Tragedia podczas spływu. Instruktor zginął, próbując ratować tonących

Grzegorz rzucił się do wody, gdy zaczęli tonąć. Oni, chłopak i dziewczyna, przeżyli. On - instruktor kajakarstwa, choć był reanimowany godzinę, stracił życie. - Wyciągałem stąd wielu topielców - mówi strażak biorący udział w akcji ratunkowej.

Łukasz Kuczera
Łukasz Kuczera
spływ kajakowy organizowany przez Kajaki Jelcz Facebook / Kajaki Jelcz / Na zdjęciu: spływ kajakowy organizowany przez Kajaki Jelcz
Andrzej Bednarek, naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej w Siechnicach, która przyjechała na miejsce tragedii, opowiada nam, że tego dnia, 5 lipca, poziom rzeki Oławy był dość wysoki. Na dodatek właśnie na tym odcinku koryto ma uskok, "woda - jak opowiada - ciśnie w dół". Niestety, Grzegorz Wlazło to nie jest jedyna ofiara tego wypadku, która właśnie tam straciła życie.

To miał być koniec spływu

Siechnice leżą 15 kilometrów od Wrocławia. Tego dnia spływ organizowała tam firma Trawers24 należąca do Grzegorza i jego małżonki. Ze względu na wysoki stan rzeki po czerwcowych opadach deszczu, spływ był przeznaczony dla osób średnio-zaawansowanych.

Podczas spływu dwie osoby wypadły z kajaków i zaczęły się topić. Grzegorz Wlazło ruszył im na ratunek. Młodą parę udało się uratować i wyciągnąć na brzeg, 37-letni instruktor zginął. Mimo upływu dwóch tygodni, tragedią nadal żyje całe miasteczko i pobliski Jelcz-Laskowice, z których pochodził instruktor.

- Straszna tragedia - mówi starszy rowerzysta, którego spotkaliśmy niedaleko miejsca tragedii. - Podobno właśnie w tym miejscu ten spływ miał metę, więc tym bardziej to dojmujące, że tak niewiele brakowało, żeby wszystko dobrze się skończyło - dodaje. Kilkaset metrów dalej znajduje się bowiem tama na rzece.

"Na koniec spływu oczywiście ognisko" - informowała firma w reklamie spływu. Każdy z uczestników miał też mieć zapewnioną ochronną kamizelkę. Dlaczego zatem doszło do tragedii? Na to pytanie odpowiedzi poszukuje policja w trwającym postępowaniu.

Jako jedni z pierwszych na miejscu pojawili się strażacy z Siechnic. - Gdy przyjechaliśmy, wszyscy byli już wyciągnięci na brzeg - opowiada Bednarek.

Relacjonuje, że dziewczyna, która jako pierwsza wpadła do wody, była półprzytomna. Kontakt z nią był nieco utrudniony i została przewieziona do szpitala. Jej mąż również został wyciągnięty na brzeg w ostatniej chwili.

- Organizator spływu, którzy rzucił się do wody, nie dawał oznak życia. Zaczęliśmy resuscytację, która trwała kilka minut. Potem pojawił się śmigłowiec pogotowia i to medycy przyjęli od nas reanimację. Trwała prawie godzinę, ale chłopak się nie odezwał. Szkoda, bo to młody mężczyzna był - dodaje naczelnik OSP.

Po dwóch tygodniach o tragedii na miejscu przypominają jeszcze ślady opon ciężkiego sprzętu, jakie pozostały w podmokłej ziemi. Ostał się też jeden znicz, który jednak dawno się wypalił.

Znicz na miejscu tragedii. Znicz na miejscu tragedii.

Niebezpieczny fragment rzeki

Andrzej Bednarek zwraca uwagę na wysoki poziom wody, jaki utrzymywał się 5 lipca na rzece Oława. - Tam spotkały się dwa spływy, nie wiem, czy doszło do zderzenia kajaków, ale woda w tym miejscu ciśnie na dół. Na siły natury nie ma rady. To jest bardzo niebezpieczne miejsce. Podczas mojej służby to nie jest pierwszy wypadek śmiertelny. Sam wyciągałem już pięciu czy sześciu topielców z tego fragmentu rzeki - zdradza naczelnik OSP Siechnice.

Nie trzeba daleko oddać się od feralnego miejsca, by zdać sobie sprawę, że strażak z Siechnic ma rację. Kilka metrów od znicza pozostawionego ku pamięci Grzegorza Wlazły znajduje się tablica pamiątkowa. "Ku pamięci i przestrodze. W tym miejscu dnia 31.05.2008 odszedł nasz kolega i przyjaciel "Siwy" 1984-2008" - głosi tablica.

Tablica ku pamięci jednej z ofiar. Tablica ku pamięci jednej z ofiar.

Jeszcze kilka dni wcześniej, gdy w okolicy istniało ryzyko powodzi, spływ kajakowy najpewniej nie doszedłby do skutku. - Poziom wody był wysoki, ale paradoksalnie jakby tej wody było więcej, to pewnie tragedii by się udało uniknąć, bo ten kajak by się ześlizgnął po tafli wody - przypuszcza strażak z Siechnic.

"Zarażał ludzi swoją pasją"

Wraz ze śmiercią Grzegorza Wlazły działalność zakończyła wypożyczalnia kajaków "Kajaki Jelcz", która od lat organizowała spływy na rzece Oława. "Informujemy, że wszystkie spływy są odwołane, a Kajaki Jelcz zamyka swoją działalność. Dziękujemy wszystkim za wspólnie spędzony czas i prosimy o modlitwę za Grzegorza" - ogłosiła firma zaraz po tragedii, jaka miała miejsce w Siechnicach.

Grzegorz Wlazło był lubiany przez mieszkańców Jelcza-Laskowic, w którym mieszkał. Organizował nie tylko spływy kajakowe, ale też prowadził szkołę nauki jazdy.

"Byłam bardzo blisko p. Grzegorza, kiedy każdy kto mógł walczył o Jego życie. Siedziałam koło małżeństwa, które ratował i pomagałam na ile w danej chwili było można. Wyrazy współczucia dla Rodziny Pana Grzegorza - jest nam bardzo, bardzo przykro" - napisała na Facebooku Kamila Sidelec, uczestniczka feralnego spływu kajakowego na rzecze Oława.

Tutaj doszło do wywrócenia kajaków. Tutaj doszło do wywrócenia kajaków.

Takich wpisów, które pokazują, jak świetnym instruktorem i organizatorem był Grzegorz Wlazło, jest jednak więcej. "Byłam, chyba 3 lata temu na spływie w Bystrzycy. Wspaniała przygoda i wspaniały Człowiek. Bardzo smutna wiadomość. Współczuję Rodzicom, Dzieciom, całej Rodzinie" - napisała z kolei Jadwiga Skrętkowicz.

"Grzesiek zarażał ludzi swoją pasją i sposobem życia - dzielił się wiedzą i doświadczeniem. Sprawił, że chwile z nim spędzone były prawdziwą przyjemnością. Nigdy mu tego nie zapomnimy" - dodał z kolei Tomasz Siłka.

Bohaterskiego czynu nie zapomni mu najpewniej również młoda para, która została uratowana przez 37-latka.

Czytaj także:
Pierwsza turystka z koronawirusem na Zakintos
Kolaković: Czarnogóra była już wolna od COVID-19

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×