Kibice gołymi rękami rozrywali karoserię samochodu. Strażacy nie mieli specjalistycznego sprzętu

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

Ostatecznie sprowadzono z Belgii Forda Sierrę, którym w poprzednim sezonie jeździł wspomniany już Snijers. - Wieczorem przed feralnym dniem rozmawialiśmy i Marian przyznał, że przeszkadza mu proporcja rozłożenia napędu 50 procent na przód i 50 procent na tył - wspominał Borowczyk. - Nie było tajemnicą, że on wolał auta tylnonapędowe.

***

W końcu, jest karetka. Siedzący obok samochodu pilot chciał nawet wstać, ale ogromny ból sprowadził go z powrotem na ziemię.

- Pani doktor, ileż można czekać? Pacjent jest w samochodzie, zaczyna trochę się denerwować, bo chciałby zdążyć na start kolejnego odcinka specjalnego - Żyszkowski rzucił żartem chcąc rozładować atmosferę.

Nie udało się. Kiedy lekarka zobaczyła samochód, prawie zemdlała. - Jak ja mam pomóc? - w końcu wydusiła z przerażeniem w oczach.

- Pani doktor, spokojnie, pani się uśmiechnie, wspólnie damy radę - to był głos Bublewicza zakleszczonego w aucie.

Kobieta odwróciła się na pięcie, wróciła do karetki i zaczęła płakać.

***

Po przejechaniu zaledwie czterech kilometrów doszło do wypadku. Sierra wypadła z trasy, uderzyła z całym impetem w drzewo, wręcz się wokół niego owinęła. Cała lewa strona była zmasakrowana. Pałąki bezpieczeństwa nie wytrzymały, kierowca praktycznie całą siłę uderzenia przyjął na siebie. Żyszkowski opuścił pojazd przez wybitą przednią szybę, był poobijany, ale świadomy. Bublewicz zresztą też nie stracił przytomności. Jednak nie mógł opuścić pojazdu. Był zakleszczony.

Prawie 25 lat temu organizacja rajdów stała na nieporównywalnie bardziej amatorskim poziomie niż teraz. Bublewicz bardzo długo czekał na jakąkolwiek pomoc. Karetka pogotowia, a potem gaśniczy wóz strażacki, które po kilkunastu minutach pojawiły się na miejscu wypadku, nie pomogły. Nie miały sprzętu do cięcia karoserii. Były również problemy ze startem helikoptera. Wszystko, jakby sprzysięgło się przeciw kierowcy z Olsztyna.

Grzali krew pod rajdowymi kombinezonami

Zgromadzeni kibice rozpoczęli własną akcję ratowniczą. Gołymi rękami i toporkami "pożyczonymi" od strażaków próbowali rozłupać karoserię. Ciągle przytomny Bublewicz pomagał im cennymi radami, gdzie i co trzeba odginać, aby się udało. Po 40 minutach fani wyciągnęli go z pułapki.

Przy wraku zatrzymywały się kolejne załogi. Po chwili jechały jednak dalej, rajd nie został anulowany. Kibice nie mogli tego zrozumieć. Wygrażali kierowcom, którzy nie decydowali się włączyć w akcję ratowniczą. - Sprawdziliśmy, że nic się nie pali i nic nie wylewa - tłumaczył po latach Robert Herba. - Nie mieliśmy szans wygrać z zakleszczonymi drzwiami, dlatego odjechaliśmy. Ale nie ścigaliśmy się. To nie było naszym celem. Chcieliśmy po prostu zawiadomić punkt SOS o wypadku.

- Zobaczyłem prawy bok samochodu, który wyglądał, jak nówka - mówił z kolei Wiesław Stec. - Nie znałem rozmiarów tragedii. Byłem pewny, że Marian stoi gdzieś obok, że nic się nie stało.

Dwie godziny po wypadku kierowca trafił do szpitala, do Lądka Zdroju. - Udało nam się tam błyskawicznie dojechać i spotkałem Mariana, kiedy był wieziony na prześwietlenie - mówił Czepan. - Zamieniliśmy nawet dwa zdania. Mówił, że jest obolały, ale czuje się nieźle, jak na taki wypadek.

Po dokładnych badaniach okazało się, że stan kierowcy jest jednak dramatyczny. Pęknięty pęcherz moczowy, krwotok z narządów wewnętrznych, zmiażdżona miednica, kilkanaście połamanych kości. Nie było na co czekać. Kierowca natychmiast trafił na stół operacyjny.

Potrzebna była krew. Przyjechała w końcu z Bystrzycy Kłodzkiej. Wtedy pojawił się kolejny problem. - Okazało się, że w szpitalu nie ma aparatury do podgrzewania krwi - wspominał Czepan. - Więc my te woreczki wzięliśmy na brzuchy, pod kombinezon i grzaliśmy własnymi ciałami.

Na nic to się zdało. - Po kilkugodzinnym zabiegu, podczas zszywania pęcherza, nastąpiło wstrzymanie akcji serca. Kilkudziesięciominutowa reanimacja nie przyniosła skutku - można przeczytać w medycznym raporcie.

Fachowcy są zgodni, gdyby do wypadku doszło kilka lat później Bublewicz przeżyłby wypadek. Poziom zabezpieczenia ówczesnych rajdów stał na dramatycznie niskim poziomie. Trasę zabezpieczały zwykłe karetki, które były nijak przystosowane do ratowania kierowców uwięzionych w klatkach.

Przyczyną śmierci Bublewicza zajęła się prokuratura. Ostatecznie nikt nie usiadł na ławie oskarżonych. Nie znaleziono błędów przy organizacji rajdu ani zaniedbań ze strony osób odpowiedzialnych za zawody. To był splot nieszczęśliwych i nie do końca jasnych zdarzeń: utrata panowania nad autem, brak odpowiedniego wyposażenia u ekip ratowniczych, czas, niska temperatura, itd.

- To był wspaniały człowiek i ja go widzę gdzieś w promieniach słonecznych, gdzieś tam jeździ po świetnych trasach, pewnie po śniegu, bo Marian też lubił bardzo jeździć po śniegu - przyznał Krzysztof Hołowczyc, który jako młody kierowca uczył się od swojego mistrza.

***

Nie setki, to były tysiące ludzi. Beata zza szyby samochodu obserwowała ulice Olsztyna. Nigdy wcześniej nie widziała takich tłumów, a przecież jeździła często z tatą na rajdy. Była więc przyzwyczajona do zamieszania, do kibiców.

- Twój tata był wyjątkowym człowiekiem, ludzie go kochali - szept kierowcy dobiegł do jej uszu.

- Był, kochali, wszystko w czasie przeszłym - łzy napłynęły do oczu. - Dlaczego on, dlaczego właśnie on zginął? Tato!

***

Marek Bobakowski



Chcesz przeczytać wcześniejsze odcinki Poniedziałkowego deja vu - kliknij TUTAJ >>

Czy Marian Bublewicz był najlepszym polskim kierowcą rajdowym?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×