Mariusz Wlazły: Dogadałem się ze swoim ciałem. To mój duży sukces

- Po wydarzeniach z roku igrzysk w Londynie straciłem wiarę, że kiedykolwiek wrócę do kadry. Wydawało mi się, że wyczerpałem wszelkie możliwości. Co takiego zrobił Stephane Antiga, że jednak wróciłem? Został selekcjonerem - opowiada Mariusz Wlazły.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Mariusz Wlazły WP SportoweFakty / Tomasz Kudala / Na zdjęciu: Mariusz Wlazły
Jako młody chłopak przebojem wdarł się do reprezentacji Polski i w 2006 roku mocno przyczynił się do jej przełomowego sukcesu - srebrnego medalu mistrzostw świata. Już jako doświadczony gracz wrócił do niej po trzyletniej przerwie i na mundialu, w którym Biało-Czerwoni występowali jako gospodarze, poprowadził ich do złota. Został MVP turnieju, ale po finale MŚ 2014 już nigdy w drużynie narodowej nie wystąpił.

Na polskiej scenie ligowej przez lata dominował z PGE Skrą Bełchatów. Zdobył dziewięć tytułów mistrza Polski, w tym siedem z rzędu w latach 2005-2011, siedmiokrotnie wygrywał krajowy puchar.

Nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów, choć w 2012 roku był blisko. Nigdy nie stanął na olimpijskim podium, na igrzyskach grał tylko jeden, jedyny raz. Ale o swojej karierze i tak mówi, że prawie cała była słodka. A poza sukcesami, za które dostawał medale i puchary, osiągnął jeszcze taki, którego miarą jest wyłącznie jego własna satysfakcja - dogadał się ze swoim ciałem na tyle dobrze, że swoją długą i bogatą karierę Mariusz Wlazły kończy dopiero teraz, trzy miesiące przed swoimi 40. urodzinami.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: słynna narciarka wzięła piłkę do kosza. A potem taka mina!

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Jest taki film Władysława Pasikowskiego "Słodko-gorzki". To byłby dobry tytuł dla twojej kariery?

Mariusz Wlazły, mistrz i wicemistrz świata w siatkówce, 9-krotny mistrz Polski: Każda poważna sportowa kariera jest słodko-gorzka. Moja, poza kilkoma fragmentami, prawie cała była słodka. W kwestiach zdrowia najgorsze rzeczy mnie omijały, bardzo poważną kontuzję miałem tylko raz. Miałem dużo sukcesów, osiągnąłem wiele celów, które przed sobą postawiłem. Nie ze wszystkimi się udało i to były te gorzkie chwile. Ale one każdemu z nas są potrzebne, bo najlepiej nas rozwijają. Nie tylko jako sportowców, ale i jako ludzi.

"Gdy pierwszy raz na niego popatrzyłem, to przez myśl mi nie przeszło, że ten chudy chłopak będzie tak wspaniałym siatkarzem. Mimo że już wtedy skakał ponad metr w górę, nie potrafił atakować. Bił jak głową w mur. Miał słaby początek". Wiesz, kto tak cię scharakteryzował?

Krzysiek Ignaczak. I nie dziwię mu się. W 2003 roku, kiedy jako 20-letni chłopak przyszedłem do Skry z niższej ligi, zetknąłem się ze znacznie wyższym poziomem siatkówki, niż wcześniej. Start w Bełchatowie miałem trudny, ale jestem człowiekiem, który szybko adaptuje się do nowych warunków. Nauczyłem się, jak ten mur omijać i po mniej więcej półtora miesiąca słowa Krzyśka stały się nieaktualne.

A już trzy lata później niewiele było w siatkówce murów, których nie umiałbyś rozbić. Z mistrzostw świata w 2006 roku wróciłeś ze srebrnym medalem, który wszyscy uznali za ogromny sukces polskiej reprezentacji, i jako jeden z trzech najlepszych zawodników turnieju.

Zawsze najważniejsza była drużyna, żeby jak najbardziej korzystała z moich umiejętności. A że przy okazji dostałem jakieś nagrody? To po prostu miłe, ale jednostka w sporcie zespołowym niewiele znaczy. Zwłaszcza w takim sporcie, jak siatkówka. To oczywiste, że bez pracy kolegów nie dostałbym tego wyróżnienia. W Japonii przede wszystkim zagraliśmy dobrze jako drużyna. Nie widziano w nas kandydatów do medalu, ale my pojechaliśmy tam z wielką z motywacją i wielkimi marzeniami. I je spełniliśmy.

