Robert Skibniewski: Jestem trochę taki mały filozof

- Ja to jednak jestem trochę taki mały filozof, bo bardziej od medali czy pucharów… Bardziej cenię sobie sytuacje, w których po prostu dałem radę - mówi koszykarz Anwilu Włocławek Robert Skibniewski w wywiadzie, w którym opowiada o swojej karierze.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski
/ Rafał Sobierański

WP SportoweFakty: Ile razy w życiu usłyszałeś, że twoje warunki fizyczne eliminują cię z profesjonalnej gry w koszykówkę?

Robert Skibniewski: Ani razu, naprawdę. Owszem, pojawiały się opinię, że za chudy, za wolny, za mało atletyczny. I tak naprawdę zdarzają się one do dzisiaj, ale chyba tylko w kwestii stwierdzenia faktu. Sorry. Taki po prostu jestem, ot i tyle.

To nie jest paradoks, że słyszysz takie opinie od lat i od lat grasz w koszykówkę na najwyższym poziomie?

- No i właśnie dlatego koszykówka jest taka piękna, że można ukryć niedoskonałości. Myślę, że ci którzy tak mówią, sami zaspakajają tym swoje ego i leczą kompleksy. Wielokrotnie zdarzało się w koszykówce, że ktoś był świetnym atletą, ale nie umiał grać. Ja miałem to szczęście uczyć się od Rajmondsa Miglinieksa, który nigdy nie był demonem atletyzmu. Owszem, był silny, miał naturalną moc, wcześniej grał w hokeja, więc był krępej budowy, ale nie był tytanem i jedną wielką zbitką mięśni. Przede wszystkim grał głową i przez lata pokazywał, że biała jedynka potrafi.

Który trener powiedział ci jako pierwszy, że będziesz zawodowo grał w koszykówkę?

- Gdy przeniosłem się z Bielawy do Wrocławia, tamtejszy trener kadetów podziękował mi po jednym treningu argumentując, że nie umiem… stawiać zasłon. Wówczas jednak inny szkoleniowiec, trener Jarosław Pytkowski, który prowadził juniorów starszych, zaproponował mi wspólne treningi. To taki paradoks, że nie dostałem się do zespołu swojego rocznika, a mogłem trenować z chłopakami starszymi o dwa-trzy-cztery lata. Niektórzy z nich ocierali się o pierwszą drużynę Śląska, jak Sebastian Zwolak czy Radek Myszka. Z tą ekipą, w młodszym roczniku, zdobyliśmy zresztą mistrzostwo Polski juniorów starszych, które obserwował trener Andrej Urlep. I wówczas powiedział mi, że chętnie widziałby mnie na treningach w pierwszym zespole.

To był ten moment, gdy uwierzyłeś, że będziesz zawodowym graczem?

- Takich momentów było wiele. Koszykówkę we mnie zaszczepił brat, gdy razem oglądaliśmy TVP2 i słynne "Hej, hej, tu NBA!" Włodzimierza Szaranowicza i Ryszarda Łabędzia. Grałem w rodzinnej Bielawie, gdy postanowiłem, że chcę chodzić do szkoły SMS w Warce. Niestety, nie zostałem przyjęty. Na szczęście, trener Grzegorz Krzak organizował wówczas we Wrocławiu na Psim Polu klasę koszykarską przy Lotniczych Zakładach Naukowych. Dostałem się. Rodzice mnie puścili i wtedy pomyślałem, że chciałbym grać zawodowo. Co ciekawe, pamiętam pierwszy swój rzut do kosza, wiesz? Miałem kilka lat, byłem w zerówce. Rzucałem z lewej strony na wysokości linii osobistych, jedną ręką spod klatki piersiowej. Trafiłem w obręcz.

Dobre i tyle. Miałeś szczęście, że jako młody junior wchodzący do poważnej koszykówki trafiłeś na Andreja Urlepa.

- Andrejowi Urlepowi polska koszykówka zawdzięcza bardzo, bardzo dużo. To on wprowadził model treningowy, systemy gry w obronie, ataku, w których wszyscy zawodnicy mieli chodzić jak po sznurku, tak jak on ustalił. Zawodnicy często nawet nie wiedzieli po co zachowują się tak w danej sytuacji, ale robili to, co chciał. Wygrywał mistrzostwa Polski, więc działało. Oczy na koszykówkę otworzył mi jednak inny trener.
Robert Skibniewski to mocny punkt Anwilu Włocławek Robert Skibniewski to mocny punkt Anwilu Włocławek
Kto taki?

- Saso Filipovski w PGE Turowie Zgorzelec.

Filipovski? Przecież u niego grywałeś tylko epizody…

- A jednak. Słoweniec jako pierwszy powiedział mi, że nie musimy wszyscy zachowywać się jak roboty, że koszykówka to gra dla ludzi inteligentnych, że kreatywność jest pożądana, a właściwie wymagana. Oczywiście wszystko w ramach wcześniej ustalonych założeń taktycznych. Bardzo podobny w tej kwestii był również Włoch Piero Bucchi, mimo krótkiego epizodu w Śląsku. U Urlepa przeważnie koszykarz miał tylko jedną opcję gry i musiał ją wykonać. U Filipovskiego miał kilka i mógł sam kreować grę. Przez cały rok u Saso patrzyłem, uczyłem się i zdawałem sobie sprawę z własnych umiejętności, ograniczeń i zrozumiałem jedną ważną rzecz: że nieważne co bym robił, bez odpowiednich kolegów na parkiecie dużo nie osiągnę.

Logiczne. Można w ogóle stwierdzić któremu trenerowi zawdzięczasz więcej?

- Obydwóm bardzo dużo. Andrej Urlep wprowadził profesjonalizm przez duże "P", pokazał jak to wszystko ma działać, jaka powinna być infrastruktura, jaka odnowa, jaki scouting. Świetny trener od pracy u podstaw. Natomiast Saso Filipovski pokazywał, że każdy z nas jest innym charakterem i każdy reaguje inaczej na te same rzeczy.

To fenomen, że tak ciepło mówisz o trenerze, u którego nie grałeś.

- Myślę, że to rzeczywiście jest niespotykane.

Jaki jest trener Igor Milicić? Wydaje się, że twój obecny szkoleniowiec preferuje bardzo poukładaną grę.

- Rzeczywiście, treningi i gra naszego zespołu są bardzo dobrze zorganizowane, bo i trener jest taką osobą. Trzeba pamiętać, że trener, jak i cały zespół, jest rozliczany i oceniany głównie ze względu na wyniki. A my te mamy na chwilę obecną bardzo dobre, więc innymi słowy: nasza praca przynosi efekty. Pomysł trenera, nasze wykonanie i jesteśmy w czołówce ligi. Ponadto, trzeba też jasno powiedzieć: mało który trener, obejmując tak wymagającą i trudną posadę jaką jest fotel pierwszego trenera w Anwilu Włocławek, zdecydowałby się na zatrudnienie dwóch polskich jedynek. Tymczasem coach Milicić dokonał takiej decyzji, pokazał, że ma jaja, charakter i myślę, że obecnie nikt nie żałuje tego ruchu. Zarówno trener, ja, Kamil, jak i kibice z Włocławka.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×