Czytaj w "PN": przed finałem Ligi Europy - o podnóżek przy tronie

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images / Catherine Ivill / Na zdjęciu: piłkarze Atletico Madryt
Getty Images / Catherine Ivill / Na zdjęciu: piłkarze Atletico Madryt
zdjęcie autora artykułu

Atletico Madryt i Olympique Marsylia staną do boju decydującego o zdobyciu mniej cenionego z europejskich pucharów. Że mniej - to jasne. Ale: o ile mniej? - oto jest pytanie. Można je też sformułować inaczej: czy te rozgrywki w ogóle mają sens?

Leszek Orłowski

W niniejszej zapowiedzi meczu finałowego zastanowimy się nad tą kwestią oraz przybliżymy sytuację w obozie zespołu z Madrytu. Przypomnijmy, że w poprzednim numerze "Piłki Nożnej" zamieściliśmy obszerny materiał traktujący o ekipie z Marsylii.

Urok brzydszej siostry

Na zdrowy rozum Liga Europy to rozgrywki absurdalne. Kiedyś, gdy w Pucharze Mistrzów rywalizowali tylko mistrzowie poszczególnych krajów, a dla zdobywców krajowych pucharów był Puchar Zdobywców Pucharów, Puchar UEFA (z którego przed sezonem 2009-10 powstała Liga Europy) miał głęboki sens. Stwarzał możliwość międzynarodowej rywalizacji zespołom niewiele gorszym od triumfatorów zmagań na wewnętrznych arenach, a dla głodnych futbolu na najwyższym poziomie kibiców stanowił danie o smaku niemal równie wybornym jak PM, a często przewyższającym PZP. Rywalizacja stała na poziomie porównywalnym ze zmaganiami czempionów.

Dziś jest inaczej. Ekipy z czołówki najsilniejszych lig walczą ze sobą w Champions League, a drużyny spod arbitralnie narysowanych w tabelach poszczególnych lig kresek trafiają do Ligi Europy, podobnie jak przegrani kwalifikanci z głównej areny. Wiosną dołączają do nich kolejne zespoły, którym powinęła się noga w Lidze Mistrzów, i następnie wszyscy razem walczą o jakiś puchar. Poziomu gry w obu imprezach przez długi czas nie da się nijak porównać. Spojrzawszy na całą rzecz z dystansu, LE jawi się jako absurd, sztuczny twór: nie wiadomo co - i nie wiadomo po co.

Jednak gdy odpowiednio zbliżyć lupę, dostrzegamy sens tego wszystkiego. Po pierwsze: od poziomu ćwierćfinałów zaczyna się walka na niezłym poziomie, między drużynami, którym niewiele zabrakło do Ligi Mistrzów, pechowcami, których jesienią dopadła niemoc, oraz aspirantami, w krajowych ekstraklasach, do kolejnej edycji Champions League. Ekipy słabe, których meczami siłą rzeczy byli katowani kibice w fazach wcześniejszych, już odpadły; na tym szczeblu nie ma żenady, a czasami można zobaczyć naprawdę świetny futbol. Pozostający w grze potentaci spinają się bardziej, odkąd zwycięzca ma zagwarantowane miejsce w kolejnej edycji LM.

ZOBACZ WIDEO Bezbłędny Wojciech Szczęsny. Pomógł Juventusowi wywalczyć mistrzostwo [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Po drugie: o ile faza grupowa i pierwsze dwie rundy pucharowe LE nie wzbudzajązainteresowania u postronnych kibiców, o tyle fanów walczących drużyn rozgrzewają w takim samym stopniu jak rozgrzewałyby boje ich ekip w Lidze Mistrzów. Przecież nie dla wszystkich ambitnych starczy w niej miejsca, a kibice chcą oglądać zmagania międzynarodowe, zawsze są one dla nich świętem. Prawda wygląda więc tak: Champions League jest dla wszystkich, Liga Europy głównie dla tych, którzy w niej grają. Nie generuje wielkiego zainteresowania ani przychodów marketingowych (ale dzięki sprzedawaniu praw do jej meczów w pakiecie z prawami do Champions, strat też nie przynosi). Tak czy owak, można LE traktowaćjako hołd UEFA w kierunku dawnego, romantycznego futbolu, w którym pieniądze nie były jedyną wartością, a telewidzowie nie byli ważniejsi od widzów.

I tego się, proszę Państwa, trzymajmy. Brzydsza - to z całą pewnością - siostra Ligi Mistrzów też, gdy się uśmiechnie, może się wydać całkiem piękną. W Lyonie Atletico i Olympique zagrają wprawdzie zaledwie o miejsce na podnóżku przy tronie triumfatora Champions, ale w sierpniu zwycięzca stanie w Tallinie przed szansąpokonania go w meczu o Superpuchar Europy i zajęcia miejsca na królewskim stolcu.

(...)

[b]Cały artykuł do przeczytania w najnowszym numerze tygodnika "Piłka Nożna".

[/b]

Źródło artykułu: