Joachim Loew. Skromny handlowiec z Szwarcwaldu, którego pokochały całe Niemcy

Joachim Loew nigdy nawet nie próbował udawać wielkiego, wspaniałego i najmądrzejszego na świecie. Nie krzyczał na piłkarzy, nie obrażał ich. Wolał posłuchać, co mają do powiedzenia.

Mateusz Karoń
Mateusz Karoń

Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że selekcjoner reprezentacji Niemiec działał według amerykańskiej zasady biznesowej. Zakłada ona: jeśli pozwolisz swojemu pracownikowi mieć choć niewielki wpływ na losy firmy, zacznie on pracować wydajniej. Z pewnością Loew znał tę dewizę. W końcu sam kształcił się na handlowca.

Umiał więc - zupełnie jakby przekonywał klienta - dotrzeć do piłkarzy i wmówić im, by robili wszystko według jego koncepcji. Z podręcznika sprzedawcy została mu również aparycja. Jego fryzura budzi zaufanie. Na meczach zawsze pojawia się ubrany schludnie i elegancko, ale w granicach rozsądku. Przesada to najgorsza rzecz u handlarza.

Wychowanie wynosi się z domu

Loewa cechują również spokój oraz skromność. Już w dzieciństwie musiał nauczyć się żyć oszczędnie. Pochodził z wielodzietnej rodziny - był najstarszym z czwórki braci. - Ojciec walczył na wojnie. Po jej zakończeniu dorobił się niewielkiego warsztatu. Pracowało tam 20 osób - w tym on sam. Należał do pokolenia ludzi, którzy pragnęli odbudowy kraju - opowiadał jakiś czas temu selekcjoner reprezentacji Niemiec.

Właśnie tata pokazał małemu "Jogiemu", że najważniejsze to być skromnym. - Nawet jak już dobrze zarabiałem, to nie kupowałem drogiego wina. Ojciec lubił zapalić, ale robił to tylko raz w tygodniu. W sobotę siadali z dziadkiem przy stole kuchennym i kopcili. Ale nie za dużo. Razem z braćmi szybko załapaliśmy, że powinniśmy żyć właśnie tak jak on. Na czterech dorastających chłopców mieliśmy jeden płyn do kąpieli i jedno pudełeczko kremu Nivea. Trzeba było brać delikatnie, na paluszek, żeby wystarczyło dla każdego. Zresztą, płyn do kąpieli był ekstrawagancki. Zazwyczaj mieliśmy tylko mydło i wodę. Kąpaliśmy się w malutkiej wannie. Dysponowaliśmy tylko jedną łazienką na sześć osób. Wakacje też spędzaliśmy u siebie. Wyjazdy zagraniczne przyszły dużo później – mówił.

Jak twierdzi, w jego życiu istotny jest spokój. Pozwala pracować wydajniej. – Muszę mieć ciszę, kiedy siadam przy biurku. Potrzebuję jej do koncentracji – wyjawił. Oszczędność natomiast w dużym stopniu wynika właśnie z domowych przyzwyczajeń. Nawet do fryzjera Loew nie chodzi częściej niż raz na pięć, sześć tygodni. Od lat czesze się też tak samo. Aż trudno uwierzyć, że człowiek tak niewystawnie żyjący dobrze odnajduje się pomiędzy kochającymi drogie zabawki piłkarzami.

Miś Jogi

I tu pojawia się problem. Loew musiał wiele lat musiał walczyć z łatką miłego pana. Od dziecka rówieśnicy wołali na niego "Jogi". - Zaczęło się na ulicy. To brzmi lżej niż Joachim - wyjaśniał genezę swojego pseudonimu. Sednem sprawy nie była jednak miło brzmiąca ksywka, lecz charakter. Wszyscy uważają go za człowieka kulturalnego i bardzo stonowanego. Miś Jogi. Tylko zamiast wyjadać miodku, szuka skarbów gdzieś indziej...

O Loewie trzeba jednak powiedzieć, że jest osobą konkretną. – Nie bał się odsunąć od drużyny Michaela Ballacka, kiedy jeszcze jego pozycja w niemieckiej piłce była dość słaba. Spadała na niego krytyka, ale mimo to był konsekwentny. To samo dotyczyło zawodników, których widział w kadrze, a którym nie szło – jak Lukas Podolski  – mówi Radosław Gilewicz, który współpracował z nim w trzech klubach: VfB Stuttgart, Tirolu Innsbruck oraz Austrii Wiedeń.

Właśnie pierwszy z nich był najważniejszą lekcją. Szybko urósł tam z rangi asystenta do pierwszego szkoleniowca. Pomogło szczęście. Rolf Fringer dostał propozycję poprowadzenia reprezentacji Szwajcarii. Klub wyraził zgodę, a że do rozpoczęcia rozgrywek zostało niewiele czasu - działacze postawili na kogoś, kto po prostu znałby drużynę.

Loewa musiał więc okiełznać szatnię pełną gwiazd (W VfB występowali między innymi Thomas Berthold czy Fredi Bobić). Tamten zespół miał walczyć o coś więcej niż tylko czwarte miejsce, które zajmował za kadencji "Jogiego" dwukrotnie. Nie pomogło nawet wygranie Pucharu Niemiec i przegrany z Chelsea finał Pucharu Zdobywców Pucharów. Pożegnano go.

Zaraz potem Loewa zatrudniło Fenerbahce, z którym zajął dopiero trzecie miejsce. Wrócił do kraju, gdzie spuścił Karlsuher SC do trzeciej ligi. Później znów zanotował spadek – tym razem jako szkoleniowiec Adanasporu.

Los ponownie się uśmiechnął

Lepiej Loew radził sobie w Tirolu Innbsbruck oraz Austrii Wiedeń, z którą wygrał krajowy puchar. Latem 2004 Juergen Klinsmann  zaproponował mu współpracę przy reprezentacji Niemiec. Właśnie ten etap okazał się być kluczowy. Jogi ostatecznie okrzepł, stał się Joachimem. Po mundialu odbywającym się na terenie naszych zachodnich sąsiadów sam przejął kadrę, która zaczęła grać ofensywnie i zdobywać medale. Z Euro 2008 przywiózł srebro, dwa lata później wywalczył brąz na mistrzostwach świata w RPA. Takie same medale Niemcy przywieźli z polsko-ukraińskiego turnieju.

Nieco ponad rok temu było już jasne, że do Brazylii Loew musi jechać po złoto. Jego kadra okrzepła, zebrała wiele naprawdę cennych doświadczeń. To musiało zaprocentować. Udało się - Dopisanie czwartej gwiazdki zupełnie go nie zmieniło. Nadal ma ogromną klasę. Koledzy ze Stuttgartu są z nim w kontakcie. Mówią, że zawsze oddzwania. Wystarczy napisać esemesa, jeśli nie odbierze. Na pewno się odezwie. Bardzo szanuje ludzi - kończy Gilewicz.

Także ludzie szanują jego. "Kupił" ich kulturą osobistą. Mieszkańcy Schoenau im Schwarzwald, skąd pochodzi, przyznali mu tytuł honorowego obywatela. Są dumni, że mieszkają w jednej miejscowości z takim człowiekiem. Bo Loew nigdzie się nie przeprowadził. Najlepiej jest mu w rodzinnej wiosce.

Mateusz Karoń

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×