Jakie są dziś twoje najbardziej wyraźne wspomnienia z tamtych mistrzostw?

Całą wyprawę do Japonii zapamiętałem jako trudny, ale bardzo szczęśliwy czas. Trudny, bo Raul Lozano wiele zmienił w naszym systemie przygotowań i wykonaliśmy pod jego okiem morderczą pracę. Jedną z najważniejszych, jakich dokonał, była zmiana mentalności. Sprawił, że z kim byśmy nie grali, byliśmy pewni siebie i szliśmy po zwycięstwo.

Jak tego dokonał?

To była wielomiesięczna praca. Wbijał nam do głów, że jesteśmy równie dobrzy, jak gracze najlepszych drużyn na świecie, jeśli nie lepsi od nich. Tłumaczył, że jeśli opanujemy nasz system grania i nie będziemy robić prostych błędów, poradzimy sobie w każdej sytuacji. Kładł nacisk, żeby proste siatkarskie elementy zawsze miały w naszym zespole wysoką jakość, bo często to one decydują, czy wygrywasz mecz, czy go przegrywasz. Tym wszystkim podniósł naszą zbiorową pewność siebie. Na mecze przekładało się to tak, że kiedy jeden z nas miał słabszy moment, pozostali brali na siebie więcej odpowiedzialności i potrafili ukryć tę słabość.

Po mistrzostwach większą nagrodą były dla was srebrne medale, czy widok, który zobaczyliście na lotnisku?

Witał was nieprzebrany tłum kibiców. Medal był namacalną nagrodą za trzy miesiące bardzo ciężkiej pracy. Dowodem dla nas samych, że wysiłek i wyrzeczenia się opłacają. A powitanie na Okęciu? Nie byliśmy gotowi na coś takiego. Zobaczyliśmy wtedy, dla ilu ludzi w Polsce nasz sukces miał ogromne znaczenie. Niesamowity, niezapomniany widok.

Ciężka praca się opłaciła, ale miała swoją cenę. Już w kolejnym sezonie twój organizm zaczął się buntować. Pojawiły się wyczerpanie, bolesne skurcze. To był czas, kiedy zadawałeś sobie pytanie: "Co się ze mną dzieje?".

W takiej sytuacji chyba każdy by je sobie zadawał. Na treningach wiedziałem, że prędzej czy później skurcz mnie złapie. Zastanawiałem się tylko, czy to będzie po pięciu, dziesięciu, czy może pięćdziesięciu skokach. Jak już skurcz się pojawiał, ból był okropny. Podświadomy lęk przed tym bólem powodował, że moje skoki nie miały takiej jakości, jaką powinny mieć.

Przed mistrzostwami Europy w 2007 roku poinformowałem Raula o obawach. Usłyszałem, że nie powinienem rezygnować z występu w turnieju. Wtedy powiedziałem, że mogę na tym turnieju nie zagrać nawet pół seta i chyba nie ma sensu, żebym zajmował komuś miejsce. Mieliśmy różne zdania, rozmowa nie była miła.

Ostatecznie nie pojechałem na mistrzostwa, za to potem wybraliśmy się z Raulem do kliniki w Barcelonie i tam postawili diagnozę. Okazało się, że moje mięśnie bardzo szybko się męczą i potrzebują odpowiedniego "prowadzenia". Skurcze były reakcją na ogólne przemęczenie organizmu ciężką pracą, która trwała kilka lat.

Dziś uważam, że to był dla mnie przełomowy moment. Zacząłem uważniej obserwować swój organizm. Zmieniłem sposób trenowania i problem wyeliminowałem w znacznym stopniu. Skurcze nadal się pojawiały, pojawiają się do teraz, ale nie były już tak silne i nie blokowały mnie psychicznie.

Co wtedy zmieniłeś?

Jedną z rzeczy, które bardzo mi pomogły, były specjalistyczne wkładki do butów, które stabilizowały postawę. Gdy dowiedziałem się, że nie jestem typem, który może dźwigać duże ciężary, zmieniłem obciążenia treningowe. Musiałem się trochę pouczyć na błędach, ale w końcu doszedłem do porozumienia ze swoim organizmem. Dogadałem się z nim na tyle dobrze, że karierę kończę dopiero dziś, w wieku prawie 40 lat.

Traktujesz to jako jeden ze swoich największych sukcesów?

Tak. Jeżeli sportowiec jest w stanie przez długi czas wykonywać wszystkie zadania bez uszczerbku na zdrowiu, pokazywać pełnię umiejętności oraz dawać z siebie dużo emocjonalnie i mentalnie, jest to duży sukces.

A największe porażki? Jedną z tych, które przytłoczyły się najbardziej, były pewnie igrzyska olimpijskie w Pekinie w 2008 roku. Nie weszliście wtedy do strefy medalowej.

To był trudny moment dla całej drużyny. Jechaliśmy z założeniem, że awansujemy do najlepszej czwórki, a potem co ugramy, to ugramy. Zabrakło niewiele, przegraliśmy z Włochami po tie-breaku, w ostatnim secie 15:17. Bolało, choć z perspektywy czasu wydaje mi się, że zagraliśmy wtedy najlepiej, jak potrafiliśmy.

To był twój pierwszy i ostatni turniej olimpijski. Od pewnego momentu grałeś w nim z wybitym kciukiem.

Ze złamanym. Złamałem go chyba w meczu z Serbią. Chciałem się rzucić do piłki odbitej od bloku i zahaczyłem palcem o swoje kolano. Uderzenie było na tyle mocne, że kciuk nie wytrzymał. Zrobili mi wtedy coś na kształt szyny, dostawałem też zastrzyki przeciwbólowe, które były bardzo bolesne. Ale dzięki nim jakoś dograłem te igrzyska do końca.

Kolejnych szans na medal olimpijski już nie miałeś. Skonfliktowałeś się z ówczesnymi władzami PZPS-u i finalnie w 2011 roku zrezygnowałeś z występów w reprezentacji. Jak dziś patrzysz na tamten konflikt?

Nie powiedziałbym, że to nie był konflikt, tylko dochodzenie i obrona moich praw. Nie zgadzałem się, że choć przekraczaliśmy granice własnych organizmów, nie byliśmy otoczeni odpowiednią opieką. Mówiłem głośno o podejściu związku do zawodników, mając na uwadze dobro wszystkich kadrowiczów. Uważam, że moja postawa przyczyniła się do tego, że siatkarzy zaczęto traktować podmiotowo, a nie przedmiotowo, że zadbano o ważne z naszego punktu widzenia kwestie, jak ubezpieczenie kontraktów klubowych przez związek. Dzięki temu zawodnik reprezentacji nie musi się martwić, że jak coś mu się stanie na zgrupowaniu, nie będzie miał za co się wyleczyć albo utrzymać rodziny.

Co do igrzysk, to w 2012 roku byłem gotowy wrócić i wystąpić w Londynie. Byłem po wstępnych rozmowach z trenerem Andreą Anastasim, ale sprawy potoczyły się tak, że na igrzyska nie pojechałem. Nie było to zależne ode mnie. Później miałem z selekcjonerem burzliwą rozmowę, w czasie której wszystko sobie wyjaśniliśmy. O szczegółach nie będę mówił.

Często ci się obrywało za rezygnację z drużyny narodowej?

Odnosiłem wrażenie, że obrywa mi się od prawie całego narodu. Mamy naturalną zdolność do szybkiego oceniania ludzi. Nie znając pełnego obrazu sytuacji, chętnie wchodzimy w role ekspertów, mówimy, jak byśmy się zachowali. Ale kiedy sprawa dotyczy nas, myślimy o niej zupełnie inaczej. Wtedy trudno było mi zrozumieć, dlaczego opinia publiczna oceniła mnie tak, a nie inaczej. Dziś akceptuję to i nie mam do nikogo żalu. Choć nadal twierdzę, że zanim wyda się osąd w czyjejś sprawie, dobrze by było zebrać o niej jak najwięcej informacji.

W tamtym czasie swoje rozstanie z kadrą traktowałeś jako definitywne?

Po wydarzeniach z roku igrzysk w Londynie straciłem wiarę, że mój powrót kiedykolwiek nastąpi. Wydawało mi się wtedy, że wyczerpałem wszelkie możliwości, bo wykonałem dużo ruchów, żeby wrócić do drużyny narodowej, a i tak nie osiągnęliśmy porozumienia.

Co takiego zrobił Stephane Antiga, że po trzyletniej przerwie wróciłeś?

Przede wszystkim został selekcjonerem reprezentacji Polski. W styczniu 2014 roku porozmawialiśmy sobie od serca. Od razu mu powiedziałem, że chcę wrócić, żeby pożegnać się z kibicami na boisku, a nie tak, jak trzy lata wcześniej. To był mój cel nadrzędny. Jasno wyjaśniliśmy sobie zasady naszej współpracy. Zaznaczyłem, że to będzie mój ostatni rok w drużynie narodowej, ale jeśli mam jechać, muszę reprezentować taki poziom, żebym był przydatny dla drużyny. Jeśli nie będę, Stephane ma nie brać mnie na mistrzostwa świata kosztem kogoś lepszego. Takie było nasze najważniejsze ustalenie.

Nie miałeś obaw, jak Antiga sobie poradzi? Jeszcze chwilę wcześniej był twoim kolegą z boiska, nie miał doświadczenia jako trener, a objął reprezentację Polski. I z miejsca dostał bardzo trudną misję - poprowadzić ją na mistrzostwach świata, których byliśmy gospodarzem.

Został wtedy rzucony na głęboką wodę, ale zrobił wszystko, żeby utrzymać się na powierzchni. Rzeczywiście, brakowało mu wtedy doświadczenia, jednak był tego świadomy i otoczył się ludźmi, którzy to doświadczenie posiadali. Tym, co bez wątpienia miał, była wiedza o siatkówce i jakość. Grałem z nim w Skrze Bełchatów przez wiele lat, więc dobrze wiedziałem, że jest zawodnikiem ogromnej jakości w każdym aspekcie. I że jeśli jako trener pokaże, chociaż 10 procent tej jakości, będzie warto z nim pracować. Oczywiście, popełnił mnóstwo błędów, ale potrafił dzięki nim się rozwijać, zdobywać informacje i wyciągać wnioski.
Na zdjęciu: Mariusz Wlazły i Stephane Antiga Na zdjęciu: Mariusz Wlazły i Stephane Antiga
Od początku wierzyłeś, że z nim w roli selekcjonera możecie sięgnąć po złoto?

Kiedy zaczynaliśmy mistrzostwa, chyba nikt o tym złocie nie myślał. Mierzyliśmy w półfinał, to był cel, który nam wydawał się realny. Ja o złotym medalu zacząłem myśleć dopiero przed finałem. Wiedziałem, jaką drogę przeszliśmy, żeby się w nim znaleźć. Widziałem po kolegach, że srebro ich nie zadowoli, że w tym ostatnim meczu zostawią na boisku całe serce. Dlatego wierzyłem, że pokonamy Brazylię. Nie - ja byłem o tym przekonany.

Wygraliście 3:1, a ty zdobyłeś ostatni punkt. Złoty. Jakie to uczucie?

Najlepsze w tym wszystkim, że nie wiem. W psychologii nazywa się to stanem "flow". Taki stan powoduje, że nie pamięta się o rzeczach, które się zrobiło. I ja tej piłki meczowej nie pamiętam, znam ją tylko z telewizyjnych powtórek finału. Nie potrafię sobie tego przypomnieć z perspektywy boiska.

Zaraz po zdobyciu złota poinformowałeś, że definitywnie żegnasz się z drużyną narodową. Mistrzostwo świata nie było dla ciebie zachętą, żeby zostać w niej dłużej?

To była przemyślana decyzja, którą podjąłem już wtedy, kiedy zdecydowałem się wrócić. Wśród jej powodów były chęć pożegnania się sukcesem, ale też wywołanie w reprezentacji zmiany pokoleniowej. Zmiany, która przebiegnie łagodnie. Ja czy Michał Winiarski nie byliśmy wtedy starymi zawodnikami, mieliśmy po 31 lat, ale też nie byliśmy już najmłodsi. Fakt, mogłem pograć jeszcze jeden sezon, może dwa. Tylko że dwa sezony to około sześć miesięcy w drużynie narodowej, a sześć miesięcy w kadrze to dość czasu, żeby ktoś inny nauczył się w niej funkcjonować, poczuł się w niej pewnie i był w stanie wejść na wyższy poziom. Taki, który przyniesie reprezentacji kolejne sukcesy. Jeżeli zmiana pokoleniowa przebiega łagodnie, nie ma tąpnięcia. I u nas po mistrzostwie świata tego tąpnięcia nie było. Ok, na igrzyskach w Rio nie wyszło, ale już na mistrzostwach świata w 2018 roku zawodnicy, którzy zastąpili nas w rolach liderów cztery lata wcześniej, okazali się gotowi na sukces.

