jeśli kobieta siada i płacze, nie znaczy to, że jest słaba, tylko po prostu resetuje system.

Może być pani słaba? Chciałaby pani czasem?

Na pewno są takie chwile, kiedy jestem słaba, ale to nie jest fajne. Nie chcę taka być. Dzieje się tak, kiedy już nie mam siły. Trzeba się wtedy popłakać, pożalić, może poradzić. Chyba po to, żeby poczuć, że nie jest się w tej sytuacji samemu i dalej funkcjonować. To, że kajakarki są dobrze zbudowane, nie oznacza, że nic ich nie ruszy. W pierwszej kolejności jesteśmy kobietami. Lubimy ładnie wyglądać, lubimy kwiatki, kolory, lubimy jak nas panowie dopieszczają, lubimy się poczuć słabe tylko po to, żeby mężczyzna mógł poczuć, że jest silniejszy. Kobiecość i sport to chyba fajna, chociaż trochę wybuchowa mieszanka.

Tak słuchałem pani wyliczanki o tym, co lubicie, i czekałem na: "lubimy różowe kajaki w gwiazdki".

Mam 32 lata i na takim pływam. Brzmi pewnie śmiesznie i banalnie. Ten kajak ma swoją historię.

Jaką?

Dziwną i skomplikowaną. Szykowałam go na igrzyska olimpijskie w Londynie w 2012 roku. Prace nad jego wykonaniem trwały bardzo długo, ponad rok. Był dopieszczany w każdym centymetrze, naprawdę świetnie zrobiony. Jednak kiedy dotarł do Polski, okazało się, że w końcowej fazie nie dołożono staranności i na etapie schnięcia lakieru ktoś czegoś nie dopilnował. Kajak miał fragmenty zmatowione. Mój tata, który jest specjalistą od takich rzeczy, stwierdził, że tak nie może być, bo wszystko powinno być dopasowane precyzyjnie. Podjęliśmy decyzję, że w Londynie popłynę na innym kajaku, firma wykonywała go na ostatnią chwilę, był czarny z chyba fioletowymi gwiazdkami. Różowy na chwilę poszedł w odstawkę. Czarny się nie sprawdził, na igrzyskach byłam dopiero piąta w jedynce na 200 metrów. Później dałam mu jeszcze dwa razy szansę w zawodach pucharu świata, na których też nie poszło mi najlepiej i zdecydowałam się doprowadzić do porządku mój różowy kajak. To był 2013 rok, od tamtej pory na nim pływam.

Taki sprzęt się nie niszczy?

Z kajakami jest jak z samochodami. Autem też można jeździć dwa lata i je zajeździć, a można i piętnaście, a będzie jak igiełka. Tata nauczył mnie dbać o sprzęt, przecież przez długi czas nie miałam prywatnego, a korzystając z klubowego trzeba było mieć świadomość, że nie ma go zbyt dużo. Dlatego teraz mój ośmioletni kajak wygląda jak nowy i jak widać nadal pływa bardzo szybko. Niektórzy po roku używania mają już sprzęt w gorszym stanie. Bardziej zużywane jest za to wiosło, które jest przekładnikiem naszej mocy na wodę z silników, czyli własnych rąk. Niektórzy uważają, że trzeba je zmieniać co roku, maksymalnie raz na dwa lata, a ja już mam takie, którego używam cztery lata. Jestem jak typowy stary człowiek - jak mi coś pasuje, to nie zmieniam. Wiem jednak, że teraz muszę przetestować nowe przed igrzyskami w Tokio, bo obecne straciło już trochę twardość. Wiosło poddane jest dużym obciążeniom - zawodnika, oporu wody i kajaka. Żeby utrzymać kilkadziesiąt kilogramów na piórze, musi być twarde i sztywne. A moje straciło już nawet kolor. Od wczoraj jest jednak w garażu i myślę, że już z niego nie wyjdzie.

Wioślarka Magdalena Fularczyk mówiła mi, że nie jest mistrzynią techniki, ale doskonale "czuje wodę". Czucie wody w kajakach też jest ważne?

Wiem, że dla ludzi, którzy nie interesują się sportem, może to brzmieć dziwnie. Idę na trening, wchodzę na wodę i mimo że stoper wskazuje dobry czas, mam wrażenie, że stoję w miejscu, że kajak mi się nie przesuwa. Mówię do trenera, że nie mam czucia, a on śmieje się, że nigdy nie mam czucia, a jakoś szybko pływam. A czasami bywa tak, że wchodzę do kajaka, robię pierwszy ruch i czuję, że stanowimy jedność. To trudne do zrozumienia, ale my jesteśmy w stanie wyczuć, czy woda jest lekka czy ciężka, czy jest ciepła, bez dotykania. Dociera to do nas przez siłę, jaką musimy włożyć w pociągnięcie, żeby przepchnąć kajak przez wodę. Myślę, że to mam, umiem bardzo dobrze pływać z falą i pod falę, nie boję się, czytam wodę, wiem, jak należy się do niej dostosować, żeby nie przeszkadzała, a pomagała w osiągnięciu dobrego wyniku.

To w jakiej wodzie pływa się najlepiej?

W ciepłej, bo jest lżejsza. Wiele zależy też od głębokości akwenu, w którym pływamy. Tak naprawdę musimy umieć pływać w każdych warunkach. Jeśli przyjedziemy na zawody, woda okaże się ciężka, będzie stawiać duży opór, to jeśli będziemy dobrze przygotowane, nie może to dla nas stanowić problemu, będziemy potrzebować dwóch treningów, żeby zorientować się w warunkach i wszystko wyczuć. Tak naprawdę wszystko jest w głowie - jeśli ktoś jest słabo przygotowany, zrzuci winę na cokolwiek.

Przed igrzyskami w Londynie była pani pewniakiem do medalu, ale był wielki smutek. W Rio wywalczyła pan srebrny. Czy teraz przed Tokio czuje pani, że oczekiwania rosną?

Nie ma pewnych medali, rzeczywiście Londyn mnie tego nauczył. Przed tamtymi igrzyskami powieszono mi go w mediach na szyi, a ja w to uwierzyłam. Miałam takie wrażenie, że wystarczy już tylko tam pojechać i się przepłynąć. Tak dla zasady. Ale tak to nie działa. Teraz presja nie rośnie. W Rio udowodniłam już sobie, że jestem wartościową zawodniczką, która potrafi popłynąć szybko, a teraz po dwóch latach słabszych na mistrzostwach świata wróciłam na podium tych zawodów, zajmując drugie miejsce. Nie jestem już najmłodsza, lata lecą, po drodze przytrafiła się jeszcze kontuzja, która wykluczyła mnie z treningów na dwa miesiące. Nie mam już jednak czego sobie udowadniać, mam robić swoje. Koleżanka z kadry śmiała się ostatnio, że nawet jak mnie zakopią i przykryją betonowymi płytami, to i tak wyjdę, bo nic mnie nie powstrzyma.

Naprawdę swój start w Londynie pierwszy raz obejrzała pani dopiero po roku?

Tak. I zostałam do tego zmuszona przez kolegę, który wtedy także trenował 200 metrów. Zostałam przyparta do ściany, kazał mi opowiedzieć ten bieg, co się tam stało. Obejrzeliśmy.

Marta Walczykiewicz zdobyła brązowy medal Igrzysk Europejskich w Mińsku >>

Długo pani płakała po Londynie?

Może cały miesiąc? Nie wiem, co bardziej bolało - brak medalu czy to, że wszyscy na mnie liczyli, a wszystkich zawiodłam. I wie pan, ja nawet nie myślę o rodzinie czy bliskich, ale o całym kraju, o polskich kibicach, którzy spodziewali się medalu. Ze świadomością, że zawiodłam siebie, dałabym radę, a z tyloma ludźmi było mi za ciężko.

Została pani wtedy sama?

Niby zawsze ktoś przy mnie był, ale czułam się osamotniona z tym, co się stało. Z jednej strony kadra się cieszyła, bo koleżanki przecież miały brązowy medal, z drugiej byłam ja i inna koleżanka bez podium. To był kiepski czas w Londynie, trener też się nie potrafił w nim odnaleźć, musiał się przecież cieszyć z sukcesów innych. Coś w tym jest, że zwycięstwo ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Sama też odsuwałam się od wszystkich, nie chciałam zarażać swoim smutkiem dziewczyn, które miały medal. Wszyscy przychodzili, pocieszali: "nic się nie stało, za cztery lata będzie lepiej", a ja miałam tego dość. Nie chciałam, żeby się nade mną użalano.

Wtedy znalazłam nową pasję, którą stało się jeździectwo. Przez dwa miesiące chodziłam do stajni, zaczęłam trenować nawet skoki przez przeszkody. Przyszła jednak końcówka jesieni, kiedy trzeba było podjąć decyzję, co dalej. Czy trenuję z kadrą i przygotowuje się do kolejnych igrzysk czy też porażka przytłoczyła mnie tak bardzo, że nie chcę kajaków już oglądać. Po którymś z treningów zeszłam z konia i powiedziałam: "dobra, odstawiam konie na trzy lata, wracam do kajaków, żeby zdobyć medal w Rio".

Skąd się bierze taką siłę? Rodzice tak panią wychowali?

U mnie w domu sport był zawsze i cała rodzina była podporządkowana pod mój tryb życia, ale nikt nie wtrącał się w moje decyzje. Po Londynie mówiłam, że nie wiem, co dalej z kajakami, nie wiedziałam, czego potrzebuję. Rodzice zauważyli, że pojawiły się konie, tata był pewnie trochę zmartwiony, że na stałe zmienię dyscyplinę. Ale trafiłam do jeździectwa, bo miałam chyba dość rywalizacji, presji. Przez jakiś czas jeździłam rekreacyjnie, ale szybko mi się znudziło. Zaczęły się treningi skoków, coraz wyżej, coraz więcej przeszkód.

Uświadomiłam sobie, że nie potrafię zrezygnować ze sportu, z rywalizacji, z ciągłego podnoszenia poprzeczki. Skoro nawet konno nie potrafiłam jeździć rekreacyjnie, to zaczęły pojawiać się marzenia dotyczące sukcesów w nowej dyscyplinie. Pamiętam, miałam dobry trening, ale kiedy podjęłam decyzję o powrocie do kajaków, przez trzy lata się w stajni nie pojawiłam. Przyszłam tam z medalem z Rio, dwa dni po powrocie z igrzysk do Polski.

W życiu też pani tak ma, że jak coś nie wyjdzie, to łatwo pani nie odpuszcza?

Tak. Czasami pocierpię, popłaczę, ponarzekam. Musi mi wszystko przejść i zaczynam od początku, porządnie. Tak było w tym sezonie. Wróciłam po kontuzji, wzięłam u nas w kraju w zawodach kwalifikacyjnych. Były tylko jedne, przegrałam z koleżanką z kadry o setną sekundy. Nikt nie pamiętał o moim urazie, nie dostałam drugiej szansy, trener od razu podjął decyzję że nie wystartuję w jedynce na 200 metrów na igrzyskach europejskich. Czułam, jakby zabrali mi coś, co zawsze było moje. To był wielki żal, smutek. Dwie noce były tragiczne. Przychodziły do mnie koleżanki, mówiły, że się ogarnę, a ja tylko prosiłam, żeby dały mi spokój, bo potrzebuję pocierpieć dwa dni, a później wszystko sobie ułożę. Tak było. Uznałam, że będzie, jak trener zdecydował i że skoro mam startować w innej konkurencji to OK, zrobię to, jestem wystarczająco zmotywowana. Otrząsnęłam się, a los chciał tak, że ostatecznie to ja wystartowałam na 200 metrów w jedynce.

Powiedziała pani kiedyś: "Dać mi palec, a chcę od razu całą rękę". Jest pani zachłanna? Bierze pani życie garściami?

Zachłanna w życiu nie jestem. Ale w sporcie? Chcę wziąć wszystko. Dostałam medal pucharu świata, myślę: "mało, chcę więcej". Moją zachłanność w sporcie rozpatrywałabym w kategorii zalet, zwyczajnie nie potrafię spocząć na laurach. W Rio zeszłam z podium z medalem. Mogłabym odpocząć, pomyśleć, że dostałam nagrodę, a było inaczej - skoro mam jeden, to dlaczego nie powalczyć o kolejne? Poczułam smak medalu, bardzo dobry smak, poczułam ochotę, by przeżyć coś takiego jeszcze raz.

Czym jest dojrzałość?

Myślę, że wszystko w życiu jest po coś. Gdybym zdobyła medal w Londynie i zapytano by mnie, jak tego dokonałam, odpowiedziałabym, że mi się udało. W Rio było inaczej - wiedziałam, po co lecę do Brazylii, co zrobiłam przez trzy lata, żeby ten medal zdobyć. Wcześniej nie byłam tego świadoma. Miałam wrażenie, że idę na trening tylko po to, żeby stoper pokazywał odpowiednie cyferki. Tylko to się liczyło, a nie odczucia na wodzie, nie technika czy taktyka. Zwyczajnie jak robot najszybciej płynęłam do mety. Bywały takie sytuacje, że potrafiłam pokłócić się z trenerem po treningu, bo chciałam zrobić jeszcze jeden przejazd. Miałam przekonanie, że do sukcesu prowadzi stoper i nic innego. Potrzebowałam czasu, że ważna jest świadomość tego, co się robi, ważna jest jakość wykonywanych ruchów, całych treningów. I to jest chyba dojrzałość.

Sam czas wystarczył?

Dużo dały mi rozmowy z naszym mentorem, Bogumiłem Głuszkowskim. Zawsze nam pomagał, był z nami, przygotowywał do samych igrzysk. Nie jest psychologiem, nie ma wykształcenia w tym kierunku, ale nazywam go mentorem, bo staje z boku i jest w stanie zobaczyć rzeczy, których same nie widziałyśmy. Powiedział mi wiele rzeczy, a przed Rio uznał, że nawet mój styl wypowiadania się, nieulegania dziennikarskim prowokacjom w pytaniach o medal, świadczył o tym, że się zmieniłam. Głuszkowski zaprosił mnie na rozmowę przed samym wylotem do Rio, powiedział, że tylko po to, by powiedzieć, że jestem gotowa. Sama byłam już świadoma tego, że tak jest.

Trudno z panią wytrzymać na co dzień?

Mam trudny charakter. Ale to chyba rodzinne, bo moja siostra ma jeszcze cięższy. Ale jeśli mi na czymś zależy, potrafię oddać całe serce.

Mówiła pani, że dojrzewa do założenia rodziny.

Patrząc na mój wiek, to musi tak być. A na serio - wiem, że ten moment kiedyś nastąpi, trzeba będzie wychować dzieci. Niekoniecznie mówię o mężu, bo w życiu różnie się układa, ale ważne, żeby na tym świecie nie zostać później samemu. Tyle że decyzja o rodzinie nie może być decyzją na siłę. Trzeba być na to przygotowanym, pewnym w stu procentach. Nie chciałabym urodzić dziecka i patrząc na nie mając w głowie myśli, że musiałam zrezygnować z kajaków rok wcześniej. I zastanawiać się, co by było gdyby. Dla mnie założenie rodziny musi być świadome i równoznaczne z zakończeniem kariery w wyczynowym sporcie. Nie chciałbym być rozdarta.

A karierę jeździecką już pani zakończyła?

Nawet dzisiaj byłam na treningu. Zawsze uważałam, że sportowiec nie może mieć klapek na oczach, zamykać się tylko na swoją dyscyplinę. Każdy sport może się do czegoś przydać. Bawiłam się w życiu w lekką atletykę, chodziłam na treningi boksu i kick-boxingu, uczyłam się gry w tenisa, lubiłam brać udział w biegach ulicznych, wyciskałam sztangę. Jeden sport wyczynowo, a reszta jako rekreacja - między dyscyplinami można znaleźć zresztą wiele połączeń. Co ma wspólnego kajakarstwo z jeździectwem? Choćby umiejętność utrzymania równowagi. Przez długi czas koń nie mógł mnie zrzucić z grzbietu.

"Pracuj nad sobą w ciszy a osiągnięcia niech robią hałas" - podpisuje się pani?

Nigdy nie hałasowałam, ale znam ludzi, którzy tak robią. Po jednym bardzo dobrym wyniku produkują szum, krzyczą. I kiedy pojawiają się problemy, chcą je rozwiązywać na głośno. To tak nie działa, ja tak nie lubię. Muszę trenować w ciszy i spokoju. W trakcie przygotowań przez cały sezon miałam swoje kłopoty, ale o nich nie mówiłam. Nie robiłam z siebie wielkiej poszkodowanej, bo ktoś chciał mnie odstawić na bok. Wiedziałam, ile jestem warta, trenowałam, żeby mój medal zrobił hałas i teraz po mistrzostwach świata chyba tak wyszło. Cały sezon się nie odzywałam, a na końcu odzywać się już nie musiałam.

Kajakarstwo to sport dla twardzieli?

Tak. Nie trenujemy w hali, nie mamy ogrzewania. Jest taki moment, kiedy przy słabej pogodzie możemy nie schodzić na wodę, ale im bliżej sezonu, pogoda nie ma znaczenia. Trenowałam w śniegu, wiosła zamarzały, fartuch przymarzał do kajaka. Wtedy kształtują się charaktery. Teraz młodzież przyzwyczajona jest do innych warunków. W porządku, zapisują się na kajaki latem - jest bardzo przyjemnie, woda, słońce, obozy. Ale przychodzi jesień i zima, to zaczynają się schody. Trzeba biegać, dźwigać ciężary w siłowni, biegać na nartach. Kiedy kluby nie mają możliwości zgrupowań zagranicznych, dopóki rzeki nie skuje lód, trenuje się na wodzie. Rodzice się martwią, bo dzieciaki zaczynają chorować. I tak z dwudziestu osób zostaje jedna. Albo najtwardsza, albo taka, która odkrywa, że to jest sport dla niej.

Stanęła pani kiedyś przed lustrem i pomyślała, że jest mistrzynią?

Z wszystkich imprez mistrzowskich mam 114 medali. Z samych mistrzostw Polski - 50. Wiem to, bo siostra z tatą prowadzą wszystkie statystyki. Wyliczyli mi wszystko - ile w tym złota, ile srebra, ile brązu, znają każdy szczegół. Ale nigdy nie pomyślałam o sobie, że jestem najlepsza. Nigdy nikomu nie dawałam odczuć, że jest ode mnie gorszy, ale mam czasami takie dni, kiedy to ja czuję się gorsza.

I co wtedy?

Lubię obejrzeć  swoje najlepsze wyścigi, jak z Rio czy z mistrzostw Europy w poprzednim roku. Takie, które były bliskie ideału. Oglądam i myślę: "kurczę, ty jesteś jednak dobra".

Tak radzi sobie pani ze stresem?

Chyba go akceptuję. Jeśli jesteś dobrze przygotowany i pewny tego, że wszystko zrobiłeś dobrze i nie masz sobie nic do zarzucenia, to złego stresu nie będzie. Jakiś pojawia się zawsze, ale nie na tyle silny, żeby paraliżował i coś zepsuł. Kiedy startowałam po kontuzji, stres był ogromny, skończyło się medalem, ale pojawił się jakiś punkt zapalny i emocje wybuchły - popłakałam się, sama nie wiem dlaczego. Wszystko we mnie buzowało. Przed mistrzostwami świata stres też był. Powiedziałam sobie: "Dobrze, jest, zaakceptuj to. Będzie ci towarzyszył zawsze, ale nie może ci przeszkadzać". Po półfinale miałam dobrą rozmowę z przyjacielem, powtórzył mi wszystko o czym niby wiedziałam - że miałam dobry bieg i że jestem dobrze przygotowana - ale czasami trzeba to usłyszeć od kogoś z boku. Przed finałem stres był już mniejszy o 80 procent.

Marta Walczykiewicz i Tomasz Kaczor z brązowymi medalami zawodów PŚ w Poznaniu >>

To prawda, że uspokajają panią także zwierzęta?

Mam dobre serce. W domu są trzy koty, niedawno miałam jeszcze psa. Kocham zwierzęta, bezdomnych nie przygarniam, ale jak w końcu wybuduję swój dom i będę miała duże podwórko, to na pewno będzie tam sporo zwierząt. Relaksują mnie i odprężają. Na każdym obozie kiedy nie ma mnie w pokoju, to wiadomo, że znalazłam w pobliżu jakieś koniki, albo osiołki i poszłam je pokarmić. Boję się jednak pająków, węży, przerażają mnie nietoperze. Kiedyś na wakacjach nietoperz wleciał do pokoju i zaczęło się wielkie polowanie. Zobaczyliśmy jednak, że boi się nas tak samo, ja my jego, że tylko próbuje się wydostać i akcja polowania zamieniła się w akcję ratowania. Ostatnio płynęłam kajakiem i widziałam, jak topi się jakieś zwierzątko, jakiś duży konik polny. Cofnęłam się, wrzuciłam go do kajaka. Kiedy dopłynęłam do trenera poprosiłam, by ostrożnie wylewali wodę, bo tam coś jest. Przyzwyczaili się już do mnie.

Woli pani zwierzęta od ludzi?

Słyszałam taki zarzut, że lepiej traktuję zwierzęta niż ludzi. To nie tak. Ale myślę, że zwierzęta są bardziej prawdziwe. Mam w domu koty - one albo cię lubią albo nie. Jak cię nie lubią, to nie podejdą, a jak lubią, to położą się na kolanach. Tak samo jest z psami - na jednych warczą, do innych się łaszą. Nie będą niczego udawać, w lewo, albo w prawo. A z ludźmi to różnie bywa.

Czy Marta Walczykiewicz zdobędzie olimpijskie złoto w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×