Dariusz Górski: Tata w domu był gościem

- Ojciec był bardzo spokojny, nigdy nie krzyknął, nie podniósł ręki. Kochał towarzystwo. Nie dałby sobie rady na bezludnej wyspie - opowiada Dariusz Górski, syn Kazimierza Górskiego, największego trenera w historii polskiej piłki.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Kazimierz Górski z żoną Marią Newspix / Archiwum PS / Kazimierz Górski z żoną Marią
Dla Polaków Kazimierz Górski jest bohaterem narodowym i z tym nikt nie dyskutuje. A jaki był prywatnie? Górski ożenił się z Marią Stefańczak, mieli dwójkę dzieci, syna Dariusza, potem znanego fotoreportera "Piłki Nożnej", oraz córkę Urszulę, która wyjechała z rodzicami do Grecji i mieszka tam do dziś.

We wtorek mija setna rocznica urodzin legendarnego trenera.

Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Czy po wielkich sukcesach kadry narodowej wasze życie się zmieniło?

Dariusz Górski: Nie, niekoniecznie. Ojciec już wcześniej rzadko bywał w domu, był przejazdem i nie da się ukryć, że w dzieciństwie nam go brakowało. Ale takie jest życie rodzin piłkarzy, trenerów. W czasie gdy tata odnosił największe sukcesy, byliśmy już właściwie dorośli. Więc po prostu dalej go nie było. Choć też nie można powiedzieć, że nic się nie zmieniło. Po igrzyskach olimpijskich w 1972 roku ojciec dostał przydział na mieszkanie na Madalińskiego. Wcześniej mieszkaliśmy na Świętokrzyskiej w długim bloku, gdzie mieszkania miała Legia Warszawa. Przeprowadziliśmy się tam z jednopokojowego mieszkania na Wolskiej. Na Świętokrzyskiej mieliśmy dwa pokoje, a na Madalińskiego już cztery. W końcu miałem własny pokój. Co prawda 6 metrów kwadratowych, ale zawsze swój.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: to może być rekord świata. Co on zrobił przy wyrzucie z autu?!

Staliście się rozpoznawalni z dnia na dzień?

Nie, tylko znajomi wiedzieli. To były inne czasy. Jedynie ojciec stał się postacią publiczną po 1972 roku, a po trzecim miejscu na świecie to już było szaleństwo.

Musieliście się nim dzielić?

Nie, gdy ojciec przyjeżdżał do domu, odpoczywał, chciał poczuć życie rodzinne. Mieliśmy go dla siebie. Jak wyprawialiśmy święta, to były takie prawdziwie tradycyjne. Chciał nadrobić czas, mieć takie prawdziwe rodzinne życie. Starał się wypełniać tę pustkę. Zwłaszcza bardzo dbał o mamę, przywoził jej z zagranicy najlepsze ubrania. Ona była krawcową, ale tata zawsze coś pięknego przywoził z Włoch czy z Francji. Trzeba powiedzieć, że mama zawsze chodziła najlepiej ubrana. Oczywiście nam też zawsze coś przywiózł.

A jaki wtedy był?

Spokojny. Był oczekiwany, myśmy do niego lgnęli. Nigdy nie krzyknął, nie było mowy o żadnym klapsie. Zresztą proszę dobrze mnie zrozumieć. Ani on nigdy nie żałował swojego stylu życia, ani my nie mieliśmy do niego pretensji. Oczywiście miał swoje refleksje. Potem, gdy mieszkał już w Grecji, powiedział kiedyś do mamy: "Zobacz, Marysia, jak te dzieci podrosły, kiedy to się stało". Ale tak rodzice wybrali, mama zajmowała się domem, a tata na ten dom zarabiał. Dzięki temu, że mama się poświęciła, tata miał spokój i mógł sobie wszystko poukładać.

I pobyć z wami.

Chyba, że ktoś zadzwonił, że trzeba jechać na turniej zimowy, to wtedy jechał. Dla niego piłka nożna to było coś więcej niż pasja, było to coś bardziej uduchowionego. Tak naprawdę dopiero, jak był w Grecji, mogliśmy sobie usiąść i spokojnie pogadać przy piwie. W Polsce nie było na to czasu. Wtedy już mogliśmy pogadać o piłce, bo ja też już pracowałem jako fotoreporter w "Piłce Nożnej".

I było coś czego żałował?

Myślę, że tego meczu na wodzie. On dawał do zrozumienia, że gdyby nie ten deszcz to byśmy byli w finale. Jak potem za kadencji Jurka Engela przywieźli do Polski Złotą Nike i było takie spotkanie w jednym z hoteli. Postawili ten Puchar przed ojcem i udało mi się zrobić zdjęcie, jak patrzy z tęsknotą na ten puchar. Wiedział, że to było na wyciągnięcie ręki.

A wcześniej mówił w domu o piłce?

Nie, w ogóle z nami o tym nie rozmawiał. Ale czasem przyjeżdżali koledzy, lwowiacy z Bytomia. Michał Matyas, Edek Dawidowicz. Potrafili wtedy gadać całą noc, a mama szła do koleżanki albo słuchała. Ona przyjęła ten styl życia, lubiła go. Zresztą nasz dom był otwarty, przewijało się przez niego wielu ludzi, trenerzy, piłkarze, dziennikarze. Tata taki był, że lubił ludzi. Jak Polacy w Grecji zaczepiali ojca na ulicy, to nawet zaprosił do domu nieznajomego. To akurat niekoniecznie mamie się podobało. Ale tata tłumaczył, że Polakom na obczyźnie trzeba pomóc.

Co lubił robić w wolnych chwilach?

Czytał dużo książek, zwłaszcza psychologicznych. Uważał, że to jest klucz, zwłaszcza w pracy selekcjonera. Poza tym bardzo lubił muzykę, słuchał operetek. Zresztą był muzykalny, sam lubił śpiewać. Dzięki temu poznał mamę. Kiedyś mama przechodziła z koleżanką przy kanałku piaseczyńskim przy Legii, a tam chłopaki śpiewali "Polesia czar". Mama się zatrzymała i następnego dnia znowu wpadła posłuchać. Jeden z kolegów taty, Aleksander Hawalewicz, podszedł i zaczął sprzedawać te swoje bajery w stylu "szanowna pani, całuję rączki". Powiedział, że jest tam taki jeden nieśmiały kolega, który chciałby się umówić z mamą. Na szczęście się zgodziła.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×