Reprezentacja to duża część twojej kariery, ale jeszcze większą jest polska scena ligowa, na której mistrzostwo kraju zdobywałeś ze Skrą Bełchatów dziewięć razy, a puchar siedem razy. Były okresy gdy czułeś, że w Polsce nie ma na was mocnych?

Na przestrzeni lat grałem w Skrze z wieloma świetnymi zawodnikami i miałem świetnych trenerów. W jakim zestawieniu bym nie funkcjonował, zawsze byliśmy głodni zwycięstw, a każde z nich dodawało nam motywacji do pracy. To powodowało, że wygrywaliśmy mecz za meczem, szliśmy od tytułu do tytułu. Ale o żadnym z nich nie powiem, że zdobyliśmy go bez trudu. Na każdy musieliśmy się mocno napracować.

W okresie, kiedy wygraliście ligę siedem razy z rzędu mówiło się, że mistrzostwo ma ten, kto ma Wlazłego.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie słyszałem takich komentarzy. Z atakującymi w siatkówce jest tak, jak z napastnikami w piłce nożnej. To o nich mówi się najczęściej, bo zdobywają gole. Jednak na gole napastnika pracuje cały zespół. Na punkty atakującego też.

W Bełchatowie spędziłeś aż 17 lat. Nigdy nie chciałeś sprawdzić się na przykład we włoskiej Serie A?

Ofert z zagranicznych klubów miałem dużo, ale topowe włoskie zespoły nigdy się do mnie nie zgłosiły. A do piątej czy szóstej drużyny Serie A nie chciałem się przenosić. Skra rok w rok grała w Lidze Mistrzów, ściągała bardzo dobrych graczy z innych lig, a swoich gwiazd nie oddawała. Uważałem, że oferuje mi lepsze warunki do rozwoju, do utrzymywania się na wysokim poziomie, niż włoski zespół spoza ścisłej czołówki.

Siatkarską karierę kończysz nie w Skrze, a w Treflu Gdańsk i to właśnie z tym klubem wiążesz swoją przyszłość. Czym będziesz się zajmował jako koordynator przygotowania psychologicznego?

Moim głównym zadaniem będzie organizowanie współpracy drużyny z psychologiem. Jednocześnie będę kontynuował studia psychologiczne na Uniwersytecie Gdańskim, które zacząłem dwa lata temu.

Jako sportowiec mówiłeś, że nigdy nie odczuwasz presji. Czy odczuwasz ją przed zmianą zawodu?

Z presją jest tak samo, jak ze stresem. Nie ma człowieka, którego on nie dotyka. Stres może paraliżować, wywoływać nieracjonalne zachowania, złe reakcje, spóźnione reakcje, osłabiać pewność siebie. Ale może też dawać motywację do działania, energię do szukania rozwiązań. Zawsze starałem się funkcjonować tak, żeby presja działała pozytywnie. A co do mojej przyszłej pracy - wiem, że nie na wszystko będę przygotowany, że wiele rzeczy mnie zaskoczy, ale podchodzę do tej zmiany z dużą ciekawością.

Siatkarską tradycję w rodzinie Wlazłych będzie podtrzymywał twój 14-letni syn Arkadiusz, który trenuje w młodzikach Trefla. Też skacze ponad metr w górę?

Nie wiem, czy ponad metr, ale skacze wysoko.

Pomagasz mu stawiać kolejne kroki na siatkarskiej ścieżce?

Nie uczestniczę czynnie w jego sportowym rozwoju, bo uważam, że mieszanie się ojca do relacji zawodnika z trenerem nie jest dobre. Zamiast się mieszać, rodzic powinien wspierać i doceniać. Udzielić rady, jeśli dziecko o nią poprosi. Ja staram się też przygotowywać syna, że jeśli w przyszłości będzie siatkarzem, nie uniknie porównań do mnie. Arek już dobrze wie, że choć nosimy to samo nazwisko, jest inną osobowością i graczem też będzie innym.

Czytaj także:
Popis Bartosza Kurka w finale. Polak ozłocony
Wicemistrz Polski podbił Zawiercie

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×