Rafał Ulatowski: Nie żyję przeszłością, to zamknięte rozdziały. Nie mam obsesji na punkcie swojej medialnej widoczności

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / 	Tytus Żmijewski / Rafał Ulatowski
PAP / Tytus Żmijewski / Rafał Ulatowski
zdjęcie autora artykułu

Po zwolnieniu z Cracovii dzwonił budzik, a ja nie chciałem wychodzić z łóżka. Naciągałem kołdrę na głowę, nic mi się nie chciało. Straciłem radość z pracy, z życia. Teraz spełniam się w Akademii Lecha - mówi Rafał Ulatowski.

[b]Paweł Kapusta i Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: - Jadąc do pana zastanawialiśmy się nad tym, nad czym pan na pewno też rozmyślał: dlaczego panu nie wyszło jako trenerowi? [tag=2731]

Rafał Ulatowski[/tag], szef szkolenia Akademii Lecha:[/b]

- Rozmawiacie z 44-letnim mężczyzną, wciąż mającym wielki żar i radość z piłki. Nie chcę się jeszcze rozliczać z przeszłością, bo wiele przyszłości przede mną. Nie zszedłem jeszcze ze sceny, nie pożegnałem z rolą trenera. Cały czas chcę być przy piłce, żyć z niej i dla niej. Teraz jestem spełniony w Akademii Lecha Poznań, nie potrzeba mi żadnych innych bodźców, adrenaliny meczowej, konferencji prasowych. Jest jakiś wspólny mianownik tych klubowych niepowodzeń na przestrzeni kilku lat? Cracovia, Lechia, Legnica, Bełchatów. Trochę tego jest.

Nie miałem odpowiedniego wpływu na dobór zawodników, których powinienem mieć do dyspozycji. Doszedłem do tego dopiero po jakimś czasie: powinienem działać inaczej nie przy linii w czasie meczów czy w szatni, ale w relacjach między trenerem a właścicielem klubu w kwestii transferów.

ZOBACZ WIDEO Niespodzianka w Madrycie. Atletico nie wygrało z Girona. Zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

A konkretnie?

Brakowało bramkostrzelnych napastników. Gdy poszedłem do Cracovii, już na pierwszej konferencji prasowej dostałem pytanie: co jest najważniejsze w zespole? To był czas, gdy przyszedłem do Krakowa z Bełchatowa, który skończył dwa razy na piątym miejscu, gdzie mieliśmy długie serie zwycięstw, wygraliśmy raz sześć, a raz siedem meczów z rzędu. Na konferencji odpowiedziałem: napastnik! Bo jeśli napastnik strzeli gola, nawet z niczego, to wygrywasz. W Bełchatowie miałem Dawida Nowaka, Carlo Costly’ego, Mariusza Ujka, Grzegorza Kuświka, były wielkie możliwości. Nigdy później nie miałem już takiej siły rażenia w prowadzonym przeze mnie zespole. Dzisiaj w Cracovii świetnie rozgrywa to Michał Probierz. W tym oknie ściągnął dwóch kolejnych napastników: Rakelsa i Brock-Madsena. Wie jak ważne to pozycje w zespole.

Nie byłem u lekarza, nie leczyłem się na to, nie wiem, czy była to depresja. Jeśli człowiek unika jednak kontaktu z ludźmi, zamyka się w swoim świecie, tylko czyta, słucha muzyki i ogląda mecze, to chyba można mówić o jakimś rodzaju depresji.

Brakowało kasy na transfery?

