Karol Bielecki: Inny punkt widzenia

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Rozpoczął ją pan, żeby wrócić do sportu, czy żeby po prostu normalnie żyć?

- Zacząłem od rachunku sumienia, myślenia o tym, co mógłbym robić, gdybym nie mógł wrócić do sportu. Trwało to jednak tylko tydzień, a później głowę zajęła mi rehabilitacja. Każdy mały kroczek do przodu dawał mi siłę. Nie robiłem postępów w takim tempie jak dziecko, ale odczuwałem zmiany na lepsze. Zacząłem łapać piłkę - zaliczone, przebiegłem sto metrów - zaliczone. Po miesiącu wszedłem w treningi, wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale miałem wsparcie od trenera i kolegów z drużyny. Traktowali mnie normalnie, nie miałem żadnej taryfy ulgowej. Umowa była prosta, miałem po prostu spróbować, zagrać dwa, trzy mecze i określić swoje stanowisko: chcę i dam radę czy nie.

I w pierwszym meczu Bundesligi po powrocie rzucił pan jedenaście goli.

- No i wtedy się rozkleiłem.

Od razu w szatni?

- Tak. Wcześniej było mi tak ciężko, a w głowie znak zapytania gonił wątpliwość, że kiedy okazało się, że wszystko jest jednak możliwe, nie wytrzymałem z emocji. Wszyscy mi gratulowali, cieszyli się razem ze mną. Mocno to wszystko przeżyłem, bo cały mecz miałem zaplanowany w głowie wcześniej. Musiałem sobie wymyślić, co się wydarzy, przewidzieć, co będzie się działo na boisku. Taktyka taktyką, w głowie narysowałem swoją dużo wcześniej. Myślę, że teraz mi nawet trochę tego brakuje, takiej analizy przed meczem, żeby mieć te sytuacje ustawione w głowie.

Powiedział pan kiedyś: "Nie zniósłbym życia w klęsce". O co dokładnie chodziło?

- Bałem się, że czeka mnie rozdrapywanie w myślach tego, co było. Przecież Polska jest pełna tak zwanych niespełnionych talentów. Ludzi, którzy mieli wszystko, by osiągnąć sukces, ale nagle przytrafiło się nieszczęście, albo życiowe drogi okazały się zbyt kręte. Czasami nawet weszli na szczyt tylko po to, by z hukiem z niego zlecieć. Później mieli piękne wspomnienia do opowiadania przy alkoholu. Dla mnie to żałosne, nie chciałem pójść tą drogą. Nie miałem żadnego załamania, moje życie niemal natychmiast wróciło na trasę szybkiego ruchu. Wypadek w Kielcach, szpital w Lublinie, pierwsza klinika w Niemczech, później druga. Zajęcia rehabilitacyjne dwa razy dziennie, zrobił się młyn. To było świetne rozwiązanie, bo nie miałem czasu myśleć. Wypadek miał miejsce podczas meczu reprezentacji Polski, więc koledzy z kadry bardzo często do mnie dzwonili i pisali. Nikt nie mówił, żebym dał sobie spokój i że wszystko jest bez sensu. Specjalnie nie analizowałem tego, co będzie się działo. Ok, zarabiałem dużo jako piłkarz ręczny, jeżeli nie mógłbym być nim dłużej, pewnie zarabiałbym mniej w innym zawodzie. Żaden dramat.

Kim mógłby pan być?

- Wtedy nie wiedziałem, jako dzieciak miałem proste pomysły. Gdybym nie poszedł w sport, zapewne zostałbym hydraulikiem jak mój ojciec. Taka była perspektywa. Jako nastolatek pracowałem z nim podczas wakacji na budowach, dostawałem parę złotych i byłem szczęśliwy. Nie wiem, może założyłbym z tatą jakąś firmę, wielkiego pola manewru nie miałem. Pochodzę z małej miejscowości, sport był dla mnie szansą na lepsze życie, byłem zdeterminowany, ale nigdy nie spodziewałem się, że zostanę zawodowcem.

Drogę na treningi miał pan pod górkę czy z górki?

- Wiele zależało od samozaparcia, utrzymania dyscypliny. Na początku sport był dla mnie zabawą. Oczywiście miałem swoje marzenia, ale na treningi chodziłem z nudów. Fajnie wyjść wieczorem na zajęcia, porzucać piłką, mieć kolegów, tworzyć grupę. To było też ułatwienie w szkole, bo zawsze miało się po swojej stronie nauczyciela wychowania fizycznego. W małych miastach, jak Sandomierz, młodzi ludzi mają większą determinację do osiągnięcia sukcesu, bo nie mają wielu rzeczy, które mogłyby im przeszkadzać. Kiedy miałem osiemnaście lat i byłem już w Kielcach, dostawałem od rodziców pieniądze na przeżycie, które oczywiście mogłem wydawać niekoniecznie na jedzenie. Zawsze jednak czułem, kiedy przeginałem, zapalała mi się czerwona lampka, że wyjechałem z domu nie na imprezę, ale żeby coś osiągnąć. Nie zadowalałem się tym, że jestem w ekstraklasie, chciałem wyjechać zagranicę i tam zaistnieć.

To prawda, że wcześniej nie przyjęto pana do szkoły mistrzostwa sportowego, bo był pan za chudy?

- Miałem piętnaście lat, starałem się o przyjęcie do klasy, która już rok ze sobą pracowała. Uznano, że jestem nie "do opracowania", że nie nadrobię zaległości, że uczniowie są już dużo bardziej zaawansowani technicznie i nie mam szans wejść na ich poziom. Wyszło mi to na dobre. Zahartowałem się, zaprocentowało w przyszłości. Także po urazie, kiedy nie tylko wróciłem do gry, ale później przez dwa lata występowałem jeszcze w Niemczech, a później przeniosłem się do VIVE Kielce, najsilniejszego polskiego klubu, z którym wygrałem Ligę Mistrzów.

Do reprezentacji też pan wrócił.

- Na początku trochę na wyrost. Powołanie na pierwsze mistrzostwa przyszło trochę za zasługi, byłem tam, chociaż do końca nie potrafiłem złapać piłki. Gra na mojej pozycji nie jest jednak specjalnie skomplikowana. Nabiec, złapać, rzucić. Myślenie tylko o tym na początku wracania do normalnej gry było najlepszym rozwiązaniem. Nie komplikowałem sobie specjalnie życia. Byłem takim automatem: łapałem piłkę, wychodził obrońca, nie mogłem rzucić, to podawałem dalej. Wszystko było do przetrawienia, bo taki miałem styl. W Berlinie podczas meczu oko stracił koszykarz i on już do sportu nie wrócił. W koszykówce dużo więcej się dzieje, jest coś takiego, jak poczucie głębokości kosza. Ja też, jak rzucam śmieciem do kosza, nie trafiam. Wody nie mogę nalać z butelki do szklanki. Na szczęście w piłce ręcznej bramka jest zawsze w tym samym miejscu i do tego jest dla mnie płaska. Mam w nią trafić, proste.

Normalnie prowadzi pan już samochód?

- Prowadziłem po dwóch tygodniach. Nawet nie obiłem. A nie, raz zdarzyło się zniszczyć lusterko. Na parking podjeżdżam niby powoli, ale i tak czasami żona mówi, że chyba jednak się nie da tak zostawić samochodu…

Ma pan dystans do siebie? Dopuszcza żarty z tego, co się panu przytrafiło?

- Podchodzę do tego na luzie. Teraz już nie zwracam na to uwagi, jak stoję przed lustrem, to nie myślę o tym, że nie mam oka. Po wypadku żartów było znacznie więcej. Sam mówiłem, że przez całą karierę grałem i dałbym sobie rękę uciąć, że nie stracę oka. I teraz nie miałbym ani oka, ani ręki. Kiedy podróżowaliśmy na mecz, koledzy w autobusie mnie nie oszczędzali, ale odbierałem to pozytywnie. No bo niby co miałem robić? Udawać, że mam oko?

Koledzy śmieją się też, że musi pan być wyjątkowy, skoro już po urazie ożenił się pan z kobietą nagradzaną w konkursach na miss piękności.

- Olę poznałem dużo wcześniej i już jak ją zobaczyłem pierwszy raz, wiedziałem, że tak bardzo mi się podoba, że chciałbym z nią być. Myślałem o niej w Niemczech jak o najlepszej osobie, którą znam. Wróciłem do Polski także po to, by normalnie ułożyć swoje życie. Tak chciał los.

Powiedział pan kiedyś, że być może Bóg przez utratę oka chciał panu pokazać, że za mało czasu poświęca najbliższym.

- Nigdy nie użyłem takich słów. Chwilę przed wypadkiem rzeczywiście byłem w kościele, chciałem podziękować bogu za świetny sezon, za nowy pięcioletni kontrakt z Rhein-Neckar Loewen i za to, że wszystko się tak pięknie układa. Wszyscy znamy takie uczucie, kiedy ma się świadomość, jak wiele się osiągnęło, a przyszłość widzi się tylko w kolorze. Poczułem się mocny i pojechałem do Polski na mecz reprezentacji z Chorwacją. Jakieś dwa tygodnie po wizycie w kościele nie miałem oka.

Miał pan pretensje do Boga?

- Nie. Do nikogo. Do rywala także nie. Nie zostaliśmy przyjaciółmi, ale przecież sytuacja na boisku była taka, że facet nie wiedział, co się dzieje. Ja także. Więc nie mam żalu.

Powiedział pan, że po urazie jest życiowo silniejszy. Po urazie, czy po tym, że udało się panu wrócić do sportu?

- Nie boję się tego, co się stanie. Zdaję sobie sprawę, że życie jest ulotne. W każdej chwili może się wydarzyć coś, co zburzy dotychczasowy porządek i wywróci wszystko do góry nogami. To, co mamy, nie jest nam dane na zawsze. Trzeba szanować czas, który dostaje się od losu. Każdy czas, także ten gorszy, z którego trzeba wyciągać wnioski, by później być silniejszym. Co by się nie działo, zawsze trzeba szukać innego punktu widzenia. Chcę ze spokojem na starość patrzeć w lustro.

To prawda, że nie znosi pan słowa "litość"?

- Nie chciałem mieć taryfy ulgowej. Walczyłem, żeby jakoś grać i żeby przynosiło to korzyści na boisku. Bolało mnie, kiedy słyszałem za plecami, jak ktoś mówił, że lepiej byłoby, gdyby ta kaleka nie grała, że niepotrzebnie pcham się do sportu, który już nie jest dla mnie. Był czas, kiedy bardzo przejmowałem się komentarzami. A później, chyba Sławek Szmal mi to uzmysłowił, przypomniałem sobie, że przed kontuzją także nie miałem genialnego całego sezonu tylko gorsze i lepsze mecze. Dołki i wzloty u sportowca to normalna rzecz, dlaczego więc po urazie miałbym przejmować się jakimś gorszym występem?

Podobno przeciwnicy na początku każdego meczu próbowali wzbudzić w panu strach atakiem na twarz.

- Chcieli, żebym miał blokadę i nie pokazał swoich możliwości - tak było na początku w Niemczech. Rywale starali się wykorzystywać każdą słabość do tego stopnia, że brudzili mi "niechcący” klejem okulary, żebym tracił czas na ich przemywanie. To było zwykłe frajerstwo. Na parkiecie możesz niby wszystko, ale takie zagrania to wstyd.

Jak rzucam śmieciem do kosza, nie trafiam. Wody nie mogę nalać z butelki do szklanki. Na szczęście w piłce ręcznej bramka jest zawsze w tym samym miejscu i do tego jest dla mnie płaska. Mam w nią trafić, proste


Podczas ceremonii otwarcia igrzysk w Rio de Janeiro niósł pan sztandar
reprezentacji Polski. To była nagroda za pana siłę czy za osiągnięcia sportowe?

- To był honor i zaszczyt, którego dostąpiłem za hart ducha. Wielu sportowców na igrzyskach było lepszych ode mnie, jeżeli chodzi o dorobek medalowy. Ale to ja się podniosłem, kiedy leżałem. Podniosłem się także po to, by dalej grać dla Polski.

Czy Karol Bielecki powinien wrócić do reprezentacji Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×