#DziałoSięWSporcie. Rekord w wielkim błocie

Po obfitej ulewie boisko wygląda jak bagno. Pada także w trakcie meczu. Tylko dwa tysiące szczęśliwców przyszło na trybuny. Obejrzeli mecz i wyczyn, który nie zdarzył się już nigdy.

Maciej Siemiątkowski
Maciej Siemiątkowski
Ernest Wilimowski Newspix / Na zdjęciu: Ernest Wilimowski
To nie była normalna gra. Od rana nad Chorzowem zbierały się czarne chmury, w końcu przez miasto przeszła wielka ulewa. Na stadionie Ruchu powstało wielkie bagno. Obrazu nie ratował nawet dopiero co zamontowany nowy zegar Omega. Nie dziwi, że na trybuny mistrza Polski przyszły zaledwie dwa tysiące osób. Jest 21 maja 1939 roku.

Ruch gra u siebie z beniaminkiem ligi, Unionem-Touring Łódź. Ekipa z Chorzowa próbuje zmazać plamę. Tydzień wcześniej przerwała serię pięciu zwycięstw z rzędu i poległa z Pogonią Lwów. Z łodzianami nie mogą zaliczyć kolejnej wtopy. Rozgrywają historyczny mecz, którego najjaśniejszą gwiazdą zostaje legendarny Ernest Wilimowski. Zdobywa 10 bramek!

Do przerwy po golach "Eziego" jest 3:0 dla gospodarzy. Ostatecznie mecz kończy się wynikiem 12:1. Wśród garstki kibiców jest selekcjoner Józef Kałuża. Nikt z nich nie żałuje, że moknął przez 90 minut. Na własne oczy zobaczyli rekord polskiej ligi, dziesięć goli strzelonych przez jednego piłkarza.

ZOBACZ WIDEO: Ekspert ocenia powrót Bundesligi. "Dynamika zdarzeń jest olbrzymia. To jak serial na Netfliksie"

Dzień później "Przegląd Sportowy" pisze o "popisie strzeleckim Wilimowskiego" i rekordzie, który "pozostanie długo nienaruszony". Choć gwiazda Ruchu dokonuje niebywałej rzeczy, zostaje skrytykowana przez dziennikarzy za cyrkowe sztuczki i egoizm na boisku.

Ale jeszcze więcej uwagi gazeta poświęca fatalnej grze Unionu. "Gra łodzian sprawia wrażenie szybkiej do momentu, gdy nie posiadają przed sobą przeciwnika. Z tą chwilą bowiem każde ustawienie się czy podanie odbywa się jakby w zwolnionym filmie" - czytamy.

Tak Wilimowski wygrał zakład o większe pieniądze, koledzy mu w tym pomagali, jak mogli. I zapisał się w historii polskiej piłki. Kolejny już raz, bo przed wojną był najlepszym piłkarzem w kraju. - Przed wojną specjalnie przychodziłem na treningi, żeby go zobaczyć. Strzał miał nie za mocny, ale ten drybling. On po boisku poruszał się jak hokeista - mówi Gerard Cieślik.

W 1938 roku strzelił cztery gole Brazylii na mundialu (Polska przegrała 5:6), cztery razy został mistrzem Polski i trzy razy był królem strzelców ligi. Niewysokiemu chłopakowi z zabawnie odstającymi uszami nie równał się nikt.

Plamą na jego historii zostało przejście do reprezentacji III Rzeszy w 1941 roku. Zagrał w jej ośmiu meczach.

Nigdy też nie wyjaśnił, dlaczego zdradził Polskę. Według historii pisanej przez Joachima Waloszka z "Gazety Wyborczej", matka "Eziego" została aresztowana przez Gestapo i wywieziona do obozu w Mysłowicach. Wyszła na wolność dopiero dzięki staraniom Hermana Grafa, gwiazdy niemieckiego lotnictwa wojskowego. Ceną była uległość Wilimowskiego.

Po II wojnie światowej rodacy nie potrafili mu tego wybaczyć, sam nie wrócił już do Polski. Karierę kontynuował w Niemczech. Granie w piłkę zakończył w wieku 43 lat.

Źródła: WP Sportowe Fakty, Przegląd Sportowy, Gazeta Wyborcza, Historia Ruchu

Inne teksty z serii #DzialoSieWSporcie.

Sprawdź też nasze cykle Sportowe rewolucje i Pamiętne mecze.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×