Mirko Filipović jak wino. 44-latek wciąż sieje postrach w MMA

44-lata i szereg ciężkich kontuzji nie przeszkadzają Mirko Filipoviciowi w odnoszeniu kolejnych wygranych. 16 lutego Chorwat po raz 38. zwyciężył w MMA i wcale nie mówi dość. "Cro Cop" jest jak wino, im starszy tym lepszy.

Waldemar Ossowski
Waldemar Ossowski
Mirko Filipović Getty Images / Gary M. Prior / Na zdjęciu: Mirko Filipović
16 lutego na gali Bellator 216 w Uncasville Mirko Filipović pokonał jednogłośną decyzją sędziów Roya Nelsona i zrewanżował się Amerykaninowi za porażkę z 2011 roku, za czasów, kiedy obaj byli jeszcze w UFC. Ostatni występ był powrotem "Cro Copa" do Stanów Zjednoczonych po 8 latach.

Kiedy Filipović miał 20 lat zmarł jego tata, który był jedynym żywicielem rodziny. Młody Mirko złożył więc podanie do akademii policyjnej, a niedługo potem został przydzielony do oddziału antyterrorystycznego, w którym służył przez sześć lat. Część pensji oddawał mamie, z drugiej utrzymywał siebie i płacił za treningi. Z tych lat wziął się jego pseudonim, pod którym zna go teraz cały świat - "Cro Cop" (Chorwacki gliniarz), nawiązujący do kultowego amerykańskiego filmu z 1987 roku - "RoboCop".

23 lata bez taryfy ulgowej 

Filipović rozpoczął swoją zawodową przygodę w ringu w 1996 roku. Wówczas pod pseudonimem "Tigar" szybko pokazał, na co go stać. W pierwszej walce pokonał cenionego Jerome'a Le Bannera. W kolejnej musiał uznać wyższość samego Ernesto Hoosta i niedługo potem popadł w konflikt ze swoim trenerem Branko Cikaticiem, który wprowadził go w świat wielkiego K-1.

ZOBACZ WIDEO: Radosław Paczuski zaskoczył w debiucie. "MMA trenuje dopiero od pięciu tygodni!"

Zobacz także: Mistrz olimpijski podpisał kontrakt z KSW

W kolejnych dwóch latach "Cro Cop" skupił się na karierze bokserskiej. Został on co prawda amatorskim mistrzem swojego kraju, ale na arenie międzynarodowej nie zrobił większej kariery. Postanowił więc wrócić do kicboxingu i drugie podejście do tej dyscypliny było już nieprzerwanym pasmem sukcesów.

W Japonii nie miał sobie równych 

Początek XXI wieku wiązał się z rosnącą popularnością formuły MMA, która szczególne zainteresowanie zdobyła w Stanach Zjednoczonych i Japonii. Właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni Filipović zyskał status prawdziwej gwiazdy. W organizacji PRIDE Chorwat odprawiał z kwitkiem kolejnych przeciwników i zwyciężył Grand Prix w kategorii open w 2006 roku. Do historii przeszły jego walki z Wanderleiem Silvą, Kevinem Randlemanem i braćmi Jemieljanienko. W 2004 roku ofiarą jego firmowego wysokiego kopnięcia padł młodszy Aleksander. Rok później odwet na "Cro Copie" wziął starszy brat, Fiodor, ale pojedynek o mistrzostwo w wadze ciężkiej miał niezwykle wyrównany przebieg i zakończył się dopiero po decyzji sędziów.

W UFC bywało różnie

Po upadku PRIDE Filipović nie miał problemów ze znalezieniem sobie nowego pracodawcy. W UFC Chorwat był jednym z najbardziej wyczekiwanych zawodników. W debiucie, w 2007 roku, szybko zdemolował w Las Vegas Eddiego Sancheza. W kolejnych walkach musiał jednak uznać wyższość m.in. Gabriela Gonzagi, Cheicka Kongo czy Franka Mira, a jego nazwisko nie budziło już takiego respektu jak jeszcze kilka lat wstecz. Po trzech porażkach z rzędu, w 2011 roku, drogi "Cro Copa" z UFC się rozeszły, ale nie po raz pierwszy.

Zobacz także: Piotr Strus zgarnął dodatkowe 10 tysięcy dolarów

W 2015 roku Filipovic, w wieku 41 lat powrócił do amerykańskiej organizacji i był główną gwiazdą pierwszej gali UFC w Polsce. W krakowskiej Tauron Arenie zawodnik z Zagrzebia wziął odwet na Gonzadze i odwdzięczył mu się srogim nokautem. W drugiej walce Chorwat miał zmierzyć się w Seulu z Anthonym Hamiltonem. Pojedynek jednak odwołano, gdyż "Cro Cop" ogłosił, iż jest kontuzjowany i kończy zawodową karierę. Na te wymówki nie dała się nabrać jednak Amerykańska Agencja Antydopingowa, która ujawniła, iż wykryła w organizmie Filipovicia zabronioną substancję. Legenda została więc zawieszona przez UFC, a zamiast celebrowania końca kariery, 42-latek padł ofiarą skandalu.

Odejść w niesławie afery antydopingowej nie przystało Filipovicowi, więc w 2016 roku wrócił on do ukochanej Japonii, gdzie z otwartymi ramionami przywitała go federacja Rizin, wzorującą się na PRIDE. W ciągu trzech lat Chorwat wygrał wszystkie sześć starć, zwyciężając przy okazji Grand Prix w kategorii ciężkiej. W Rizin testów na doping jednak nie było...

"Prawa noga szpital, lewa cmentarz"

Słynne moto "Cro Copa" na temat siły ukrytej w swoich nogach nie jest tylko pustym sloganem. Wysokie kopnięcia, zwalające rywali z nóg, to najlepsza wizytówka 44-letniej legendy. Do historii MMA przeszły pamiętne nokauty na Wanderleiu Silvie, Ibragimie Magomiedowie czy Ihorze Wowczanczynie. Większość swoich pojedynków Filipović zwyciężył przed czasem (niemal 90 procent).

A może tak do KSW?

Zasłużony Chorwat po ostatniej walce w Bellatorze jest wolnym agentem. Mirko Filipović podpisał bowiem kontrakt z amerykańską organizacją na tylko jedną walkę i teraz ma podjąć decyzję, co dalej z jego karierą. Z pewnością nakłaniać go na kolejne walki w Japonii będzie Rizin, ale i Scott Coker może mieć dla niego arcyciekawą ofertę.

W Bellatorze ostatnie walki toczył bowiem Fiodor Jemieljenienko, z którym "Cro Cop" ma niewyrównane rachunki z 2005 roku. Być może niedługo dojdzie więc do rewanżu dwóch weteranów MMA.

Czy 44-latkiem zainteresowane jest KSW? Polską federację, po ostatnich latach głębokiej ofensywy na rynku polskim i zagranicznym, z pewnością stać by było na angaż Chorwata. Czy jednak z perspektywy duetu Lewandowski i Kawulski jest to opłacalne? W przeszłości już raz KSW chciała zakontraktować "Cro Copa", ale rozmowy zakończyły się fiaskiem.

Czy KSW powinno postarać się o angaż Mirko Filipovicia?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×