Przestańmy się oszukiwać. Polska piłka nic nie znaczy (OPINIA)

Po raz szósty z rzędu mistrza Polski zabraknie w elitarnej Champions League. Rozczarowani mogą być jednak tylko ci, którzy pielęgnują w sobie gen wielkości. Brutalna prawda o polskiej piłce jest taka, że nic nie znaczymy. Nic.

Maciej Kmita
Maciej Kmita
Joel Pereira Newspix / Newspix/Cyfra Sport/Przemysław Szyszka / Na zdjęciu: Joel Pereira
Kiedy Legia Warszawa pokonała IFK Goeteborg i jako pierwszy polski klub awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów, Dariusz Szpakowski wypowiedział jedno ze swoich najsłynniejszych zdań: "Na pytanie, gdzie jest ta Legia, odpowiadam: w Lidze Mistrzów".

26 lat później, gdy mistrz Polski 12 lipca (!) zostaje zdeklasowany 1:5 (!) w pierwszej (!) rundzie kwalifikacji do Ligi Mistrzów przez mistrza Azerbejdżanu (!) mogę tylko nawiązać do klasyki legendy mikrofonu: "Na pytanie, gdzie jest polska piłka klubowa, odpowiadam: w d***".

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że rozstrzygnięcie dwumeczu Lech - Karabach nie jest sensacją. Ćwierć wieku po tym, jak Widzew Łódź zlał mistrza Azerbejdżanu (8:0, 2:0), dożyliśmy czasów, w których drżymy przed wyprawą na Zakaukazie i awans mistrza Polski byłby niespodzianką.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: wolny - palce lizać! Przymierzył idealnie

Odjechał nam nie tylko zachód, ale też wschód Europy. Azerowie pokazali Kolejorzowi (i całej polskiej piłce) miejsce w szeregu. Rozczarowani mogą być jednak tylko ci, którzy pielęgnują w sobie gen wielkości. Którym wciąż się wydaje, że coś znaczymy.

Nie - w Europie jesteśmy nikim i trzeba to sobie wbić do głowy. Jesteśmy przedskoczkami. Samorodek Robert Lewandowski to ewenement, który zakrzywia obraz polskiej piłki. Jesteśmy dostarczycielem taniej siły roboczej do mocniejszych lig.

Zachodnie kluby wywożą z Polski coraz młodszych piłkarzy. Nie kupują nawet ukształtowanych zawodników, a potencjał. Przyjeżdżają z (niezbyt ciężką jak na swoje warunki) walizką euro, a działacze polskich klubów zamykają oczy i widzą siebie samych nurkujących w skarbcu niczym Sknerus McKwacz.

Nie mają narzędzi, by zatrzymać nie tyle najlepszych, bo najlepsi w polskiej lidze są starzy obcokrajowcy po przejściach, co najbardziej utalentowanych piłkarzy. Nie mają, bo nie chcą ich znaleźć. Wolą zainkasować 5, 6, 7, 8 czy 10 mln euro i je przejeść, niż zbudować zespół, który nie przyniesie wstydu w Europie.

A skoro przy pieniądzach jesteśmy, to Lech w ostatnich pięciu latach zarobił na sprzedaży piłkarzy 44 mln euro, czyli ponad 200 mln zł, a zainwestował w zespół 9. Na co poszły pozostałe pieniądze? Na pewno nie na spłatę kredytu na budowę stadionu, bo ten klub dostał w prezencie za publiczne pieniądze. Jak wszystkie w PKO Ekstraklasie, co jest kolejną patologią polskiego futbolu.

Może na rozbudowę akademii, ale bez wyników w Europie transferowe "success story" Kolejorza może szybko się skończyć. Kto będzie chciał płacić miliony euro za piłkarzy klubu, który Europę widzi najdłużej wtedy, kiedy leci na zimowe zgrupowanie do Turcji?

Zresztą, źródełko chyba już powoli wysycha, bo na 16 piłkarzy Lecha, którzy zagrali w Baku, wystąpiło tylko trzech wychowanków. I to w rolach drugo- i trzecioplanowych: Michał Skóraś, Filip Marchwiński i Filip Szymczak. Dla porównania, gdy dwa lata temu Lech startował w fazie grupowej Ligi Europy, od pierwszej minuty grali Robert Gumny, Tymoteusz Puchacz, Kamil Jóźwiak, Jakub Moder i Jakub Kamiński.