Nie, chodzi o mnie. Wykazywałem za mało determinacji w walce o ściągnięcie piłkarzy, byłem mało wymagający. A poza tym - bardzo wierzyłem w swoją pracę. Uważałem, że byłem w stanie zmienić każdego napastnika. Aż do momentu, kiedy przeczytałem wywiad z Fabio Capello, który mówił, że miał szczęście, bo trafiał do zespołów, w których świetni piłkarze zamieniali się w jeszcze lepszych. Kiedyś myślałem, że zadaniem trenera jest lepienie z zawodników jeszcze lepszych graczy. Tylko problem jest taki, że jeśli jesteś już seniorem, to trudno cię kształtować, zmieniać. Lepić piłkarza można w juniorach, w dorosłej piłce musisz dostać gotowy produkt. Nie wygrywaliśmy, bo nie strzelaliśmy goli. I wpada się wtedy w spiralę?

Jak nie wygrywasz, piłkarzom spada pewność siebie, wiara w zespół, wiara w sztab szkoleniowy. Możesz robić słabe treningi, ale gdy wygrywasz, zawodnika zawsze będziesz miał po swojej stronie. A możesz robić świetne zajęcia, ale w przypadku porażek piłkarz podchodzi do ciebie z mniejszą pewnością. Ten brak zaufania pojawia się też w gabinetach prezesów, co zresztą widać było w ostatnim czasie w ekstraklasie. Ostatnio byłem na Islandii, rozmawiałem z tamtejszymi trenerami, piłkarzami. Kiedyś cały futbol polegał tam na zabawie, szukaniu przyjemności. Teraz nawet w tamtejszej trzeciej lidze prezesi oczekują wyłącznie zwycięstw. Pan jako trener godzi się z tym?

Z pochopnym zwalnianiem trenerów się nie godzę. Ale co ja mam tu do gadania? Jak mogę dyskutować z decyzjami prezesów albo z tym, co doradzają im ich doradcy? Czyli rozumie pan to?

Oczywiście. Kiedy zdał pan sobie sprawę, że w przypadku trenera, nawet mimo zapewnień, że ważny jest długofalowy plan, liczą się tylko Excel i twarde statystyki? Jest pan idealistą, chciał pan budować, a prezesi zwycięstw.

Taki jest ten biznes - zero-jedynkowy. Nie ma szarości, jest tylko czarne i białe. Przykład Bełchatowa: poszedłem do klubu, w którym najlepiej czułem się w przeszłości. Zadzwoniono do mnie, gdy spadli z ekstraklasy. Chcieliśmy zbudować coś najmniejszymi nakładami finansowymi. Starsi i najdrożsi odeszli, wypłaciliśmy duże odszkodowania, żeby rozwiązać z nimi kontrakty, zlikwidowaliśmy kominy płacowe. Młodzieżą mieliśmy grać o powrót do elity. Drużyna złożona była z graczy niedoświadczonych, którzy pierwszy raz zmierzyli się z dorosłą piłką. Rundę jesienną skończyliśmy na ósmym miejscu, na 23 zdobyte bramki aż 18 padło po stałych fragmentach. Nie graliśmy świetnie, za to była w nas wiara i młodzieńcza radość. Graliśmy prostą piłkę z dużą dozą szczęścia. W zimie nie było nas stać na transfery. Byliśmy dogadani już z dwoma napastnikami - między innymi Aleksandarem Kolewem - ale ostatecznie żaden z nich do nas nie trafił. Brak napastnika nam bardzo ciążył. Jak grasz do przodu, a piłka ci od razu wraca na swoją połowę, to nie możesz wygrywać meczów. To była nasza główna bolączka, zbyt mała jakość i kreatywność w ofensywie. Nie miał pan chyba szczęścia do właścicieli klubów, w których pan pracował.

Miałem o tyle szczęście, że tak wcześnie trafiłem na profesora Filipiaka. Wcześniej pracowałem w spółkach skarbu państwa - Lubin i Bełchatów. Tam zarządzanie było inne, nie było twardej ręki właściciela, tylko rady nadzorcze spotykające się co jakiś czas. Do Cracovii trafiłem z niekorzyścią dla mojej kariery sportowej, ale z korzyścią dla mnie jako człowieka. Jak to?

Profesor Filipiak otworzył mi oczy na to, jaka wyglądać może relacja między właścicielem klubu a trenerem. W jaki sposób może artykułować swoje oczekiwania i potrzeby. Myślę, że prezes więcej myślał o Cracovii niż o Comarchu. Pozostało mu to pewnie do dzisiaj, wie wszystko o klubie, zespole, zawodnikach. Filipiak znał się na piłce?

Nie możesz się nie znać na piłce, jeśli tyle lat jesteś właścicielem klubu występującego w ekstraklasie. A co to w ogóle znaczy znać się na piłce? Jeśli jest się trenerem pracującym w ekstraklasie i rozmawia się z człowiekiem, który mówi od rzeczy, oznacza to, że ten ktoś nie zna się na piłce.

Później pracowałem jeszcze z Andrzejem Kucharem w Lechii Gdańsk i Andrzejem Dadełło w Miedzi Legnica. To bardzo mądrzy ludzie, którzy osiągali wielkie sukcesy na polu biznesowym. Natomiast wiedzą już chyba, że nie da się tego przełożyć na świat piłki w polskich realiach, zarządzać tym biznesem jak firmą. Leo mawia: w piłce nie zawsze dwa plus dwa równa się cztery. I tym ludziom bardzo trudno to zrozumieć. Pamiętam jedną rozmowę z panem Kucharem, bardzo zainteresowanym światem NBA. Mówił, że uczeni amerykańscy sklasyfikowali czynniki mające wpływ na wynik meczu. Było ich 2 tysiące, choćby to, że sznurówka była za długa albo że żona zeszłej nocy cię zdradziła. I to jest właśnie piłkarski biznes. Trudno wprowadzać tu standardy z korporacji. Mam do tych ludzi szacunek, bo wciąż chcą wykładać własne pieniądze na klub. Sam się z tego przecież utrzymywałem. Profesor otworzył mi też oczy na pewne możliwości relacji między ludźmi. Ani w Lubinie, ani w Bełchatowie nikt nigdy nie wzywał mnie po przegranym meczu do gabinetu na dywanik i nie pytał: dlaczego zagrał ten, a dlaczego nie zagrał tamten? To nie było wchodzenie w kompetencje?

Być może było, ale prezes widocznie był przyzwyczajony do takiego układu z trenerami. Poza tym trudno oczekiwać od szkoleniowca, który przegrał mecz, że podczas rozmowy z właścicielem klubu powie: co pan mi tu teraz pierd***? Nie zna się pan! Nie ma się wtedy argumentów.  Na treningi też przychodził?

Aż tak, to nie. Mówi pan, że jest pan spełniony w Lechu. Jak w takim razie podsumuje pan swoją karierę trenerską?

Nie podsumuję, bo się jeszcze nie żegnam. Nie boi się pan, że po wszystkich nieudanych przygodach będzie trudniej o pracę w zawodzie w poważnym miejscu?

Może tak być. Kto wie, może nigdy nie wrócę już do trenowania. Nie wiadomo też, jak rozwinie się mój czas w Lechu. W piłce nie można planować, z dnia na dzień może się wszystko zmienić. Dziesięć lat temu gazety nazywały pana złotym dzieckiem.

Dziś jestem na zupełnie innym biegunie. Dlatego jestem zaskoczony, że chcecie w ogóle ze mną rozmawiać o przeszłości. Ja nią nie żyję, zamknąłem za sobą te rozdziały. Dzisiaj pierwszy raz od kilku lat rozmawiam o mojej pracy w Cracovii, w ogóle pierwszy raz o Bełchatowie. Poza tym - czy ja się kogoś wtedy prosiłem, żeby mnie tak nazywano? Czy dzwoniłem do dziennikarzy z prośbą o robienie ze mną wywiadów? Z perspektywy czasu więcej zrobiło mi to krzywdy niż pożytku. Teraz jest inaczej - odżyłem, stoję blisko, ale jednak obok wielkiej piłki, wyciszyłem się tyle ile potrzebowałem, nawet na Twitterze już nie piszę tak często. Nie mam obsesji na punkcie swojej medialnej widoczności. Moja umowa kończy się w 2019 roku. Wtedy usiądziemy, porozmawiamy o przyszłości. Jestem obywatelem świata, mam takie doświadczenie, że stać mnie na to, aby zrobić coś niespodziewanego. W przeszłości, w wieku 27 lat pojechałem pracować na Islandię, gdy przede mną było tam tylko dwóch polskich trenerów. Nie mam stracha przed takimi wyzwaniami. Chciałby pan jeszcze w przyszłości wrócić w jakieś roli do kadry narodowej?

Mam swoją listę rzeczy do zrobienia w życiu, obecność w kadrze mam już odznaczoną. Nie muszę tego robić po raz drugi. W reprezentacji byłem, zobaczyłem, spróbowałem. To był piękny czas. Dzisiaj ściskam kciuki za każdy kolejny mecz, jako kibic. Teraz o swojej sytuacji, trenerskiej, przeszłości, mówi pan ze spokojem. Potrzebował pan dużo czasu, żeby przetrawić zwolnienia i niepowodzenia?

Inaczej czuję się teraz, inaczej czułem się tuż po tym, jak zwolnił mnie z pracy prezes Filipiak. Pod tym względem straciłem wtedy dziewictwo, wcześniej myślałem, że będę jedynym trenerem na świecie, którego nikt nigdy nie zwolni. Zwolnienie bardzo mocno odchorowałem. Gdy rozpoczynam pracę w nowym klubie, zawsze mówię piłkarzom: życzę wam, żebyście codziennie rano budzili się z uśmiechem na ustach i z radością przychodzili na trening. Ja byłem wtedy po drugiej stronie. Dzwonił budzik, a ja nie chciałem wychodzić z łóżka. Naciągałem kołdrę na głowę, nic mi się nie chciało. Straciłem radość z pracy, z życia. To była depresja?

Nie byłem u lekarza, nie leczyłem się na to, nie wiem, czy była to depresja. Jeśli człowiek unika jednak kontaktu z ludźmi, zamyka się w swoim świecie, tylko czyta, słucha muzyki i ogląda mecze, to chyba można mówić o jakimś rodzaju depresji. Jeśli nie korzystał pan z pomocy z zewnątrz, to jak się pan z tego wydostał?

Pracą, czasem, kolejnymi wyzwaniami. Bardzo dużo dała mi propozycja od TVP i wyjazd do Brazylii na mistrzostwa świata. 45 dni, 12 meczów w kraju, w którym nigdy nie byłem, na wielkiej imprezie. Ale nie mogę powiedzieć, że zwolnienie spłynęło po mnie jak po kaczce.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o założeniach Akademii Lecha oraz specyfice pracy trenera.

A ostatnie zwolnienie z Bełchatowa?

To był trudny moment w moim życiu. Walczyliśmy o utrzymanie, zmieniła się grupa zarządzająca klubem, doszło do zwolnienia. Choć akurat wtedy miałem koło siebie wartościowego człowieka - Jacka Krzynówka. Wielkie szczęście, że przerwa między zwolnieniem z Bełchatowa a zatrudnieniem w Lechu trwała tak krótko, tylko dwa miesiące. Wtedy było gorzej niż po Cracovii?

Nie mogło być gorzej niż po Cracovii. Czytał pan, co się o panu pisze w internecie?

Nie zwracam na to uwagi, ale jestem świadomy, że nie mogę spodziewać się pozytywnych komentarzy, jeśli w mojej pracy nie było wyników. Z drugiej strony, co taka anonimowa osoba, która pisze w sieci, może wiedzieć o trenowaniu, staniu przy linii w czasie meczu i kierowaniu zespołem? Nic, więc po co czytać sieć? Trenerzy wspierają się w ciężkich momentach? Dzwonią do siebie?

Ja nie szukałem takich kontaktów. Wolałem zostać z tym sam. Nie wiem jak postępują inni trenerzy. Ponoć młodzi trenerzy potrafią wysłać CV i prezentację o tym, jak wyciągnąć zespół z kryzysu nawet w przypadku, gdy ten zespół prowadzony jest przez ich kolegę. I że proponują to zrobić za jeszcze niższą pensję.

Jednym z najlepszych prezesów, jakich miałem, był Robert Pietryszyn z Zagłębia Lubin. Pewnego dnia podszedł do mnie i spytał: - Znasz tego trenera? - Oczywiście, że znam, skąd takie pytanie? - Bo wysłał do mnie swoje CV i powiedział, że jak on weźmie zespół po tobie, to ja nie będę musiał nawet pracować. Znałem tego trenera, ale nigdy mu nie powiedziałem, że wiem o tamtej propozycji. Zresztą ja zawsze poświęcam się pracy w stu procentach, nie mam czasu na utrzymywanie prywatnych kontaktów. Grono znajomych mam ograniczone do minimum. Dziś stanowią je ludzie pracujący w Lechu. Gdy dane mi będzie pracować w innym miejscu, będą to pewnie tamci ludzie. Taki już jestem. Nigdy nie miał pan myśli, że fajnie byłoby wyskoczyć na ryby? Rozpalić grill?

Nie, nie mam takich myśli, nie potrzebuję tego. Nigdy?

Nigdy. W trudnych momentach mam pewną enklawę. Uciekam do niej, gdy potrzebuję spokoju. Gdy tam się pojawiam, nikt mnie nie rozpoznaje, nikt nie mówi: o, nieudacznik przyjechał. A pomyślał pan kiedyś o sobie w taki sposób?

Nie, absolutnie, choć nie myślałem o sobie wyłącznie pozytywnie. Twardo stąpam po ziemi, piłka bardzo mnie zahartowała. Dziś inaczej stawiałbym warunki zatrudnienia. Pewnie do większości z klubów w ogóle bym nie trafił. Pracując w Akademii Lecha i czytając jednocześnie, że czwarty czy piąty trener właśnie wyleciał z roboty, czuje pan ulgę, że to już pana nie dotyczy?

Czytam to bez emocji. Przyjmuję po prostu jako informację. Ale na piłkę się nie obraziłem. A na niektórych ludzi w niej funkcjonujących?­­

Jestem katolikiem, więc nie mówię o tych ludziach źle. Ale chodzimy innymi drogami. Wahał się pan, gdy pojawiła się oferta z Lecha? Praca w akademii to przecież dla pana zupełnie nowa rola.

Spotkałem się z prezesami, rozmawialiśmy o mojej roli w klubie. Osiągnąłem taki poziom, że zależy mi, aby ludzie, z którymi pracuję, wnosili coś wartościowego do mojego życia. I nie chodzi tylko o finanse, ale także wyznawane idee. Okazało się, że w Lechu myślimy podobnie, rozmawiamy tym samym językiem, patrzymy długoterminowo. No i prezes ma umiejętność przekonywania. Myślał pan kiedykolwiek wcześniej, że będzie pracował w akademii?

Nie. Wcześniej całe moje życie to była trenerka, zarządzanie dorosłą szatnią. Nie widziałem siebie nigdzie indziej. W ostatnich latach nie osiągałem w pełni wyznaczonych celów. Dało mi to sporo do myślenia. Po ostatnim zwolnieniu, po Bełchatowie, byłem wykończony psychicznie. Możemy sobie mówić, że ten zawód jest łatwy i przyjemny, ale porażki powodują spustoszenie w umyśle trenera. Kto regularnie staje przy linii, doskonale wie, o czym mówię. Bardzo odczułem na sobie maj 2016 roku. W tym czasie dostałem telefon z Poznania. Moją aktualną pracę traktuję również jako odpoczynek od trenerskiego świata. Wyłączyłem się, nie ciągnie mnie do tego. Nie ma takiej możliwości, abym przed wypełnieniem kontraktu w Lechu Poznań podjął pracę w innym miejscu. Z takich klubów jak Kolejorz samemu się nie odchodzi. Przecież nie powiem prezesowi Rutkowskiemu, że odchodzę i idę walczyć o awans do ekstraklasy albo bronić się przed spadkiem do 2.ligi. Lech to marka. Jakie zadania przed panem postawiono?

Przychodziłem do Poznania po tym, jak zwolniło się z pracy w akademii sześciu trenerów. Klub potrzebował kogoś, kto zjednoczy nowych pracowników. Miałem udzielać wskazówek, być dla nich wsparciem. Dla mnie to coś nowego. Nie chodzę już po boisku, nie prowadzę zajęć. Teraz wspieram trenerów, pomagam się im rozwijać. Staram się być możliwie na jak największej liczbie treningów i meczów, przyglądam się ich pracy i dzielę się swoimi spostrzeżeniami. W Akademii jest ustalony plan działania, ale trenerzy mogą sobie dobierać do niego pasujące środki. Rozmawiam, mówię jak ja bym widział dane ćwiczenie, ale zostawiam wolną rękę trenerowi. Ponoć wpadł pan w obsesję. Pracownicy klubu mówili nam, że zna pan wszystkich zawodników akademii, potrafi przejechać 100 kilometrów, byle tylko zdążyć na mecz jednego z roczników.

Bo to moja pasja. Poświęciłem jej całe życie i wszystkich dookoła. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym tę pracę wykonywać inaczej. Jeśli jadę 300 kilometrów tylko po to, żeby zobaczyć nowych zawodników oznacza to, że wciąż sprawia mi to przyjemność. A o młodych rzeczywiście wiem prawie wszystko. Mam taki zwyczaj, że mieszkam zawsze tam, gdzie pracuję, w tym przypadku - we Wronkach. Gdybym mieszkał w Poznaniu, wyjeżdżałbym z domu o godzinie 7, wracał o 23 i rano znów to powtarzał. A tak niedaleko od mojego mieszkania jest internat, w którym mieszkają wszyscy zawodnicy Akademii. Staram się regularnie ich tam odwiedzać. Nie nazwałbym tego kontrolą albo nalotem, ale chłopaki dzięki temu poważniej podchodzą wtedy do pewnych spraw. Poza tym jest szansa na rozmowę z zawodnikami, podtrzymanie na duchu kontuzjowanych. Wśród stawianych przed panem celów jest konkretna liczba graczy, którzy muszą - na przykład w rok - trafić z

Akademii do pierwszego zespołu Lecha?

Teraz wszyscy myślą, że co chwila pojawiać się będą kolejni Bednarkowie, Kownaccy... Nie da się w każdym okienku mieć tylu zawodników na sprzedaż, żeby zarobić 12 milionów euro. A jednego na rok?

Przyjęło się, że jeśli jeden zawodnik z każdego rocznika wyląduje w kadrze pierwszego zespołu, to będzie dobrze. Mamy swoją strategię. W Akademii zawodnik przechodzi najpierw przez drużyny juniorskie, później trafia do rezerw prowadzonych przez Ivana Djurdjevicia. Następnie mają szansę na trafienie do pierwszej drużyny. Nie ma w tym przypadku. Trzymamy się planu. Ale jesienią niezbyt wielu graczy z Akademii dostawało szansę w pierwszym zespole.

Od startu sezonu celem było mistrzostwo, europejskie puchary, puchar Polski - na to trzeba było mieć wielu doświadczonych zawodników. Życie zweryfikowało nasze plany. Jest kilku graczy, którzy mieli ciągnąć grę Lecha na trzech frontach, a ostatecznie jedynie walczą o miejsce w składzie. Jeżeli zagraniczni piłkarze walczą o miejsce, to trudniej jest się przebić do składu młodemu zawodnikowi. Ale z drugiej strony Robert Gumny, piłkarz z rocznika 1998, był jesienią jednym z najlepszych w całym Lechu. Teraz mamy dwóch kolejnych zawodników - rocznik 2000 i 2001 - Tymek Klupś i Wiktor Pleśnierowicz. To piłkarze, którzy jeszcze niedawno spali w internacie we Wronkach, a dziś przebywają na zgrupowaniu pierwszego zespołu Lecha. Co was wyróżnia na rynku?

Po półtora roku w Akademii mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć: jesteśmy miejscem specyficznym na piłkarskiej mapie Polski. Szkolimy na swój sposób. Widać to po piłkarzach, którzy przyjeżdżają na testy. Nasi zawodnicy myślą i podejmują decyzje na boisku o wiele szybciej. Przyjeżdżają do nas bardzo dobrze wyszkoleni technicznie chłopcy, ale decyzje podejmują na murawie o wiele wolniej. I teraz jedno z największych pytań w ostatnim czasie w naszej Akademii: co z nimi robić? Zostawić u nas, próbować nadrobić zaległości, wbijać do głowy naszą filozofię, czy jednak odsyłać do domu? W tym momencie staramy się zachować złoty środek, każdy przypadek rozpatrujemy indywidualnie. Wszystkie zespoły Akademii Lecha występują też w ligach ze starszymi rocznikami.

Ma to swoje plusy i minusy. Przygotowujemy naszych zawodników do gry z silniejszymi rywalami, ale - jak to się mówi - słabsza kość pęka. W zeszłym roku pojechaliśmy do Gliwic na mecz CLJ, rywal wystawił wszystkich graczy regulaminowych w roczniku 1998. My wystawiliśmy rocznik 2000. Wróciliśmy z pięcioma kontuzjami i jednym naciągnięciem więzadeł w kolanie. I absolutnie nie mam pretensji do Piasta! Można zadawać pytanie, czy to skuteczna metoda, ale dziś z tego zespołu z pierwszą drużyną ćwiczą Klupś i Pleśnierowicz. Nie chcemy wygrywać meczów w juniorach tylko dostarczać jak najwięcej zawodników z odpowiednią jakością do pierwszego zespołu. Do bycia profesjonalnym trenerem - a tylko tacy są zatrudniani w Akademii - też ma pan specyficzne podejście.

Według mnie to zawód dla samotników. Wypala cię, niszczy od środka. Przyjęło się, że większość ludzi pracę zawodową traktuje jako aktywność od - do. I koniec, czas wolny. Ja jednak porównuję zawód trenera z artystą, mam nielimitowany czas pracy. Mówię to również trenerom pracującym we Wronkach. Dlaczego? Między innymi dlatego, że przebywają tu i trenują chłopcy, którzy mają od 13 do 19 lat. Niektórzy 13-latkowie są oddaleni od domu o 700 kilometrów. Bez rodziców, sami, tylko z kolegami. Dlatego muszą mieć tu nie tylko kogoś, kto będzie im mówił, jak kopnąć piłkę, ale także prostował ich w odpowiednim momencie, wracał na dobre tory w przypadku zbłądzenia. Trener musi mieć na to wszystko czas. Chłopcy na szczęście są bardzo świadomi celu - każdy z nich chce zostać zawodnikiem Lecha. Im dalej w las, tym dla większości marzenia będą brutalnie weryfikowane. Piłka jest bardzo zazdrosna o otoczenie. Odda ci wszystko, co w nią zainwestujesz, ale tylko pod warunkiem, że w stu procentach się jej poświęcisz. W tym wieku pojawia się wiele pokus, zajęć, zainteresowanie płcią przeciwną. Jeśli dasz odciągnąć swoją uwagę, nic z tego nie będzie. Wybór należy do tych młodych chłopaków.

Rozmawiali Paweł Kapusta i Mateusz Skwierawski

Źródło artykułu: