Marcin Lijewski: Po sezonie ciężko było mi myśleć o piłce ręcznej, ale definitywnie nie kończę kariery

Podczas wielkiej kariery Marcina Lijewskiego, polska piłka ręczna przebyła kosmiczną drogę. - Marketing sportowy? Ja nawet nie podejrzewałem, że takie coś w ogóle istnieje - wspomniał zawodnik, który nie chce definitywnie kończyć swojej kariery.

Michał Gałęzewski
Michał Gałęzewski

WP SportoweFakty: Trochę czasu upłynęło od momentu, gdy przyjechałeś do Gdańska z Ostrowa Wielkopolskiego jako niespełna 19-letni student. Jak wspominasz moment, w którym przeszedłeś do Wybrzeża?

Marcin Lijewski: Był to dla mnie spory szok. Pochodzę z Ostrowa Wielkopolskiego. Jest to piękne miasto, ładnie położone, aczkolwiek na pewno nie mogę go nazwać dużą metropolią. Przyjazd na studia do Gdańska zderzył mnie z rzeczywistością. Pierwszym problemem, z którym się zmagałem, były odległości. Wybrzeże grało w tamtych czasach w hali przy ulicy Zawodników koło stadionu żużlowego na wylocie na Warszawę, a studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu, mieszczącej się niemal w Sopocie. Odległości z uczelni na trening były więc znaczne. Pierwszy rok był bardzo ciężki i komunikacja sprawiała mi początkowo dużo problemów. Chłopacy w zespole świetnie mnie jednak przyjęli i w ciągu kilku dni poznałem wielu ludzi. Oni roztoczyli wokół mnie fajną atmosferę i czułem się jak w domu.

Byłeś chłopakiem, który miał na wyciągnięcie ręki nie tylko turystyczne, ale i imprezowe walory studenckiego miasta. Czy trudno było odpowiednio dawkować wodę sodową?

- W tym czasie okres wody sodowej miałem już za sobą. Na pewno Gdańsk ma swoje dobre strony, których jako młody człowiek i student nie omieszkałem odkrywać. Nie mogę jednak powiedzieć, że odbywało się to kosztem sportu. Nasz trener Daniel Waszkiewicz, który był dla nas jak ojciec, uczulał nas na pewne sprawy i wpajał, że możemy robić co chcemy. Jak jest trening, to się na nim skupiamy, gdy się bawimy, to robimy to razem, natomiast gdy gramy, robimy wszystko by wspólnie wygrywać. Oczywiście zdarzały się wpadki, które były surowo karane, ale szybko udało mi się skoncentrować na piłce ręcznej i wchłaniać ją najszybciej, jak tylko się dało.

Przeszedłeś do wielkiego, utytułowanego klubu, który jednak ostatnie wielkie wyniki osiągał jednak wiele lat wcześniej. Co czułeś, gdy po raz pierwszy zdobyliście mistrzostwo Polski?

- Mieliśmy dobry, jak nie bardzo dobry zespół z reprezentantami Polski w składzie, którzy później przez lata grali w kadrze. Nasi rywale też nie byli słabi, a dodatkowo z pewnością bardziej doświadczeni. Pierwsze mistrzostwo Polski z Wybrzeżem przyszło po trzech latach mojej gry w gdańskim klubie i nie było to łatwe, jednak nasz bezpośredni rywal do mistrzostwa Orlen Płock przedostatniej kolejce przegrał mecz i zostaliśmy liderem, którego nie oddaliśmy do końca. Dużo trudniej było ten tytuł obronić. Musieliśmy walczyć w ostatnim meczu na terenie rywala. Wygraliśmy jedną bramką, mimo że zaczęliśmy zawody od wyniku 0:6. Wówczas wyszła szkoła Daniela Waszkiewicza - jego zasady, którymi nas karmił od samego początku wyzwoliły w nas niesamowitą wole walki i mimo faktu, iż zespół nie był w optymalnym stanie zdrowotnym, potrafiliśmy odmienić losy spotkania i obronić tytuł mistrza Polski. Takich chwil się nie zapomina.

Mimo że byliście na przełomie wieków dwukrotnymi mistrzami Polski, wciąż byliście traktowani po macoszemu, w porównaniu do sekcji żużlowej. Jak się z tym czułeś?

- Takie są prawa rynku sportowego. W tamtych czasach piłka ręczna była sportem niszowym. Nie było takiej popularności tej dyscypliny, jak w tym momencie. Trzeba było to przyjąć. Żużlowcy byli wtedy na topie. Ówczesny prezes zatrudnił Tony'ego Rickardssona, mistrza świata. Zdobyli w sezonie 1999 brązowy medal i taka była hierarchia. Istotna była też sytuacja na trybunach. Na nasze mecze przychodziło sporo osób, ale w zestawieniu do 15 tysięcy na stadionie żużlowym, nie dało się tego porównać.

Do Bundesligi wyjechałeś jeszcze wtedy, gdy Polska nie była członkiem Unii Europejskiej. Musiał być to więc dla ciebie kolejny wielki skok. Jak udało ci się przystosować do grania i życia w obcym kraju?

- Na początku był problem z językiem. Może nie miałem kompleksów, ale w podświadomości pojawiały się myśli, że gram pomiędzy ludźmi, których oglądam raz, czy dwa razy do roku w telewizji, jak uczestniczą w imprezach rangi mistrzowskiej. My jako reprezentacja Polski mogliśmy o tym tylko pomarzyć. Biliśmy się wtedy w pre-eliminacjach, by powalczyć o awanse i tam droga się kończyła. Dzięki Bogu był Bogdan Wenta, który bardzo dużo mi pomógł. To dzięki niemu nie było u mnie takiego szoku, który nie pozwalałby mi się skupiać na piłce ręcznej. Pomagał mi on w sprawach organizacyjnych, ubezpieczeniach i wszystkich innych kwestiach pozasportowych. To on pokazał mi drogę, którą powinienem iść i do tej pory jestem mu za to wdzięczny.

Właśnie w Niemczech zobaczyłeś po raz pierwszy marketing sportowy. Wtedy w Polsce z pewnością ta dziedzina sportu, szczególnie w piłce ręcznej, kulała.

- Kulała, to za mało powiedziane. Wtedy czegoś takiego w naszym kraju nie było. Ja w ogóle nie znałem takiego pojęcia jak marketing sportowy! Nie zdawałem sobie sprawy, że sesja zdjęciowa zespołu może trwać cały dzień, szczególnie że ci chłopacy byli obyci z tematem i było to dla nich naturalne. My zawsze borykaliśmy się z brakiem sprzętu, nawet tak podstawowego jak piłki, spodenki czy skarpetki. Tam zostałem nim zasypany i nie wiedziałem co z nim zrobić! To była przepaść pomiędzy ówczesnymi klubami polskimi a niemieckimi.
Kariera Marcina Lijewskiego zatoczyła koło. Swój ostatni sezon w PGNiG Superlidze spędził w Wybrzeżu Gdańsk Kariera Marcina Lijewskiego zatoczyła koło. Swój ostatni sezon w PGNiG Superlidze spędził w Wybrzeżu Gdańsk
W końcu przyszły pierwsze sukcesy reprezentacji Polski. Mimo że większość z was grała za zachodnią granicą, chyba nikt się ich nie spodziewał.

- Może nikt się tego nie spodziewał, aczkolwiek my na to ciężko pracowaliśmy i wiedzieliśmy, że kiedyś ten dzień nastąpi. Być może nie sądziliśmy, że zdarzy się to tak prędko, bo przebyliśmy drogę od zera do bohatera. Ja jadąc na mistrzostwa świata jako nikt, wróciłem ze srebrnym medalem. To było piękne, ale byliśmy doświadczonym zespołem, który rozegrał już kilka imprez mistrzowskich. Kadra składała się z zawodników grających w Bundeslidze i w innych ligach zagranicznych. Mieliśmy obycie, a takie rzeczy procentują.

Mimo niewątpliwie ogromnych sukcesów, których nie chcę w tym miejscu umniejszać, zawsze czegoś wam zabrakło do złota zarówno w mistrzostwach świata, jak i Europy. Czy to w pewnym stopniu twoja porażka?

- Nie, byliśmy dobrzy, a nawet bardzo dobrzy, ale nie najlepsi. Taka jest prawda. Wiadomo, że po przegranym finale mistrzostw świata jest niedosyt, gorycz i najbardziej negatywne uczucie, jakie można sobie wyobrazić w człowieku. Z czasem przychodzą jednak refleksje, że ten, czy inny zespół jest lepszy i trzeba się cieszyć z tego, co się udało.

Po drodze często wygrywaliście minimalnie, a kibice dochodzili do stanów przedzawałowych. Jeśli chodzi o same mecze o medale, wolisz przegrać jedną bramką, czy ośmioma?

- Porażka jedną bramką w końcówce meczu na pewno jest bardzo bolesna, aczkolwiek człowiek pozostawia po sobie dobre wrażenie, zyskuje szacunek u przeciwnika i uznanie w oczach kibiców. Przegrana dużą liczbą bramek jest mniej bolesna, ale pozostaje niedosyt po źle wykonanej pracy i oczywiście krytyka ze strony kibiców i mediów. Zdecydowanie wolę być szanowany, nawet jeżeli czasami to boli.

Czy Marcin Lijewski pojął słuszną decyzję w sprawie końca kariery?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×