Michał Żewłakow: Nauczyłem się życia

- Nie byłem profesjonalistą. Trudno nazwać tak kogoś, kto po meczu idzie na balet do 6, a na 9 na trening. Rzetelność polegała na tym, że szedłem i nie płakałem - mówi Michał Żewłakow, który wspomina kluczowe fakty z kariery, w tym mecz z Irlandią.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Piłkarze po zakończeniu kariery często marudzą, że urodzili się za późno, albo za wcześnie.

Michał Żewłakow, dyrektor sportowy Legii Warszawa: Ja urodziłem się w dobrym czasie.

Rozegrał pan w reprezentacji Polski 102 mecze, to rekord. Ale dopiero teraz kadra odnosi jakieś sukcesy.

Tyle że moim największym sukcesem wcale nie jest wyjazd na mistrzostwa świata czy wywalczone mistrzostwo Polski. Cieszę się, że jako dzieciak wymarzyłem sobie, by zostać piłkarzem, i to marzenie udało mi się spełnić. Jestem zadowolony z tego, co przeżyłem. Dla niektórych byłem słabym piłkarzem, dla innych przeciętnym, ale są i tacy, którzy uważają, że byłem bardzo dobry. Wiem tylko, że nie muszę się niczego wstydzić. Dzięki piłce zrozumiałem, na czym polega rywalizacja, poświęcenie, nauczyłem się życia. Przy okazji trochę zarobiłem, poznałem ludzi i po karierze zostałem w tym, w czym najlepiej się odnajduję.

Co to znaczy, że nauczył się pan życia?

Sport wcale nie jest sprawiedliwy. Uczy, że czasami musisz się pogodzić z porażką, chociaż tak naprawdę na nią nie zasłużyłeś. Możesz być w cudownej formie, ale wcale nie musisz wygrać meczu, a twojej dyspozycji nawet nikt nie zauważy. Piłka nauczyła mnie pokory w odniesieniu do codzienności, do tego, co nas spotyka. Jak masz pieniądze i masz kolegę, który chce zainwestować razem z tobą, to wcale nie oznacza, że razem zarobicie. Sport przygotował mnie do tego, jak radzić sobie w trudnych chwilach, albo - co może jeszcze ważniejsze - jak radzić sobie z euforią, kiedy jest naprawdę dobrze. Dla mnie ważne jest także to, że chociaż musiałem dużo poświęcić, jako człowiek za bardzo się nie zmieniłem. Zyskałem doświadczenie, ale kolegów mam tych samych i lubię tak samo spędzać czas.

ZOBACZ WIDEO: Katarzyna Kiedrzynek wyzywa Zbigniewa Bońka na boiskowy pojedynek. "To bardzo ważny zakład!"

Co to znaczy, że musiał pan dużo poświęcić?

Nie byłem przy narodzinach swojego syna. Pierwszy raz na urodzinach córki byłem z nią, gdy kończyła osiem lat. Są w życiu rzeczy naturalne dla mężczyzny, kobiety, męża, żony, a ja wszystko meblowałem po swojemu tylko po to, żeby zagrać jakiś mecz, albo wyjechać na zgrupowanie. Jak tak sobie policzyłem, to przez 25 lat nie miałem urlopu w normalnym terminie. Albo sztukowaliśmy sobie dni wolne, albo jechaliśmy bez jednego dziecka, albo nie tam, gdzie planowaliśmy. Pewne rzeczy mi uciekły, chociaż tak naprawdę piłkarz nie prowadzi zupełnie odmiennego życia od przeciętnego człowieka. Zmianie ulegają tylko proporcje, do pewnych rzeczy trzeba się przystosować.

Zaprzecza pan sam sobie. No jednak życia piłkarza nie da się porównać z życiem przeciętnego człowieka.

Córka mi niczego nie wypomina, dzieci przyzwyczaiły się do takiego stylu życia do tego stopnia, że nie wiem, czy by zniosły, gdybym codziennie był w domu. Przez lata większość czasu spędzały z żoną, niestety nie jestem tym, który pomaga w utrzymaniu dyscypliny, ale raczej ją rozwala. Może robię to podświadomie, ale wiedząc, że tego wspólnego czasu mamy tak mało, zamiast trzymać towarzystwo w ryzach, rozpieszczam je. Mam nadzieję, że nie rozpuszczam.

Zmieniając kluby zabierał pan rodzinę zawsze ze sobą?

Tak, wszędzie. Mój rytm był ich rytmem. Kiedyś moje dzieci w dwa lata musiały cztery razy zmieniać szkołę. Wiadomo, że młodzi się szybko adaptują do nowych realiów, ale na pewno nie było to dla nich łatwe. Wiem, że kariera spowodowała, że nie miały normalnego dzieciństwa, takiego stacjonarnego jak inni. Starałem się jednak, by ich życie nie było nudne. Może nie było idealne, przykładowe, ale dzieciaki nie mogą narzekać, bo są rzeczy, które zyskały. Na przykład znajomość języka francuskiego. Kiedy wejdą w poważniejsze życie, może przyjdzie im refleksja, że wszystko się dobrze potoczyło, będzie im łatwiej.

Pan z życia brał garściami.

Dla mnie piłka to nie było tylko zarabianie pieniędzy i zdobywanie trofeów. Traktowałem karierę jako szansę na poznanie świata, innego sposobu życia, innego na nie patrzenia. Będąc dłużej w Grecji, do niektórych rzeczy się za bardzo przyzwyczaiłem i po powrocie do Polski nie zdaje to egzaminu. Ale jako człowiek jestem bogatszy, powiedziałbym – bardziej elastyczny. Problemy, które spotykają mnie w życiu, nie sprawiają, że załamuję ręce. Staram się je rozwiązywać od razu, a nie odkładać na później.

Zawsze tak było?

Oczywiście, że nie. Pamiętam taki czas, kiedy wyjechałem do Belgii, do Beveren. To było najgorsze osiem miesięcy w moim życiu. Codziennie płakałem. Codziennie.

Dlaczego?

Byłem młodym chłopakiem i nagle zderzyłem się z innym światem. Mieszkaliśmy z bratem w małej holenderskiej wiosce nad Morzem Północnym, w której naprawdę nic się nie działo. Kiedy mieliśmy dwa treningi i zjeżdżaliśmy w bloku windą o siódmej rano, to gdy wracaliśmy o osiemnastej, ta sama winda na nas czekała. To był blok-rezydencja dla bogaczy, przyjeżdżali tam latem, a kiedy my tam byliśmy, był pusty, szary i ciemny.

I ta szarość tak bolała?

Miałem świadomość tego, co działo się sześć miesięcy wcześniej. Byłem w Warszawie, u siebie, miałem kolegów, podobne emocje sportowe i wiarę, że będę się rozwijał. Nagle wszystko musiałem zostawić i pojechać do ciężkiej pracy. Z pytaniem, czy będę w stanie przekuć ją w jakiś sukces. Ten okres najbardziej wyrąbał w mojej psychice przekonanie, że jeżeli chce się coś osiągnąć, trzeba liczyć się poświęceniem. Podejrzewam, że bez mojego brata Marcina, który trafił tam ze mną, nie poradziłbym sobie. Miałem blisko osobę, która potrafiła mi pomóc, wziąć czasem coś na siebie. Sytuacja była jeszcze o tyle łatwiejsza, że naszym menedżerem był Włodzimierz Lubański, a trenerem inny Polak – Stanisław Gzil. To były dwie osoby, na które mogliśmy liczyć w trudnych momentach. Od czasu do czasu przyjeżdżali też do nas rodzice.

W Polsce, jeśli jesteś znany i do tego jeszcze coś osiągnąłeś, wcześniej czy później dostaniesz po mordzie

Pomagali?

No tym, że się pojawiali - tak. Ale miałem 22 lata i tylko jedną myśl w głowie: nie chciałem wrócić do Polski z podkulonym ogonem, to byłby za duży wstyd. Taka presja pomagała mi wszystko przeżyć, przeboleć i stać się lepszym.

Mówił pan, że problemem był wyjazd z Warszawy do Beveren, z wielkiego miasta do małego. Dlaczego osoby z wielkich miast rzadziej osiągają sukces w sporcie?

Ludzie z mniejszych miejscowości bardziej dążą do tego, by im wyszło. Mają ograniczone możliwości, ale za to więcej charakteru. A w sporcie chodzi głównie o charakter, bo sam talent może być wizytówką tylko do pewnego momentu. Później dźwignią sukcesu jest wytrwałość i rzetelność. Nie mówię, że profesjonalizm, bo sam za profesjonalistę nigdy się nie uważałem. Byłem co najwyżej rzetelny.

Jak to?

No chyba profesjonalistą nie jest piłkarz, który po meczu idzie na balet, kończy go o szóstej rano, a o dziewiątej idzie na trening. Ja szedłem na trening, wiedziałem, że muszę się wymęczyć, wypocić, ale nie płakałem, nie uciekałem w kontuzje, ani nie mówiłem trenerowi, że źle się czuję. Trzeba było iść i mielić na boisku.

Często te balety były?

Im wyższy poziom, tym mniej było czasu. Ale tak szczerze, nigdy z baletów nie wyrosłem. Dopasowywałem je do harmonogramu treningów i meczów, powagi sytuacji, natomiast zawsze, kiedy mogłem, szedłem zatańczyć.

Pamiętam szczere spotkanie z Beenhakkerem. Siedziałem przed nim ze łzami w oczach, a on tylko mówił, że jak mam ochotę płakać, to żebym się nie krępował. Zapaliliśmy sobie, ja papierosa, on cygaro, popłakałem sobie spokojnie

Trenerzy panu często wybaczali, bo ładnie pan mówił.

Starałem się być szczery i nigdy nie ukrywałem prawdy przed trenerami. Stawiałem na dialog pokazując moje zalety i wady. Jeśli paliłem papierosy, to nie chowałem się po kątach, tylko umawiałem się z trenerem, że jak już sobie zapalę, to może chociaż tak, żeby młodzi piłkarze nie widzieli.

Zawsze pan palił?

Nie, zacząłem po trzydziestce, w Olympiakosie.

W klubie przymykali oko?

Miałem kilku takich trenerów, którzy pokazali mi, że szczerość daje zdecydowanie więcej, niż udawanie kogoś, kim się nie jest. Na przykład Timur Kecbaja, z którym co prawda pracowałem bardzo krótko, pokazał mi, że tak naprawdę ważne jest tylko to, jak prezentuję się na boisku. Nauczył, że dając z siebie 120 procent na treningach, podczas meczów będę dawał 150 procent. Nie interesowało go, co robię po meczu, czy Żewłakow widziany był na buzuki, nie przejmował się takimi rzeczami. Uważał, że każdy piłkarz jest człowiekiem, a każdy człowiek potrzebuje czego innego, by być szczęśliwym. A Kecbaja uważał, że tylko szczęśliwy człowiek jest efektywny.

Odnalazłby się pan we współczesnym futbolu? Te wszystkie kulki mocy i diety bez glutenu?

Widzę te wszystkie trendy, które następują, i rzeczywiście w dzisiejszych czasach ciężko byłoby mi być nawet rzetelnym. Ale przecież odżywianie nie jest jedyną drogą do sukcesu, patrzymy na nie inaczej przez Roberta Lewandowskiego. To przykład i wzór tego, jak nad sobą pracować. Robert udowodnił, że Polak może być jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Pamiętając o swoich doświadczeniach, nie wiem jednak, czy byłbym w stanie żyć tak, jak on. Lewandowski ma widocznie inne priorytety, które powodują, że jest spełniony i szczęśliwy.

Stan konta?

Wydaje mi się, że on od jakiegoś czasu na konto już nie patrzy. Nic go tam już nie jest w stanie zdziwić. Człowiek chce pieniędzy do pewnego momentu, a jak ma ich już dużo, to bardziej ucieka w to, by wytyczać trendy, we władzę, w możliwość oddziaływania na innych. Są też ludzie, którzy uwielbiają robić to, co robią, i zwyczajnie chcą być codziennie lepsi. Według mnie Robert, bez względu na to, jak długo będzie jeszcze grał, ciągle będzie chciał bić kolejne rekordy i tego mu serdecznie życzę.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×