Blisko mety, blisko śmierci. Największy dramat w maratonie

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

- Dwa kroki do przodu, trzy w bok. Teraz biegnie do tyłu. Oj, znowu leży - tak opisywał wydarzenia na stadionie korespondent "Daily Mirror". Anglik walczył o złoto, choć tak naprawdę - o życie.

W tym artykule dowiesz się o:

7 sierpnia 1954 roku. Ostatni dzień Igrzysk Imperium Brytyjskiego i Wspólnoty Brytyjskiej, które odbywały się w kanadyjskim Vancouver. Kibice czekają na triumfatora maratonu (42,195 km). Wszystko wskazuje na to, że będzie nim Jim Peters, gwiazda tej dyscypliny. Człowiek, który w latach 1952-54 czterokrotnie poprawiał rekord świata na tym dystansie.

Nie może być inaczej, skoro wypracował sobie gigantyczną przewagę, sięgającą aż 17 minut. Pozostało mu "tylko" pokonać jedno okrążenie na bieżni stadionu i odbierać gratulacje. Wreszcie jest. Zawodnik z numerem 349 pojawia się w bramie Empire Stadium. [ad=rectangle] Przerażeni kibice zasłaniali oczy

"Pojawia się" - to odpowiednie słowo. Bo nie biegnie. Idzie, ale każdy krok sprawia mu olbrzymi problem. Słania się na nogach. Widać, że Peters jest w opłakanym stanie - odwodniony i wyczerpany. - Ale 400 metrów... Jakoś da radę - mówią do siebie kibice. W tym momencie rozpoczyna się prawdopodobnie największy dramat w historii biegu maratońskiego. Dramat, który mógł zakończyć się dla głównego bohatera śmiercią.

Półprzytomny Peters stara się - jakimś nadludzkim wysiłkiem - dotrzeć do mety. Jednak jego organizm już dawno odmówił współpracy. - Dwa kroki do przodu, trzy w bok. Teraz biegnie do tyłu. Oj, znowu leży - relacjonował Peter Wilson z "Daily Mirror". Publiczność, która powitała lidera oklaskami, gdy ten pojawił się na stadionie, nagle milknie. Konsternacja. Niektórzy zasłaniają oczy, wolą na to nie patrzeć.

- Ludzie na stadionie byli przerażeni - wspomina na łamach "Vancouver Sun" Doug Clement, były reprezentant Kanady w sztafecie 4x400 m, który wówczas siedział na trybunach. - Nie byli w stanie zrozumieć tego, co się działo.

Problem polega na tym, że jakakolwiek pomoc udzielona biegaczowi oznaczać będzie jego dyskwalifikację. Wszyscy łudzą się więc, że biegacz "jakoś" do mety dotrze. Peters posuwa się naprzód o kilka metrów, po czym pada. Wstaje, znów kilka metrów, zatacza się od toru wewnętrznego aż po trybuny, i kolejny upadek... Kibice w końcu nie wytrzymują i krzyczą: "przerwijcie to"! Spiker jednak prosi o spokój i apeluje o "poszanowanie dla sportowej rywalizacji".

200 metrów w... 11 minut

- To był mdły spektakl z półprzytomnym mężczyzną, któremu pozwolono na zniszczenie siebie, bo nikt nie miał ani władzy, ani zmysłu, by zainterweniować - opisywał ten moment wspomniany Peter Wilson z "Daily Mirror".

W jedenaście (!) minut angielski maratończyk pokonuje 200 m, czyli połowę dystansu dzielącego go od linii mety. W końcu kres jego męczarniom kładzie masażysta reprezentacji Anglii Mick Mayes. Peters jest blady jak śmierć. Z jego ust toczy się piana. Pojawiają się ludzie z noszami, którzy zabierają go ze stadionu. Natychmiast trafia do szpitala.

Zobacz dramat Petersa (od 7:30)

Jego życie znajduje się w niebezpieczeństwie. Przez kilka godzin pozostaje nieprzytomny. Kanadyjskim lekarzom udaje się na szczęście opanować sytuację. Peters w końcu się budzi i od razu zadaje ważne pytanie: "Wygrałem?". - Pielęgniarka powiedziała: "Wykonałeś wspaniałą robotę, Jim, naprawdę wspaniałą" - wspominał po latach Anglik.

Peters już nigdy nie stanął do rywalizacji. To, co wydarzyło się w Vancouver, odcisnęło na nim trwałe piętno. Cierpiał na zawroty. Mówił o nich "mój ból głowy z Vancouver". Z feralnego zakończenia niewiele pamiętał. - Moje nogi po prostu się poddały. To było jak próba biegu po ruchomych piaskach. Miałem szczęście, że tamtego dnia nie umarłem - przyznał.

Brak czapeczki, zła taktyka

Jak doszło do tego, że tak doświadczony maratończyk (Peters miał wówczas 36 lat i wiele startów na koncie) doprowadził swój organizm do skrajnego wycieńczenia? Wina leżała i po jego stronie, i po stronie jego trenerów. Peters popełnił szereg błędów. Doskonale wiedział, jakie warunki będą panowały w dniu startu. Gdy 16 śmiałków stawało o godzinie 12.30 do rywalizacji, temperatura wynosiła 28 stopni. Pochodzący z Londynu zawodnik nigdy nie zakładał czapeczki, bo twierdził, że to niewygodne. O dziwo, przed biegiem w Vancouver zakupił czapeczkę, ale... ostatecznie z niej zrezygnował. I ruszył ostro. Za ostro. - W upale rozpocząłem za szybko, ale taka była zawsze moja taktyka: "zniszczyć resztę stawki" - ujawnił Peters w autobiografii pt. "In The Long Run". - Z tą czapeczką na głowie, bez wątpienia ukończyłbym bieg - dodał. Według niektórych źródeł Anglik w trakcie maratonu nie pił wody (co brzmi jak szaleństwo), poprzestawał na chłodzeniu głowy nasączonymi wodą gąbkami.

Sportowiec miał jednak także pretensje do sztabu angielskiej reprezentacji. Uzasadnione. - Gdyby ktoś powiedział mi, że byłem aż tak bardzo z przodu, śmiem twierdzić, że trochę bym zwolnił - podkreślił niedoszły złoty medalista Igrzysk Imperium Brytyjskiego i Wspólnoty Brytyjskiej 1954.

Dlaczego ekipa Petersa opuściła go w najważniejszym momencie? Ta sprawa jest dość niejasna. Anglicy - podobnie jak inne reprezentacje - mogli wystawić swoich przedstawicieli na punktach żywieniowych. By ci "mieli oko" na zawodników. Zrezygnowali, w przeciwieństwie np. do Szkotów.

W tym miejscu należy wspomnieć o tym, co działo się trzy kwadranse przed dramatem Petersa. 35000 kibiców na Empire Stadium pasjonowało się biegiem na 1 milę. Przeszedł on do historii sportu, bo po raz pierwszy dwóch zawodników w tym samym biegu "złamało" barierę 4 minut. Po pasjonującej walce Brytyjczyk Roger Bannister okazał się lepszy od Australijczyka Johna Landy'ego. Według niektórych źródeł angielscy działacze i trenerzy przestali śledzić rywalizację na trasie maratonu i udali się na stadion, by obserwować pojedynek Bannister - Landy. Być może właśnie dlatego Peters został pozostawiony sam sobie i nie otrzymywał informacji o gigantycznej przewadze, jaką wypracował.

Rywal uderzył w słup

- Smuci mnie to, że wszystkie nagłówki o moim idiotyzmie przyćmiły zasługi zdobywcy złotego medalu - powiedział po latach angielski maratończyk. Jego rywale, mający kilkunastominutową stratę, także okrutnie cierpieli na trasie. Na kolejnych miejscach biegli: inny Anglik, Stan Cox, a także Joe McGhee ze Szkocji.

Cox doznał udaru. Przed 39. kilometrem uderzył w słup telegraficzny. W ten sposób złoto trafiło do Szkota, choć i ten w pewnym momencie przeżywał potężny kryzys. W rozmowie ze "Scotland on Sunday" McGhee wspominał, że na ok. 10 km przed metą miał już dosyć. - Liczyłem na to, że menedżer szkockiej reprezentacji będzie miłosierny, podejmie decyzję za mnie i ściągnie mnie z trasy - mówił. Ale ten kazał mu biec dalej.

McGhee - który zmarł w kwietniu tego roku - pamiętał szczególnie jeden moment. Gdy wbiegał na stadion, panowała na nim - tu cytat - "grobowa cisza". Ludzie byli zszokowani dramatem Petersa. Nagle jednak stadion zatrząsł się od braw. Szkot wygrał z czasem niespełna 2 godzin i 40 minut (2:39:36). Peters biegł na wynik poniżej 2:20...

Najcenniejsze trofeum

Wokół maratonu z Vancouver narosło wiele mitów. Między innymi o zwycięzcy. McGhee na trasie biegu miał paść ze zmęczenia i wylądować w rowie. Podeszła wówczas do niego starsza kobieta, która przypomniała mu, że na szali znajduje się honor Szkocji. Joe natychmiast się pozbierał i pobiegł po złoto. Tę historię wymyślił prawdopodobnie jakiś lokalny reporter. Faktem jest jednak, że sportowcy podjęli wręcz nadludzki wysiłek. Z szesnastki, która stanęła na starcie, do mety dotarła zaledwie szóstka.

Peters - po opuszczeniu szpitala i powrocie na Wyspy Brytyjskie - otrzymał medal od Księcia Edynburga. Z napisem: "J Peters, najbardziej dzielny maratończyk". - To najbardziej strzeżone z moich trofeów - powiedział po latach.

Do Vancouver powrócił w 1967 r., gdy przyjmowano go do "Hall of Fame" ("Galeria Sław"). Przebiegł wówczas "brakujące" 200 m. Po zakończeniu kariery pracował jako optyk. Odszedł w styczniu 1999 roku, po długiej walce z rakiem. Miał 80 lat.

Źródło artykułu: