Krzysztof Łągiewka. Z kariery zostały tylko buty

Z tysięcy dolarów i imprez do rana zostały mu tylko buty. Na budowie stał się panem "przynieś, zanieś, pozamiataj". Narkotyki prawie wpędziły go do grobu. Krzysztof Łągiewka wspomina swój złoty czas w piłce i dramatyczne momenty po karierze.

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski
Krzysztof Łągiewka w barwach ostatniego klubu - Arki Gdynia WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Krzysztof Łągiewka w barwach ostatniego klubu - Arki Gdynia

Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Łągiewka to były obrońca i wicemistrz Europy z kadrą młodzieżową do lat 16 z 1999 roku. Rozegrał ponad sto meczów w rosyjskiej ekstraklasie, a w okresie swojego szczytu formy należał do najlepszych defensorów tamtejszej ligi. Zawodnik spędził na Wschodzie ponad sześć lat: w Szynniku Jarosław, Krylji Sowietow Samara i Kubaniu Krasnodar. Wcześniej ze Skonto Ryga wywalczył dwa mistrzostwa i puchar Łotwy.

Choć nigdy nie zadebiutował w polskiej ekstraklasie i grał najwyżej tylko w I lidze (w Jagiellonii i Arce Gdynia), Leo Beenhakker dużo sobie po nim obiecywał. Holenderski selekcjoner reprezentacji Polski w 2006 roku budował nową kadrę i widział w niej Łągiewkę. Piłkarz wymyślił jednak chorobę i nie przyjechał na jeden z meczów. Później jego losy były pełne zakrętów. Można powiedzieć, że przeżył trzy życia. Znalazł się na dnie, zaczynał od zera w USA, a następnie osiadł w Wielkiej Brytanii. Miał depresję, wpadł w poważny nałóg. Dziś ma dopiero 38 lat i poukładał sobie życie na nowo. W rozmowie z nami zwraca się do młodych zawodników. Jego historia ma być lekcją - jakich błędów powinni unikać. 

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Sięgnął pan dna?

Krzysztof Łągiewka: Gdy wpadłem w towarzystwo narkotykowe, to faktycznie, znalazłem się bardzo blisko rynsztoku.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Oryginalna akcja zespołu Piotra Zielińskiego
Kiedy to było?

Mówimy o okresie mniej więcej trzech miesięcy w Stanach Zjednoczonych. Doszło do mnie, że przegrałem wszystko.

Co pan ma na myśli?

Popłynąłem do tego stopnia, że próbowałem już wszystkich używek, jakie są dostępne na świecie. Dragi tak mnie pochłonęły, że w zasadzie kwestią czasu było, kiedy znajdę się po drugiej stronie. To nie był amerykański sen. W Stanach wylądowałem sam, bez rodziny, nie miałem pracy, pieniędzy. Mocno się stoczyłem. Myślałem, że za chwilę zniknę z tego świata.

Od czego się zaczęło?

Do USA wyleciałem z zamiarem gry w piłkę, po rundzie spędzonej w Arce Gdynia (jesień 2011 r.). Nie udało się i zostałem zmuszony do nauczenia się pracy, że tak powiem.

Jakiej pracy?

Na budowie. Co tam innego można robić bez żadnych umiejętności? Niestety, wszystkiego musiałem uczyć się od nowa, jak małe dziecko. W klubie zawsze ktoś coś za mnie załatwił. Od najprostszych urzędowych spraw po te znacznie bardziej skomplikowane. Pamiętam jak leciałem z Rosji do Polski. Zadzwoniłem do kierownika, do klubu, i mówię: "Stary, nie wyrobie się". On za chwilę połączył się z lotniskiem i specjalnie dla mnie wstrzymano samolot o 20 minut. Tak mniej więcej wygląda życie piłkarza. Generalnie większość sportowców nie ma pojęcia, na jakich zasadach funkcjonuje normalny świat, jak trudno jest rano wstać i zarobić na chleb.

Po wielu latach występów w lidze rosyjskiej, epizodzie w reprezentacji, w Nowym Jorku i New Jersey łapałem się każdej pracy, żeby cokolwiek zarobić. Szybko zaczęło mi się palić pod nogami, bo żadnych pieniędzy z kariery nie zainwestowałem. Co miałem, to wydawałem. W Ameryce robiłem na budowach. Byłem pomocnikiem, głównie gościem od noszenia. Panem "przynieś, zanieś, pozamiataj". Ktoś tam z polskiej kolonii mnie pamiętał z boisk, załatwił fuchę, polecił następnemu i tak egzystowałem. A w zasadzie zmarnowałem dwa lata.

Nikogo nie dziwiło, co piłkarz robi między betoniarką a cegłami?

Na początku cała budowlanka żyła moim "transferem". Chłopaki dopytywali, jakim cudem się tu znalazłem, zagadywali o reprezentację, o Rosję. Coś tam odpowiadałem, ale starałem się unikać tego tematu. Bolało. A później, z biegiem czasu, stałem się po prostu zwykłym pracownikiem.

Nie chciał pan wspominać?

Prawda boli. Muszę to powiedzieć szczerze: przegrałem karierę na własne życzenie, przez własne błędy i głupotę. Skończyłem grać wcześnie, w wieku 28 lat. Myślę, że wykorzystałem swój potencjał na 40 lub 50 procent. Gdy do reprezentacji Polski powołał mnie Leo Beenhakker, sodówka już dawno urządziła się w mojej głowie. W meczu z Portugalią na Stadionie Śląskim byłem rezerwowym (wygrana 2:1). Miałem możliwość pojechania na kolejne spotkanie eliminacji Euro 2008 z Belgią, ale wymyśliłem chorobę.

Jak to?

W Rosji świetnie mi szło, dlatego byłem przekonany, że nigdy z tej bańki nie wyjdę. Dostałem powołanie na Belgię i zaczęły się kombinacje. Spojrzałem w kalendarz: - Wrócę z reprezentacji, to mi dwa dni do ligi zostaną - marudziłem. I dalej szukałem problemu. - Gram w mocnej lidze, a w kadrze mam na ławce siedzieć? - czułem wręcz zażenowanie. Jak o tym teraz myślę, to nie mam na siebie słów. Nie mogę sobie tego wybaczyć. No, ale wtedy, zadzwoniłem do trenera i wcisnąłem kit o chorobie.

Reprezentacja rosła w siłę, wygrała wtedy 1:0 po golu Matusiaka i awansowała później na mistrzostwa Europy po raz pierwszy w historii.

Żeby było śmieszniej, pod koniec 2006 roku miałem lecieć z kadrą na zgrupowanie do Emiratów Arabskich na mecze towarzyskie i naprawdę zachorowałem. Chyba angina mnie dopadła. Zamiast stawić się w hotelu i pokazać się lekarzom, zlekceważyłem to i pojechałem do domu. Powiedziałem doktorowi przez telefon, że mam gorączkę i mnie nie będzie. Tak to się skończyło - najpierw ja olałem reprezentację, a później wszyscy olali mnie.

Był pan blisko debiutu w drużynie Beenhakkera?

Wskoczyłem do szerokiej kadry chyba za kontuzjowanego Głowackiego. W Kazachstanie siedziałem na trybunach (1:0), a później byłem rezerwowym z Portugalią, co mile mnie zaskoczyło. Ponad tydzień spędziliśmy razem na zgrupowaniu i asystenci Leo mówili, że robię dobre wrażenie. Zmarnowałem szansę.
Newspix / LUKASZ GROCHALA / AGENCJA PRZEGLAD SPORTOWY / Na zdjęciu: Krzysztof Łągiewka, Artur Boruc i Jacek Krzynówek Newspix / LUKASZ GROCHALA / AGENCJA PRZEGLAD SPORTOWY / Na zdjęciu: Krzysztof Łągiewka, Artur Boruc i Jacek Krzynówek
Skąd wzięła się u pana sodówka?

Odbiło mi przez kasę. Z samych premii dostawałem w Rosji do ręki od 10 do 15 tysięcy dolarów na mecz. Robiłem szereg kompletnie niepotrzebnych rzeczy. Obwieszałem się drogimi ciuchami, których nawet nie mierzyłem. Wyglądało to tak, że wchodziłem do sklepu, siadałem w fotelu, a facet przynosił stertę ubrań. Ja za nie płaciłem i wychodziłem. Nie były mi potrzebne, tak samo jak zegarek za 50 tysięcy dolarów albo buty za dwa tysiące dolarów. Jeździłem do drogich butików w Moskwie, a z jednego zgrupowania wróciłem z trzema walizkami ubrań, choć leciałem z jedną torbą.

Pamięta pan swój największy wydatek?

Jednorazowy? Za imprezowanie od wieczora do świtu. 20 tysięcy dolarów za jedną noc. Aż wstyd. To był rachunek za zabawę w klubie, w tym też za alkohol i to była kwota już podzielona, dla jednej osoby. A było nas pięciu. Tak żeśmy się z chłopakami z drużyny bawili w centrum Moskwy. Tu przestroga dla młodych piłkarzy - myślcie przyszłościowo. Ja tego nie robiłem. Zdawało mi się, że jestem z żelaza, a później wysiadło mi kolano, łydki, zaczęły się operacje. Nocne życie i imprezy na pewno nie pomogły. Tata mówił: "Będziesz miał 36 lat, to potańczysz". Ja się śmiałem. "Kiedy? Teraz się bawię, młody jestem" - zbywałem jego rady.

Cokolwiek pan odłożył?

Wszystko poszło w rynsztok. W Stanach zaczynałem od zera. Dopiero teraz nauczyłem się żyć i cenić to, co ludzie mają, pracę i pieniądze także. I chyba jestem bardziej szczęśliwy.

Zarywał pan noce, jeździliście z drużyną do drogich klubów w stolicy Rosji. Nikt was nie kontrolował?

