Czy polscy piłkarze będą drożsi po Euro 2016?

W klasyfikacji najdrożej transferowanych piłkarzy próżno szukać Polaków nie tylko w czołówce, ale nawet w środku stawki. Ktoś powie, że tym nie ma sensu się przejmować, skoro Leo Messiego też nie znajdziemy na takiej liście.

 Redakcja
Redakcja
PAP / Jakub Kaczmarczyk

Tak naprawdę jednak jest powód do zmartwienia. Przede wszystkim dla właścicieli naszych klubów. Czy sytuacja może zmienić się po finałach Euro 2016 we Francji?

Podbijanie bębenka pożądane

Jeśli popatrzymy na sumy, które zarabiały - i to wcale nie tylko w ostatnich latach - uchodzące za świetnie szkolące młodzież kluby z Belgradu i Zagrzebia, można nawet popaść w kompleksy. Mimo że Serbowie od lat nie mają lepszej reprezentacji od Biało-Czerwonych, a w marcu przegrali z drużyną Adama Nawałki w Poznaniu, mają znacznie lepszą markę na rynku. Podobnie jak Chorwaci, którzy po podziale Jugosławii mogą pochwalić się najsilniejszą drużyną spośród krajów powstałych z tego byłego państwa, ale sukcesami tylko dwoma. I to już dość odległymi, w półfinale mistrzostw świata grali przecież w 1998 roku, zaś w ćwierćfinale mistrzostw Europy w latach 1996 i 2008.

Mimo to Benfica Lizbona nie wahała się wydać w 2013 roku 10 milionów euro na 19-letniego wówczas Lazara Markovcia  z Partizana Belgrad. A Luka Modrić przechodząc 5 lat wcześniej z Dinama Zagrzeb do Tottenhamu był wart dla londyńczyków nawet dwukrotnie więcej. Nasza młodzież nigdy nie była w takiej cenie. Najdrożej wytransferowany z polskiej ekstraklasy w 2011 roku Adrian Mierzejewski - kiedy miał już 25 lat - kosztował Trabzonspor 5,25 miliona euro. 22-letni Robert Lewandowski przechodząc do Borussii Dortmund był pół miliona tańszy od "Mierzeja".

Reklama dźwignią handlu

Różnica w sumach odstępnego jest zatem bardzo duża, większa nawet niż w umiejętnościach, i nie wzięła się znikąd. Eksjugosłowianie pracowali na obecny stan przez wiele dekad, tamtejsi menedżerowie nauczyli się znakomicie promować zdolną młodzież z Bałkanów. Zadanie mieli ułatwione, bowiem piłkarze pokroju Darko Panceva, Roberta Prosineckiego, czy Dejana Savicevicia rodzili się w tamtym rejonie Europy znacznie częściej niż tacy jak "Lewy", czy Zbigniew Boniek pod naszą szerokością geograficzną. A że diamenty były właściwie szlifowane - stara dobra szkoła postjugosłowiańska sprawnie działająca zresztą do dziś, nieustannie wypuszczała też wychowanków z najwyższym znakiem jakości - więc interes się kręcił. I kręci nadal, a końca prosperity wcale nie widać.

ZOBACZ WIDEO Szaranowicz o transmisjach polskiej kadry i kulisach zakupów praw do pokazywania imprez sportowych

Aby zacząć stwarzać konkurencję na rynku transferowym Serbom, Chorwatom, ale oczywiście także innym nacjom, Polska potrzebuje jednak nie tylko inwestycji w akademie. Choć to oczywiście warunek podstawowy, dlatego dobrze się stało, że Ekstraklasa SA konkuruje na tym polu z PZPN. Na nie do końca zdrowej konkurencji, wspieranej finansowo przez Ministerstwo Sportu, powinien skorzystać cały polski futbol. Zapewne jednak nie od razu, być może na efekty przyjdzie poczekać nawet dekadę.

To jednak nie oznacza, na szczęście, że tak długo przyjdzie oczekiwać kibicom na modę na polskich piłkarzy w Europie. I wzrost marki naszych rodaków na międzynarodowym rynku transferowym. Bo ten biznes, jak każdy inny, potrzebuje lokomotyw i dobrej reklamy. A już dziś można postawić tezę, że w zaprzęgu Nawałki znajdują się konie pociągowe całej branży. Świadczą o tym zakupowe przymiarki bogatych klubów, na których listach życzeń figuruje sporo polskich nazwisk. Na razie większość doniesień odbieramy w kategorii spekulacji, ale - zwłaszcza w przypadku przyzwoitego startu w mistrzostwach Europy we Francji, mierzonego awansem przynajmniej do ćwierćfinału - transferowe newsy tak chętnie produkowane przez media mogą nabrać realnych kształtów.

Inna finansowa półka

Dotąd nie ma za bardzo czym się chwalić. Już fakt, że Lewandowski skasował prawie dwukrotnie więcej za podpis pod kontraktem z Bayernem Monachium niż kosztował nasz najdroższy zawodnik w historii - Jerzy Dudek w 2001 roku jako produkt holenderskiego Feyenoordu warty był dla Liverpoolu 7,4 miliona euro - pokazuje jaki potencjał tkwi w Robercie. Specjalistyczny portal transfermarkt.de wycenia obecnie Lewego na 70 milionów euro, ale gdyby ktokolwiek zdecydował się na wykupienie karty RL 9 z Bayernu Monachium, musiałby zapewne liczyć się z wydatkiem sumy dziewięciocyfrowej.

Bawarczycy nie mają bowiem żadnego interesu w tym, żeby pozbywać się jednej z najlepszych dziewiątek na świece za niższą kwotę. Najwięcej mówiło się oczywiście dotąd o Realu Madryt, ale chętnych na usługi kapitana reprezentacji Polski było więcej. I to wśród najbogatszych, oba Manchestery i PSG także wchodziły przecież w rachubę. Fakt, że agenci Lewandowskiego prowadzą negocjacje z Bayernem na temat przedłużenia kontraktu absolutnie nie musi stać w sprzeczności z ewentualnym transferem, bo nie tylko ten biznes rozgrywany jest na kilku polach.

Jedno jest pewne - pozycja przetargowa Roberta jest tak dobra, że nie odejdzie do żadnego klubu, jeśli jego władze wcześniej nie zagwarantują, iż zespół będzie budowany wokół niego. I pod niego. Gdyby zatem Juergen Klopp znalazł odpowiednie środki na transfer polskiego napastnika do Liverpoolu i 20 milionów euro na jego gażę, taka transakcja również nie byłaby wykluczona. Inna sprawa, że nawet ludzie z otoczenia "Lewego" nie mają wątpliwości, iż na dziś najlepszym miejscem do gry i dalszego rozwoju dla RL 9 jest Monachium…

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×