Andrzej Szymczak zszokował celników na Okęciu. Takiego numeru się nie spodziewali

- Na lotnisku dopadła nas "czarna brygada". Chcieli skonfiskować koniak. Mówię: "k***a, zaraz się zdziwicie, jak mi zabierzecie". Zawołałem Jurka. I wypiliśmy. Byli zszokowani - wspomina Andrzej Szymczak. Bramkarz 95-lecia polskiej piłki ręcznej.

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Newspix / Grzegorz Michałowski

WP SportoweFakty: Grał pan w kadrze 17 lat, 2 razy był na igrzyskach olimpijskich. Po raz pierwszy w Monachium w 1972 roku. Tam wielkiego wyniku zrobić się nie udało.

- Różnie się to mogło skończyć. W turnieju brało wówczas udział 16 zespołów podzielonych na 4 grupy. My trafiliśmy na Szwedów, Duńczyków oraz Rosjan. Same potęgi. Już remis z tymi pierwszymi to był świetny wynik. Później pokonaliśmy Danię 11:8. Liczyliśmy, że Rosjanie wszystkich pogonią i z trzema punktami wejdziemy do "ósemki". A ci swoje mecze remisowali. Nas musieli więc pokonać.

Początek meczu, piąta minuta. I ten ruski skurczybyk po rzucie spada mi na nogę! Mówiliśmy na niego owca, był podobny. Dostawał często takie misje, żeby kogoś wykończyć. Udało mu się. A byłem wówczas w gazie! Chłopaki na mnie liczyli, a tu nagle nie ma człowieka. Przegraliśmy. Skończyliśmy grupę na trzecim miejscu, w całym turnieju zajęliśmy dziesiąte.

Długo wracał pan do zdrowia po tym urazie?

- Główny lekarz kadry powiedział mi: "Koniec". W tamtych czasach więzadła to była kaplica. Mnie jednak coś tknęło i poszedłem na wizytę do niemieckiego lekarza. Powiedział: "Spokojnie. Gips, osiem tygodni i wyjdziesz z tego". Wyszedłem. A później jeszcze grałem przez tyle lat! Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym posłuchał naszego, przyjechał do Polski i dał się tu pokroić.

Swoją drogą w wiosce olimpijskiej panuje atmosfera inna niż wszędzie. Jak ktoś nie był, nie uwierzy. No bo założyli mi ten gips. Na mecze jeździłem, na treningi już nie. Miałem leżaczek. No i leżałem. A promenadą w wiosce chodziły same gwiazdy... Nikogo nie prosiłem o autograf, nie wołałem. Sami podchodzili i podpisywali się na tym gipsie.

Tak było 40 lat temu. Czy Polacy powtórzą olimpijski sukces z Montrealu?
Pamiątka piękna.

Żałuję, że już go nie mam. Po powrocie z Monachium pojechaliśmy na wczasy. Gips się już kruszył, poszliśmy więc z "Zygą" Kuchtą na pogotowie. Pamiętam do dziś, jak mi go rozcinali. A potem rzuciłem ten gips w kąt. Szkoda, byłaby piękna pamiątka. Można byłoby nawet przekazać ją jakiemuś muzeum sportowemu.

Cieniem na igrzyskach w Monachium położyły się zamachy - palestyńscy terroryści zamordowali jedenastu sportowców z Izraela. Jak pan pamięta te wydarzenia?

- Atmosfera zrobiła się tragiczna, igrzyska miały zostać przerwane. Mieszkaliśmy w olbrzymich blokach, dzieliła je szeroka ulica. Było jak w partyzantce. Człowiek szedł i myk, za zaułek. Chowaliśmy się. Widzieliśmy budynek, w którym urzędowali terroryści. Dla nas to był kawał drogi, ale dla takiego snajpera? Panowała psychoza.

Prezes MKOl Avery Brundage stwierdził jednak, że "Show must go on", że igrzyska muszą toczyć się dalej. Nie myśleliście, żeby wracać do kraju?

- Nikt nas o to nie pytał. Powrót do domu to byłoby tak, jak byśmy się poddali. Przecież było tam tylu sportowców! Wszyscy ciężko się przygotowywali, harowali cztery lata. Poza tym chcieliśmy pokazać, że nie pękamy. Teraz przecież jest podobnie. Zdarzają się zamachy, ale ludzie żyją dalej. Pokazują, że się nie boją.

W latach 70. polska piłka ręczna dopiero się rodziła.

- Lata 70. to było pospolite ruszenie. Drużyna się budowała. My się uczyliśmy piłki ręcznej, a trener Janusz Czerwiński uczył się piłki ręcznej na nas. Byliśmy królikami doświadczalnymi. Wszystko działo się jednak z korzyścią dla dyscypliny. A my przecież nie mieliśmy wówczas nic! To było prymitywne. Jak się władze zlitowały, dostaliśmy jakieś adidasy. Teraz kadrowiczom płacą kluby, płaci im związek.

Ma pan w sobie trochę żalu o to, że nie uprawiał sportu w lepszych dla sportowców czasach?

- Pewnie, że mogę powiedzieć, że za wcześnie się urodziłem. Wolałbym grać teraz. Ale to nic nie zmieni. Niech tym, co teraz grają, będzie jak najlepiej. Choć ja jestem człowiekiem z innej epoki i nie przechodzi mi przez myśl, że mógłbym wziąć choćby złotówkę za grę w reprezentacji. A gdybym ja im opowiedział, jakie my mieliśmy warunki, to ze zdziwienia szeroko otworzyliby usta. W Zakopanem, tuż przed Montrealem, nie mieliśmy ciepłej wody, do jedzenia dostawaliśmy tylko jakąś kaszę. Dziś trudno byłoby wytrzymać zawodnikom w takich warunkach.

Jest pan za tym, żeby w reprezentacji zawodnicy grali za darmo?

- Rozumiem, że za sukces się płaci, to normalne. Ale za mecz, za trening? Chodzi mi o to, że reprezentanci nie powinni otrzymywać pieniędzy za wszystko.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×