W Samarze byliśmy na topie, dobrze nam szło. W piątek szliśmy całym zespołem na imprezę, w sobotę się wysypialiśmy, a w niedzielę wygrywaliśmy mecz. Przyjeżdżało do nas napakowane gwiazdami CSKA Moskwa, a wyjeżdżało zbite, z porażką. Trener Gadży Gadżyjew, rocznik 1945, powiedział, że to nasze życie i możemy robić z nim, co chcemy, póki mamy siłę grać. Ignorował wszelkie donosy.

W Rosji był pan piłkarzem Szynnika Jarosław, Krylji Sowietow Samara i Kubania Krasnodar. Ale trafił pan tam ze Skonto Ryga, nietypowego kierunku.

Występując w Polsce, jeździłem wielokrotnie na testy do Southampton. Początkowo zajmował się mną agent Jerzy Kopa, były trener Lecha Poznań. Nie byliśmy jednak w Unii Europejskiej i nie miałem możliwości podpisania umowy w Anglii. Wspólnik Kopy zaproponował, że łatwiej mi będzie trafić do lepszego klubu z Rygi, niż z Jagiellonii, z II ligi. Ale w Białymstoku był lepszy poziom niż w drużynie mistrza Łotwy. W Skonto niewiele grałem, ale na szczęście pokazałem się w turnieju skupiającym wszystkich mistrzów byłego Związku Radzieckiego. Pojechaliśmy ze Skonto do Moskwy, na Stadion Olimpijski i doszliśmy do finału. Wtedy pojawiły się oferty z Rosji.

Krzysztof Łągiewka w spotkaniu z CSKA w barwach Krylji Krzysztof Łągiewka w spotkaniu z CSKA w barwach Krylji
Występował pan w Rosji ponad sześć lat, nie myślał pan o zmianie ligi?

Byłem w Rosji zakochany i nie chciałem z niej wyjeżdżać. W swoim najlepszym okresie miałem zapytania z Niemiec, odzywali się do mnie ludzie, ale to olewałem. Nie miałem nawet menadżera. W Krylji czułem się doskonale.

W klubie zaszły zmiany, gdy pojawił się kryzys finansowy. Przyszedł nowy trener, Leonid Słucki, ze swoją stajnią: menedżerem, dyrektorem sportowym, zawodnikami i odsunął mnie na bok, mimo że byłem w dobrej formie. Za sobą miałem kibiców i kilka osób w klubie, bez większej siły przebicia. Raz grałem, raz nie, dlatego uniosłem się honorem. Zgłosił się po mnie Amkar Perm i Kubań Krasnodar. Wybrałem Kubań z drugiej ligi, z ambicjami awansu do ekstraklasy. W mojej głowie był jeden wielki chaos, brakowało spokoju wewnętrznego, działałem emocjonalnie. Gdybym zacisnął zęby i nabrał wody w usta, to pewnie bym Słuckiego przekonał do siebie. W Kubaniu było kiepsko. Zaczęły się kontuzje, zerwałem z nimi kontrakt i znalazłem się bez klubu. Przez dłuższy czas sam sobie ćwiczyłem, złapałem nadwagę. W 2010 r. na krótko wróciłem do Krylji i na tym skończyła się moja przygoda w Rosji.
Krzysztof Łągiewka - z prawej w niebieskiej koszulce Krzysztof Łągiewka - z prawej w niebieskiej koszulce
A kiedy minęła panu sodówka?

Przestała gazować dopiero w Stanach.

Przed wyjazdem do USA był pan jeszcze pół roku w Arce Gdynia, w I lidze.

I podobnie jak wcześniej: przekombinowałem. Z Maciejem Skorżą mieliśmy okazję poznać się w szkółce piłkarskiej w Piasecznie. Bardzo go szanuję i cenię. W tamtym czasie był w Legii (2010 r.). Zaproponował, bym pojechał z nimi na Cypr, pokazał się w sparingach i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ale kolejny raz posłuchałem złej osoby. Dostałem telefon z Rosji, że znajdzie się tam klub dla mnie i zrezygnowałem z Legii.

Nie znalazł się i znowu, na własne życzenie, zostałem na lodzie. Trenowałem indywidualnie, od zimy do lata. Po kilku miesiącach z ofertą zgłosiła się Arka, która już wcześniej o mnie pytała. Jedną rundę spędziłem jeszcze w I lidze w Gdyni (sezon 2011-12). Po tych wszystkich perypetiach po prostu nie podołałem. Wcześniej zatrzymywałem najlepszych napastników w Rosji: Wagnera Love, Jo, Arszawina, Pogrebniaka, Krasicia, a w Polsce nie mogłem się odnaleźć w meczu z Kolejarzem Stróże.

Na drugiej stronie przeczytasz między innymi, ile Krzysztof Łągiewka zarabiał na budowie, dlaczego wyjechał do Anglii i ponownie wpadł w depresję. 

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×