WP Sportowefakty: Yared, gdy 17 lat temu przyjechałeś do Polski na lekkoatletyczne mistrzostwa świata kadetów, na pewno nie spodziewałeś się, że zostaniesz w naszym kraju tak długo? A co dopiero, że będziesz reprezentował Polskę na igrzyskach olimpijskich.
Yared Shegumo: Kiedy tu przyjechałem, miałem 16 lat i marzyłem wtedy po prostu o starcie na igrzyskach. Zostałem w Polsce, bo w Etiopii była wtedy wojna z Erytreą. A ja nie chciałem walczyć, strzelać do ludzi. Wolałem biegać. Wyjeżdżając na mistrzostwa świata kadetów w Bydgoszczy wiedziałem już, że zostaję w Europie. I kiedy po mistrzostwach moja ekipa wracała do domu, na Okęciu odłączyłem się od niej razem z dwiema koleżankami. Wsiedliśmy do taksówki i kazaliśmy się zawieźć na Dworzec Centralny. Nie mieliśmy żadnego planu. Postanowiliśmy poszukać kogoś, kto nam pomoże. Spotkaliśmy Somalijczyka, który z kolei zaprowadził nas do naszego rodaka. Ten nas przenocował, a następnego dnia zawiózł do obozu dla uchodźców w Dębaku.
Jak wspominasz pobyt w tym obozie?
- Mieszkałem tam ponad rok. Było ciężko. Nikogo nie znałem, nie mówiłem ani trochę po polsku. Przez pierwsze dwa miesiące nie mogłem nigdzie wychodzić, nie było co robić, bo trenować się nie dało. Postanowiłem wytłumaczyć osobom zarządzającym obozem, że jestem biegaczem i chciałbym rozwijać swoją karierę. No i pozwolili mi opuszczać ośrodek w towarzystwie dorosłego opiekuna, bo wtedy byłem jeszcze niepełnoletni. Porozmawiałem ze starszymi ode mnie Somalijczykami, którzy też byli w obozie, i oni zgodzili się podpisać oświadczenie, że będą się mną opiekować. Z nimi wychodziłem z obozu i z nimi wracałem. Kiedy dostałem zgodę na opuszczanie obozu i znów mogłem biegać, było już dobrze.
ZOBACZ WIDEO Yared Shegumo spełnia swoje marzenia. Pobiegnie po medal dla Polski
Wróciłeś do treningów i szybko wpadłeś w oko polskim trenerom. Oni pomogli ci znaleźć mieszkanie poza obozem, zadbali, żebyś nauczył się języka. A wyniki miałeś na tyle dobre, że zainteresował się tobą Polski Związek Lekkiej Atletyki. W 2003 roku miałeś już polskie obywatelstwo i byłeś w reprezentacji naszego kraju.
- Biegałem wtedy na 800 i 1500 metrów. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, jakie dystanse będą dla mnie najlepsze. Niektórzy doradzali średnie, inni długie. Niektórzy twierdzą, że za późno zacząłem biegać maratony, że trening średniodystansowca mi zaszkodził. Ale ja tak do tego nie podchodzę. Może właśnie 800 metrów byłoby dla mnie najlepszym dystansem? Tylko, że moje wyniki nie były najlepsze.
Do Etiopii pojechałeś dopiero sześć lat po tym, jak zdecydowałeś się pozostać w Polsce. Jak wyglądało twoje spotkanie z bliskimi po tak długim rozstaniu?
- Było wzruszenie i łzy. Spotkałem się też ze swoją narzeczoną, która przez cały ten czas na mnie czekała. Ale jak ktoś kocha, to czeka. Od razu zdecydowaliśmy się wziąć ślub, a niedługo później byliśmy już w Polsce razem. I nadal jesteśmy, mamy dwójkę dzieci. To ważne, że jestem tu z rodziną. Z nią żyje mi się zdecydowanie lepiej niż samemu.
Ale jej obecność nie oznacza, że nie ma problemów. Ty miałeś ich aż nadto. Po początkowych sukcesach twoja kariera wyhamowała i na pewien czas musiałeś zrezygnować ze sportu.
- W 2007 roku zaczęły się problemy finansowe. Nie byłem w stanie utrzymać się z biegania. Postanowiłem wyjechać za pracą do Anglii, do swojego przyjaciela, z którym razem trenowaliśmy w Polonii Warszawa. On pomógł mi znaleźć zatrudnienie. Miałem plan, żeby jak najszybciej wrócić i znów trenować. Niestety, udało się to dopiero po ponad trzech latach. W tym okresie pracowałem w magazynie, jako ochroniarz, byłem operatorem wózka widłowego. Najtrudniejsze było dla mnie to, że nie mogłem biegać. Cały czas myślałem tylko o tym, żeby znów rozpocząć treningi. Czasem próbowałem robić rozbieganie, ale po tylu godzinach pracy, i w dzień i w nocy, to nie był trening.
Ale wciąż wierzyłeś, że zrobisz karierę w sporcie?
- Wierzyłem, i dlatego w końcu wyjechałem z Anglii do Stanów Zjednoczonych, do pana Antoniego Niemczaka, byłego rekordzisty Polski w maratonie. Byłem u niego przez dwa miesiące i tam trenowałem. Potem wróciłem do Warszawy, żeby startować w biegach ulicznych. Zacząłem od 10 kilometrów. Po tak długiej przerwie w treningach nie da się jednak osiągać dobrych wyników. Znów pojawiły się problemy. W październiku 2011 roku miałem już kończyć karierę i wracać do Anglii. Kupiłem już nawet bilet na samolot. Postanowiłem jednak iść na jeszcze jeden trening, nie na AWF, jak zwykle, ale na Skrę. I tam spotkałem trenera Janusza Wąsowskiego i Jacka Podobę, biznesmena i zapalonego biegacza. On postanowił mi pomóc, dał mi szansę. Dzięki niemu nie musiałem znów jechać do pracy i mogłem skupić się na sporcie. Gdybym go nie spotkał, już dawno skończyłbym ze sportem.
Traktujesz to spotkanie jak zrządzenie losu?
- Dziękuję Bogu. Czasami ludzie myślą, że sami do czegoś doprowadzili. A wszystko dostajemy od Boga. W tamtym momencie on tak mną pokierował, że nie pojechałem na AWF, a na Skrę. Gdybym tego nie zrobił, nie spotkałbym Jacka, który uratował moją karierę. Nie byłoby mnie już w Polsce, pewnie jeździłbym wózkiem widłowym gdzieś w Anglii.
To był przełomowy momentem w twojej karierze?
- Tak, moje życie najbardziej zmieniło się wtedy, kiedy Jacek Podoba zaczął mi pomagać. On znalazł dla mnie głównego sponsora, PZU. Dzięki pomocy tej firmy mogłem zajmować się tylko treningiem i bieganiem. Dostałem szansę, którą trzeba było wykorzystać. I wykorzystałem - wygrałem Maraton Warszawski w 2013 roku, zdobyłem srebrny medal mistrzostw Europy 2014 w Zurychu. Chciałbym bardzo podziękować za pomoc byłemu prezesowi PZU, panu Andrzejowi Klesykowi, i wszystkich pracowników tej firmy, których poznałem. Wszyscy byli wspaniali, nie tyle współpracownikami, co przyjaciółmi.
Właśnie wspomniany sukces w Zurychu dał ci największą popularność. Jak wspominasz tamten bieg?
- Bardzo dobrze. Trasa była ciężka, ale na ostatnim okrążeniu uwierzyłem w to, że zdobędę medal. Na 36. kilometrze grupa, w której biegłem, rozsypała się, więc ruszyłem do przodu. I przybiegłem na metę jako drugi. Trudno mi opisać słowami co czułem, gdy stawałem na podium. Nie zmarnowałem wysiłków i starań wszystkich osób, które mi pomogły. Myślałem o tym, że gdyby nie ci dobrzy ludzie, nie byłoby mnie na tym podium. Podziękowałem im wtedy. I podziękowałem Bogu.
Twój trener mówił, że gdybyś wygrał, zaśpiewałbyś polski hymn. Znasz słowa.
- Oczywiście, że bym śpiewał. Byłem przygotowany. I jestem cały czas.
Może na igrzyskach w Rio będzie okazja? Czym będzie dla ciebie ten występ?
- Nigdy nie spotkałem na swojej drodze Polaka, który byłby złym człowiekiem. Otaczają mnie same życzliwe i pomocne osoby. Występem na igrzyskach chciałbym podziękować za tę życzliwość, za to, że poczułem się w tym kraju jak w domu. Będę walczył z całych sił, żeby osiągnąć w Rio dobry rezultat. Dla siebie, i dla Polski.
Oglądałeś występy naszej reprezentacji na piłkarskim Euro 2016?
- Tak! Drużyna grała bardzo dobrze, myślałem, że chłopaki awansują do półfinału. Nie udało im się, niestety, taki jest sport.
A gdybyś ty osiągnął w Rio taki wynik, jak Polacy na Euro, czyli 5-8 miejsce, byłbyś zadowolony?
- Pewnie, że byłbym zadowolony. A gdyby udało się zdobyć medal, to już byłaby pełnia szczęścia. Konkurencja jest bardzo silna, wystąpi wielu znakomitych zawodników z Etiopii czy Kenii, ale ja nie podchodzę do tego tak, że skoro rywale są mocni, to nie mam szans. Maratony na mistrzostwach świata czy na igrzyskach są zupełnie innymi biegami, niż maratony komercyjne. Każdy, kto staje na starcie, ma szansę na sukces. I postaram się przygotować najlepiej jak potrafię, żeby ten sukces osiągnąć. Obyście mieli okazję obserwować moją radość na olimpijskim podium (śmiech). Wtedy, nawet stojąc na jego drugim czy trzecim stopniu będę śpiewał polski hymn. Zwycięzca zaśpiewa swój, a ja swój.
Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski