Alonzo Mourning - człowiek ze stali cz. I

Droga prowadząca do mistrzostwa NBA jest z reguły długa i wyboista. Alonzo Mourning przeszedł jednak przez prawdziwe piekło, zanim założył na palec wymarzony pierścień i stał się legendą Miami Heat.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
PAP/EPA / PAP/EPA

Norfolk w stanie Wirginia to ponad dwustutysięczne miasto, które słynie przede wszystkim z portu nad Zatoką Chesapeake oraz głównej bazy Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Właśnie tam znajduje się również siedziba atlantyckiego dowództwa NATO. Kilkanaście kilometrów na południe od Norfolk położona jest natomiast podobnej wielkości miejscowość Chesapeake, w której 8 lutego 1970 roku pierwszy krzyk wydał z siebie "Zo", jak zdrobniale nazywano późniejszego czołowego centra zawodowych parkietów. Jego rodzice, Alonzo senior oraz Julia, w chwili narodzin chłopca mieli po zaledwie dziewiętnaście lat. Pochodzili z Norfolk, ale z braku pieniędzy zamieszkali w niezbyt zamożnej części Chesapeake o nazwie Deep Creek. - Pobrali się tylko ze względu na mnie - opowiada Mourning junior. - Dopóki z nimi mieszkałem, byłem jedynakiem, chociaż nie odczuwałem tego aż tak bardzo ze względu na obecne w pobliżu liczne kuzynostwo. Moja mama miała pięć sióstr oraz pięciu braci. Gdy cała rodzina zbierała się w domu dziadków, miałem wokół siebie tyle osób, że nie sposób było czuć się samotnym.

Ojciec "Zo" był rezerwistą US Navy i Marines oraz pracował jako mechanik w pobliskiej stoczni. Tymczasem najmłodszy z Mourningów rósł jak na drożdżach. Każde nowe buty szybko stawały się dla niego za małe, a gdy na boisku bawił się z rówieśnikami, to nieznajomi brali go za... upośledzonego umysłowo, ponieważ wyglądał na starszego o dobrych kilka lat. Młodzieniec uwielbiał też różne formy rywalizacji. Zawsze interesowało go tylko zwycięstwo, dlatego kiedy przegrywał, od razu zaczynał płakać. - Powtarzałam mu: "Ktoś musi przegrać i od czasu do czasu przychodzi też kolej na ciebie". Nie sądzę jednak, żeby kiedykolwiek to do niego dotarło - wspomina Julia.

Państwo Mourningowie jako bardzo młodzi rodzice nie do końca radzili sobie z trudami życia codziennego. Pomimo tego "Zo" ciepło wspomina swoje dzieciństwo, a przynajmniej czas do momentu rozpadu związku Alonzo seniora i Julii. Dla dziesięcioletniego chłopca było to straszne przeżycie. - Cała ta gehenna odcisnęła ogromne piętno na mojej psychice i to nie tylko ze względu na to, co się stało z moją rodziną, ale też dlatego, w jaki sposób to się działo - legendarny center przywołuje dawne czasy. - Z szacunku do moich rodziców nie chcę zagłębiać się w szczegóły. Wystarczy powiedzieć, że ich kłopoty dość poważnie wpływały na mnie. Miałem problemy emocjonalne, a życie w ciągłym napięciu mi nie służyło.

Sytuacja w domu rozbudziła w młodym Alonzo jego buntowniczy charakter. Chłopak pakował się z jednych tarapatów w drugie, a wszystko dlatego, że chciał być choć w niewielkim stopniu zauważanym przez mamę i tatę. Kolejne kary nie skutkowały, aż w końcu rodzice naprawdę się nim przejęli i postanowili całą trójką uczęszczać na specjalną terapię. - Jeśli chcesz, możesz nie wracać z nimi - zaproponowano juniorowi podczas jednej z sesji. Z obawy przed nieznanym mało które dziecko zaakceptowałoby taką propozycję, ale w tamtym momencie "Zo" nie miał żadnych wątpliwości i wiedział, że albo skorzysta z szansy od losu, albo skończy marnie. - Ten moment to prawdziwy punkt zwrotny w moim życiu - tłumaczy. - Czułem, iż to może zadziałać. Tym bardziej, że moja decyzja nie oznaczała całkowitej separacji od rodziców. Oni nadal mogli być częścią mojego życia i mnie odwiedzać. Nie chciałem się więcej buntować. Pragnąłem zrobić coś dla siebie i zacząć wszystko od nowa. Wybrałem możliwość zmiany swojego życia na lepsze zamiast godzenia się z ponurą rzeczywistością. Jeśli plan zakończyłby się fiaskiem, to przynajmniej nie mógłbym mieć do siebie pretensji, że nie próbowałem.

Decydując się na przenosiny do domu dziecka dziesięcioletni Mourning nie zdawał sobie sprawy z tego, w co tak naprawdę się pakuje i jak wielki ból zadaje swoim rodzicom. - Alonzo był bardzo upartym chłopcem. Jeśli jakaś myśl pojawiła się w jego głowie, to za wszelką cenę musiał ją zrealizować. Zawsze był przekonany o swojej racji i nie dało mu się przemówić do rozsądku. Z tego powodu pewnego dnia złamał mi serce - opowiada senior rodu. W bidulu "Zo" nie ujrzał nowej i pięknej rzeczywistości. W jednej chwili otoczyło go kilkadziesiąt dzieciaków, które miały o wiele większe problemy psychiczne i emocjonalne niż on. Niektórzy byli agresywni do tego stopnia, że od czasu do czasu zamykano ich w izolatce. Opiekunowie starali się chronić chłopaka przed całym złem, ale gdy przychodziła noc, ten wielokrotnie nie mógł zmrużyć oka i rozmyślał nad swoją sytuacją.

Kiedy małżeństwo Alonzo seniora i Julii wydawało się być już tylko historią, nagle nastąpił przełom i doszło do pojednania zwaśnionych stron, czego owocem jest Tamara - siostra "Zo". Sielanka jednak nie trwała zbyt długo i w 1983 roku państwo Mourningowie ostatecznie się rozwiedli. Pomimo tego ich syn nie zdecydował się na zamieszkanie z którymś z nich i poprosił o znalezienie... rodziny zastępczej. - Kochałem oboje rodziców i nie chciałem żadnego z nich faworyzować - tłumaczy. - Wciąż też czułem, że powrót do domu nie byłby dla mnie dobrym rozwiązaniem.

Ojciec i matka dzielnie walczyli o odzyskanie swojego dziecka, ale prawo stanu Wirginia było dla nich nieubłagane i wszelkie petycje szybko lądowały w koszu, jeśli przeciwstawiały się woli Alonzo juniora. Znalezienie chłopakowi rodziny zastępczej również nie należało do najłatwiejszych zadań. Udało się za drugim razem, gdy "Zo" trafił na ranczo będące własnością niejakiej Fannie Threet. Posiadłość leżała w Chesapeake, w zamieszkałej głównie przez klasę średnią części o nazwie West Munden. - To była pani przed sześćdziesiątką - opowiada Mourning. - W ciągu swojego życia wychowała prawie pięćdziesiąt dzieci, z czego większość stanowiły oczywiście te przybrane. Dla wszystkich jednak była taką samą matką. Wylewającą się z niej miłość poczułem tuż po przekroczeniu progu jej domu. W tym samym czasie opiekowała się jeszcze trójką innych dzieci, ale i tak szybko stałem się częścią rodziny. Od razu zrozumiałem, że to miejsce dla mnie, i że nie chcę mieszkać nigdzie indziej.

Fannie dzielnie zastępowała Julię, a "Zo" wkrótce zaczął się do niej zwracać "mamo". To nie było jednak tak, że nagle zapomniał o swojej prawdziwej rodzicielce i zerwał z nią wszelki kontakt. Julia nawiązała bardzo ciepłe relacje z panią Threet i często odwiedzała syna w jej posiadłości. - Przychodziła i coś pichciła, albo po prostu siadaliśmy przy stole i rozmawialiśmy - opowiada Alonzo junior. - Czasami przybiegałem z podwórka i w progu krzyczałem "Mamo!", a one obie odwracały głowę. Moja matka nigdy jednak nie była o to zazdrosna. Pani Threet potrafiła sprawić, że w jej towarzystwie każdy czuł się lepiej - dodaje.

Życie w rodzinie zastępczej sprawiło też, że młody Mourning zbliżył się do Boga. Wszystko to dzięki bardzo religijnej Fannie, której ojciec był niegdyś pastorem w Karolinie Północnej. W domu pani Threet nie stroniono od czytania Biblii oraz otwarcie dyskutowano na temat tego jak ważna jest modlitwa. Kobieta każdemu nowemu podopiecznemu spokojnie lecz stanowczo wyjaśniała zasady panujące w domu i robiła to tak umiejętnie, że z mało którym dzieckiem miała jakiekolwiek problemy. - Czterdziestu dziewięciu wychowanków wprowadziła w dorosłość, a nie wspomnę już o setkach, które spędziły z nią dziesięć czy trochę więcej dni zanim zajął się nimi ktoś inny. Pomogła tak wielu dzieciakom, że ciężko nawet zliczyć na ile ludzkich istnień miała wpływ. Była ostatnią deską ratunku dla całego pokolenia młodzieży w Chesapeake, prawdziwym aniołem - mówi z podziwem "Zo". Reguły gry ustalone przez panią Threet prezentowały się bardzo przejrzyście: najważniejsza była nauka i obowiązki domowe, a jeśli chciało się mieć jakieś swoje własne pieniądze, to należało iść do pracy. Mourning postawił na koszenie trawników w sąsiedztwie.

Alonzo rósł jak na drożdżach. Gdy po raz pierwszy spotkał siedemnastoletniego syna swojej przybranej matki, Buda, mierzył niespełna sto osiemdziesiąt centymetrów i był z nim równy. Kilka miesięcy później miara wskazywała o prawie dziesięć centymetrów więcej, a w niedługim czasie chłopak był już najwyższym człowiekiem w szkole. Przerósł wszystkich nauczycieli. Doszło nawet do tego, że musiał spać w specjalnie powiększonym łóżku, gdyż standardowe było dla niego za krótkie. Mając takie warunki fizyczne, stanowił idealny materiał na sportowca. Od dziecka kibicował Washington Redskins, więc uczęszczając do gimnazjum Indian River zapisał się do drużyny futbolu amerykańskiego. Trenerzy ustawiali go na pozycji obrońcy, ale dzieciak wciąż rósł, przez co coraz bardziej niezdarnie poruszał się po boisku i prędko się okazało, że wielkim futbolistą nigdy nie zostanie.

Zdecydowanie lepiej niż z jajowatą piłką "Zo" radził sobie z... jedzeniem. - Mój apetyt stał się legendarny - wspomina. - Potrafiłem zasiąść do śniadania i wcinać płatki Cap'n Crunch do momentu, w którym moje podniebienie było całkowicie zdewastowane. Od czas do czasu pani Threet proponowała przyrządzenie naleśników dla mnie i dla Buda. Kiedy mówiłem, że zamawiam piętnaście sztuk, zaczynała gestykulować i groziła: "Jeśli masz zamiar zjeść aż tyle, to będziesz musiał wstać i zrobić je sobie sam". Ta kobieta wychowała mnóstwo dzieciaków, ale nikt z jej podopiecznych nie miał takiego apetytu jak ja.

Co ciekawe, Alonzo jadł za trzech, ale nie wyglądał na takiego, który ma problem z wagą. Do futbolu się nie nadawał, lecz wiele osób podpowiadało mu, że powinien spróbować swoich sił w koszykówce. Kiedy miał dziewięć lat, ojciec zapisał go do podwórkowej ligi w Deep Creek, ale "Zo" nie pograł tam zbyt długo, gdyż był o wiele wyższy od rówieśników, co nie podobało się ich rodzicom. Teraz jednak miał na karku kilka wiosen więcej i ze swojego wzrostu mógł uczynić największy atut. Podobnie myślał Alonzo senior, który wysłał syna na letni camp zorganizowany przez Old Dominion University w Norfolk. Koszykarski zespół tej uczelni występował w najwyższej dywizji NCAA, a funkcję trenera pełnił wówczas Paul Webb. - Spojrzał tylko na mnie i kiedy dowiedział się, że mam dwanaście lat, zrezygnował z pobrania wpisowego - wspomina Mourning. - Niedługo później zaczął się starać, żebym wybierając przyszłą uczelnię nie zapomniał o ODU. Dostawałem wszystko to, co zawodnicy akademiccy, a parę conversów sygnowanych przez Juliusa "Dr. J" Ervinga uważam za najcudowniejszą z tych rzeczy.
Młodzieniec z Chesapeake był stworzony do gry w basket na najwyższym poziomie, ale miał przed sobą jeszcze długą drogę, żeby w ogóle móc marzyć o karierze w lidze zawodowej. Chwilowo występował w drugim zespole swojego liceum, a camp pod batutą akademickiego coacha pomógł mu rozwinąć drzemiący w nim potencjał. Chłopak zrozumiał też, że jeśli chce w życiu coś osiągnąć, to nie może uparcie stawiać na swoim, i że czasem warto słuchać porad starszych oraz mądrzejszych od siebie. - Bud stał się dla mnie kimś więcej niż tylko starszym bratem - zwierza się. - Miał ogromny wpływ na to, kim się stałem. Do dziś jest jedyną osobą, która może tak po prostu zadzwonić i ustawić mnie do pionu, kiedy sytuacja tego wymaga. Może mi powiedzieć prawdę prosto w twarz. Ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Wydaje mi się, że Bóg ma swój plan dla każdego z nas, i że nic nie dzieje się bez powodu. W pewnym momencie niektóre rzeczy mogą nam się wydawać pozbawione sensu, ale koniec końców wszystko układa się w logiczną całość. Jak inaczej wyjaśnić to, iż znalazłem w sobie siłę na szukanie rodziny zastępczej, i że na mojej drodze znalazła się akurat Fannie Threet? Bóg od początku miał plan wobec mnie i moich talentów. Dlatego wysłał mnie do tej kobiety, kiedy znalazłem się na krawędzi. Nie wiadomo jak w innym wypadku potoczyłby się mój los.

Koniec części pierwszej. Kolejna już w najbliższy piątek.

Bibliografia: Miami Herald, Miami Today, Sports Illustrated, Alonzo Mourning i Dan Wetzel - Resilience: Faith, Focus, Triumph.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×