Poczułem się jak Rafał Majka. Przejechałem 120 kilometrów w peletonie

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
Przejeżdżamy przez Kocanowo. Przy trasie dziesiątki kibiców. Jak w każdej miejscowości możemy liczyć na głośny doping. Ludzie stoją przy trasie, klaszczą, trąbią, niektórzy mają syreny strażackie. Na rękach mam gęsią skórkę. Ci jadący o wiele wolniej przybijają dzieciakom "piątki". Świetna zabawa. A ja mam kolejny dowód, że Polacy kochają kolarstwo. Tak jak podczas Tour de Pologne setki tysięcy ludzi stoi przy drogach, tak nawet amatorskie ściganie wzbudza potężne zainteresowanie.

Drugi bufet i po raz kolejny grupa przestaje istnieć. Zostaje nas ośmiu, może dziesięciu. Wskakuję na czoło, utrzymuję 30-32 km/h, nikt mnie nie wyprzedza, więc jest ok. Mija kilometr, drugi. Pokazuję łokciem, że przydałaby się zmiana. Zero efektu. Pokazuję po raz kolejny. Nic. Oglądam się za siebie. Czyżby nie było nikogo? Są, ale brakuje ochoty na zmianę. W końcu się udaje. Wyskakuje kolega z okolic Gorzowa Wielkopolskiego (na mecie zamieniliśmy kilka zdań, stąd znam miasto, z którego przyjechał). Daje mocną zmianę. Przez następne około 30 km pracujemy w trzech, raz jedziemy wolniej, raz szybciej. Reszta nie ma sił. Mijamy pojedynczych kolarzy, którzy mają problemy. Nie są w stanie do nas doskoczyć. Są totalnie bez sił. No cóż, w nogach mamy wszyscy około 100 km. Kto zaczął za mocno, teraz cierpi. Wpadamy na ulice Poznania, skończył się zjazd, teraz będzie lekko pod górkę. Nadal pracujemy tylko w trzech.

Podjazd. Wyskakuję na lewo i krzyczę: "ogień!". Jadę mocno, bardzo mocno, jak na to, że nie powinienem mieć już sił. Do mety jakieś pięć kilometrów. To jak rzut beretem. Po dwóch, trzech minutach ciężkiej pracy odwracam się za siebie. Na kole mam jednego kolarza. Reszty nie widać. Zniknęli za zakrętem. - Dasz zmianę, masz siły? - uspokajam oddech. Przytakuje głową. Mówi: spróbuję.

"Dla mnie jesteście bohaterami"

Daje taką zmianę, że ledwie udaje mi się utrzymać tempo. Momentami 34 km/h! Niby płasko, ale nogi już powoli upominają się o swoje. Mijamy kolarzy, którzy nie mogą już wysiedzieć na siodełkach, wstają z rowerów, jadą zakosami. 1,5 km do mety, tym razem ja wyskakuję na czoło, mówię koledze, że pociągnę już do końca. - Super, bo ja już mam dość - odpowiada z wyraźną ulgą.

Kilometr, 500 metrów, 250 metrów, coraz bliżej. Już słychać doping na mecie, powoli dociera do mnie, że uda się ukończyć ten najtrudniejszy wyścig w mojej krótkiej przygodzie kolarskiej. Zerkam na licznik. Średnia prędkość z całego dystansu, to 31,6 km/h. Jestem zaskoczony. Patrzę jeszcze raz, nic się nie zmienia, to nadal 31,6 km/h. Wow. Wpadam na metę, dziękuję koledze dzięki, któremu tak łatwo przeszły te ostatnie kilometry, wymieniamy kilka uwag.
Wyścig miał świetną obsadę. Pojawił się nawet autobus z kolarzami Activejet Verva. Fot. Bike Challenge/Facebook Wyścig miał świetną obsadę. Pojawił się nawet autobus z kolarzami Activejet Verva. Fot. Bike Challenge/Facebook
Dopiero teraz do nas dociera jak jest upalnie. Wjeżdżamy w strefę finishera, zespół występujący na specjalnie przygotowanej scenie akurat gra "Highway to Hell". O tak, właśnie tak. Idealne podsumowanie tych ostatnich godzin. Biorę wodę, tortillę z kurczakiem, ciasto buraczkowe i siadam w cieniu. Patrzę na licznik. 115,8 kilometra, czas: 3:39.36, średnia prędkość: 31,64 km/h. Coś pięknego. Zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie przejechał 100 kilometrów w tempie powyżej 30 km/h. No, ale jazda w grupie to zupełnie inna bajka. To ogromna nagroda za godziny spędzone na treningach. Interwały, podjazdy, dłuższe wycieczki - trzy, cztery razy w tygodniu starałem się budować swoją formę. I tak od wczesnej wiosny. Opłacało się. Ktoś powie, że zająłem odległe miejsce - 974. Mniej więcej na początku drugiej połówki stawki (1630 kolarzy zmieściło się w limicie czasowym). Ale nie o miejsce tutaj chodziło. Przez prawie cztery godziny świetnie się bawiłem, czasami ciężko pracowałem, czasami chowałem się za innych i odpoczywałem. Cały czas myślałem: czy przeskoczyć dalej, bo grupa dyktuje za słabe tempo, a może jednak zostać, bo potem braknie sił? Przekonałem się, jak ważna jest taktyka. Bez niej przejechałbym ten dystans pewnie w 4,5 godziny. O ile bym w ogóle dojechał. Bo jadąc samotnie mógłbym się całkowicie "wypompować". Mijałem takich samotnych jeźdźców po drodze.
Na mecie każdy zawodnik otrzymywał - między innymi - medal. Fot. Bike Challenge/Facebook Na mecie każdy zawodnik otrzymywał - między innymi - medal. Fot. Bike Challenge/Facebook
- Jestem pod wielkim wrażeniem tego, co dzisiaj dokonali kolarze - ocenia Bartosz Huzarski, który przyjechał osobiście do Poznania, aby wspomagać zawodników. - Specjalnie nie używam słowa amatorzy. Dla mnie wszyscy są bohaterami. 120 kilometrów w takim upale, to niech mi każdy uwierzy wielkie wyzwanie.

Wracałem z Poznania zmęczony, ale i ogromnie zadowolony. Moje myśli nie krążyły wokół wyniku, jaki osiągnąłem. Zacząłem już po prostu planować, jak poprowadzić treningi przez kolejny rok, aby podczas Bike Challenge 2017 jeszcze poprawić swój wynik. Bo kolarstwo to ciągłe wyznaczanie nowych celów.

Za rok znów spróbuję. A Ty?

Marek Bobakowski

PS Na koniec jeszcze zapis mojego przejazdu.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×