9 mln euro wydanych przez pięć lat starczyło na zbudowanie mistrza Polski, ale ile znaczy bycie najlepszym w PKO Ekstraklasie, widzieliśmy we wtorek. Ten kto wygrywa polską ligę, jest tylko jednookim królem w krainie ślepców. Twarzą klęski w Baku uznano bramkarza Artura Rudkę, ale jego winiłbym najmniej. To Lech nie znalazł lepszego od niego bramkarza. Piotr Rutkowski, Karol Klimczak i Tomasz Rząsa wybrali opcję budżetową. To oni są za to odpowiedzialni, bo przyoszczędzili, jakby prowadzili "Januszex"...

W Europie nic nie znaczymy. Wystarczy spojrzeć na ranking klubowy UEFA, który sporządzany jest na podstawie wyników drużyn w europucharach w ostatnich kilku latach. Karabach - 69. miejsce. Lech? 214. W trzeciej setce! Bezpośrednio za takimi potęgami jak FC Santa Coloma z Andory i islandzki Walur Reykjavik. To jest właśnie nasze miejsce w dzisiejszej piłce. Najwyżej sklasyfikowany polski klub? Legia Warszawa - 107. Aż skóra cierpnie.
Mistrz Polski w Lidze Mistrzów? Długo możemy nie zobaczyć takiego obrazka Mistrz Polski w Lidze Mistrzów? Długo możemy nie zobaczyć takiego obrazka
Lech we wtorek skompromitował się doszczętnie. Jeszcze nigdy mistrz Polski nie odpadł z kwalifikacji Champions League tak szybko - niechlubny rekord Piasta Gliwice z 2019 roku został pobity o 5 dni. Jeszcze nigdy mistrz Polski nie stracił pięciu goli w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów.

A przecież przed tzw. reformą Platiniego (2009) nasze drużyny trafiały na wielką Barcelonę Pepa Guardioli, Galacticos Realu Madryt czy Manchester United sir Aleksa Fergusona. Tamte rywalizacje miały w sobie coś romantycznego. Można było dotknąć gwiazd, żyć marzeniem o pokonaniu giganta. A teraz? Teraz polski kibic modli się tylko o to, żeby nie piekło aż tak bardzo... W tym roku pali jak diabli.

Kompromitacje naszych klubów w europucharach mają jednak także dobrą stronę, bo nie ma lepszego korepetytora... z geografii. Uczniowie interesujący się polską piłką perfekcyjnie wskażą na mapie estoński Tallin, litewskie Wilno, łotewską Rygę, azerskie Agdam i Baku, kazachskie Pawłodar i Aktobe, macedońskie Tetowo, mołdawski Tyraspol, luksemburski Dudelange, białoruski Borysów, duński Hadeslev, islandzki Gardabaer, czyli miasta, w których dobiegała końca europejska przygoda polskich drużyn. Ze wstydem, ale wskażą.

Reprezentanta PKO Ekstraklasy zabraknie w fazie grupowej Champions League po raz szósty z rzędu, choć w tym czasie w najważniejszych klubowych rozgrywkach występowali przedstawiciele Azerbejdżanu, Słowenii, Cypru, Czech, Danii, Węgier czy Mołdawii.

Nie łudzę się jednak, że kolejna klęska mistrza Polski zmusi do działania Cezarego Kuleszę, tak jak kolejne kompromitacje nie zmuszały do tego Zbigniewa Bońka. Prezesi PZPN umywają ręce, bo federacja jest postrzegana przez pryzmat wyników reprezentacji Polski, a póki gra "Lewy" jakoś to będzie. A po nim? Choćby potop.

Poza tym za trzy dni startuje nowy sezon PKO Ekstraklasy. Ruszy festiwal poklepywania się po plecach, posypią się pochwały za pomysł, wróci ekscytacja szybkim biegiem, czystym wślizgiem, przesuwaniem, przeszkadzaniem, a proste kopnięcie na 30 metrów wzbudzi podziw.

Ekstraklasa SA będzie się szczyciła kolejnym rekordowym kontraktem za prawa telewizyjne. Rząd znów kupi trochę głosów, rzucając kilkadziesiąt milionów złotych na premie dla medalistów. Będziemy królami własnego podwórka. I tak do następnej kompromitacj, kiedy na ziemię sprowadzi nas rywal z kraju, nad którym zupełnie bezpodstawnie czujemy piłkarską wyższość.

Jest taki mem ze znanym z "Top Gear" Jeremym Clarksonem, który pasuje idealnie do podejścia środowiska do wpadek w Europie:
- Mistrz Polski znów odpadł z eliminacji Ligi Mistrzów
- O nie!
- ...
- W każdym razie...

Pasuje, bo polska piłka jest (nieśmiesznym) memem.

Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty

Czy polska piłka potrzebuje gruntownych reform?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×