Czwarte miejsce w Lidze Światowej. Co niepokoi w grze reprezentacji Polski?

Biało-Czerwoni zakończyli pierwszą część sezonu reprezentacyjnego zajmując czwarte miejsce w LŚ. Trudno to nazwać sukcesem. Na pewno nie jest to jednak porażka, choć kilka kwestii budzi zastrzeżenia.

Ola Piskorska
Ola Piskorska
Czwarte miejsce w tych prestiżowych rozgrywkach to i tak jest jeden z lepszych wyników Polski w historii Ligi Światowej, bo medale dotąd zdobyliśmy tylko dwa: złoto w 2012 i brąz w 2011. Nie przegraliśmy z kretesem fazy grupowej jak Rosja, nie odpadliśmy przed półfinałami jak Brazylia czy Włochy, a przecież te trzy drużyny to wielkie siatkarskie potęgi z tradycjami.
Mimo kilku poważnych zmian w składzie Polacy w Lidze Światowej pokazali, że nie stracili dystansu do światowej czołówki i że nawet w trudnym czasie przebudowy zespołu są w stanie podjąć równą walkę z najlepszymi. Najlepszymi poza reprezentacją USA, która za czasów szkoleniowca Stephane'a Antigi jest najbardziej niewygodnym rywalem dla Biało-Czerwonych i wygrali z nią tylko raz, w meczu dla Amerykanów już nieistotnym. Kiedy zrzuciliśmy z siebie wreszcie kompleks Brazylii, to pojawił się nowy przeciwnik, którego Polacy nie są w stanie pokonać. Może, tak jak z Kanarkami, przełamanie przyniesie Puchar Świata.

Jednak, mimo przyzwoitego wyniku i kilku naprawdę świetnych spotkań (mecze w Teheranie pokazały sportową jakość i mentalną odporność godną mistrzów świata), trudno jest po Lidze Światowej z zupełnym spokojem i optymizmem patrzeć na zbliżającą się drugą część sezonu, z kluczowym Pucharem Świata i mistrzostwami Europy. Kilka kwestii niepokoi.

Mało szans dla zmienników

Przed LŚ słyszeliśmy, że, tak jak rok temu, będzie ona poligonem doświadczalnym dla sztabu szkoleniowego. Bez presji wyniku wykorzystamy dwanaście meczów fazy grupowej z mocnymi przeciwnikami na dokonanie przeglądu wojsk i analizy strategii, aby być jak najlepiej przygotowanym na wrześniowy Puchar Świata, który jest najważniejszą imprezą sezonu.

I owszem, na pierwsze mecze z Rosjanami wyszedł skład mocno eksperymentalny, z debiutantami. Ale im dalej w las fazy grupowej, tym eksperymentów i testów było mniej. Stephane Antiga wyraźnie przywiązał się do jednej szóstki i niezwykle rzadko decydował się na jakiekolwiek zmiany, nawet jeżeli gra wyglądała źle. Niektórzy zawodnicy w ogóle nie pojawili się na boisku przez wszystkie szesnaście spotkań, niektórzy zagrali kilka setów, a niektórzy weszli na kilka akcji. Gruntownie przetestowany i ograny został Bartosz Kurek na nowej pozycji atakującego, sądząc po końcówce LŚ, to aż nadmiernie i zdecydowanie przydałoby mu się trochę odpoczynku. Wykonał on prawie 500 ataków w tych rozgrywkach, a przecież miał za sobą intensywny sezon w lidze włoskiej. Nawet siatkarz z końskim zdrowiem ma prawo do fizycznego dołka po czymś takim, jeżeli na koniec jeszcze musi rozegrać cztery mecze z rzędu. Drugim porządnie sprawdzonym był Mateusz Bieniek, ale ten młody środkowy skorzystał na kontuzji Karola Kłosa i zaprezentował od samego początku taki poziom, że po prostu wygrał sobie miejsce w podstawowej szóstce. O reszcie teoretycznie testowanych siatkarzy trudno cokolwiek powiedzieć po tych krótkich chwilach oglądania ich na boisku albo nawet poza boiskiem.

Francuski sztab szkoleniowy sprawiał wrażenie, jakby w trakcie LŚ zobaczył szansę na awans do finałów, bardzo realną w obliczu fatalnej gry Rosjan i zmienił strategię. Zamiast poligonu doświadczalnego mieliśmy walkę o zwycięstwo z udziałem ciągle tych samych zawodników, wyraźnie coraz bardziej zmęczonych. Co dziwne, również w trakcie meczów Antiga nie kwapił się do zmian, choć zwykle rezerwowi, kiedy już się pojawili, wnosili wiele dobrego do gry zespołu. Czasami niektórzy siatkarze grali bardzo słabo lub byli zupełnie niewidoczni (Mateusz Mika, Piotr Nowakowski), a mimo to byli uporczywie trzymani na boisku. Zmiany zwykle sprawiały wrażenie mocno spóźnionych i bywały "musztardą po obiedzie". Poza jedną, stale dokonywaną, zmianą podwójną o mocno dyskusyjnych korzyściach.

Kulminacją niechęci sztabu do zmian był mecz z Serbami, w którym Biało-Czerwonym wystarczały dwa sety do zdobycia pierwszego miejsca w grupie i uniknięcia USA w półfinale. Przy stanie 2:1 w meczu naturalne wydawało się wejście rezerwowych, zwłaszcza, że Polacy rozgrywali cztery spotkania dzień po dniu i każda chwila odpoczynku dla pierwszej szóstki była ważna. Jednak Antiga trzymał swój podstawowy skład na boisku przez całe pięć setów, mimo, że kilkanaście godzin później czekał ich półfinał. Półfinał również trwał pięć setów i naprawdę trudno się dziwić, że w niedzielnym meczu o brązowy medal polscy siatkarze sprawiali wrażenie ospale czołgających się po boisku i oddawali punkty bez walki.

Puchar Świata to jedenaście meczów granych prawie dzień po dniu. Turniej, którego jak żadnego innego po prostu nie da się wygrać jedną szóstką. Kluczowy jest w miarę wyrównany skład i zmiennicy, którzy mogą wejść na boisko i pociągnąć grę. Czy polska reprezentacja ma taką wyrównaną czternastkę, to, wbrew zapowiedziom, w Lidze Światowej się nie dowiedzieliśmy.

Niepokojące przestoje

Tracenie punktów i popełnianie błędów seriami było sporym problemem Biało-Czerwonych w pierwszej części sezonu. Jeszcze na początku można to było złożyć na karb wczesnego etapu przygotowań, ale z upływem czasu sytuacja wcale się nie poprawiała. Co gorsza, zdarzało się to również przy wysokim prowadzeniu i w końcówkach setów, a to są sytuacje, do których klasowy zespół nie powinien dopuszczać. Najbardziej widoczny był ten problem w meczu z Amerykanami o brązowy medal (choć wtedy swoje zrobiło też zmęczenie zawodników), ale pojawiał się przez całą Ligę Światową.

Dziwi również pewna bezradność sztabu przy tych przestojach, trenerzy sprawiają wrażenie obserwujących i czekających, aż sytuacja się sama naprawi. Czasem nie biorą nawet przerw, rzadko dokonują zmian. Oczywiście, nie wiadomo czy większa aktywność szkoleniowców coś by odmieniła, ale brak aktywności nic pozytywnego jak dotąd nie przyniósł w tych trudnych momentach.
Stephane Antiga ma dużo materiału do analizy przed Pucharem Świata Stephane Antiga ma dużo materiału do analizy przed Pucharem Świata
Rozegranie

Obaj nasi rozgrywający radzili sobie dość dobrze w fazie grupowej, jednak końcówka rozgrywek Ligi Światowej to zdecydowanie i niepokojące obniżenie ich lotów. Krytykę rozgrywających na pewno trzeba zacząć od podkreślenia słabego przyjęcia, bo ten element również szwankował w grze Polaków (poza libero Pawłem Zatorskim, który spisywał się bardzo dobrze i z tego powodu był omijany serwisem przez rywali). Ale rozgrywający nie byli w stanie w żaden sposób poprawić sytuacji i nadrobić niedociągnięć przyjmujących.

Zdecydowanie zbyt dużo wystaw szło do atakującego, a pozostałe były bardzo często na podwójnym bloku. Co gorsza, regularnie zdarzały się wystawy do środkowych na podwójnym bloku, co nie powinno mieć miejsca na tym poziomie. Bardzo dużo niedokładności w wystawach również nie przynosi chluby naszym zawodnikom. Nie było widać przemyślanej i skutecznej strategii w grze naszych rozgrywających, widocznej na przykład u Francuza Benjamina Toniuttiego. Oczywiście, kwestia strategii jest również w gestii sztabu szkoleniowego, więc trudno powiedzieć, kto tu zawinił bardziej. Na pewno ten poziom rozegrania, który Polacy zaprezentowali w turnieju finałowym, nie gwarantuje nam sukcesów w dalszej części sezonu.

Zagrywka nieregularna i zbyt łatwa

Zagrywka jest jedynym elementem siatkarskim całkowicie niezależnym od przeciwnika i jednocześnie absolutnie kluczowym aspektem współczesnej siatkówki opartej na bardzo szybkiej grze. Tylko trudna zagrywka może utrudnić rywalowi zgubienie bloku i jako taka jest bezcenna.

Serwis Polaków zaprezentowany w trakcie Ligi Światowej, zwłaszcza na tle innych, jest po prostu fatalny. Wygłaszane w trakcie rozgrywek opinie, jakoby był on "najtrudniejszy na świecie" brzmią raczej jak gorzki żart. Owszem, prawie każdy z polskich siatkarzy ma w swoim repertuarze bardzo nieprzyjemną dla rywali wersję swojej zagrywki, ale stosuje ją rzadko (na przykład Michał Kubiak zwykle zagrywa bezpieczne baloniki) i bardzo nieregularnie. Jedyny wyróżniający się to Mateusz Bieniek, który potrafi co seta albo częściej wykonywać kilka trudnych serwisów z rzędu. Reszta po udanej zagrywce zwykle następną psuje albo w ogóle zagrywa wersję bezpieczną, która żadnej szkody przeciwnikom nie czyni.

Patrząc na reprezentację Francji, w której każdy siatkarz ma kilka wersji serwisu i potrafi dobrze wykonać i floata, i zagrywkę z wyskoku, można się tylko zastanawiać, jaki jest problem z Biało-Czerwonymi, że od lat ten element jest takim kłopotem. Wszędzie dookoła mamy coraz lepiej zagrywające drużyny, a nasza wciąż nie może przeskoczyć pewnego poziomu. Taki Srećko Lisinac po kilku latach stosowania trudnego floata nauczył się zagrywać z wyskoku i teraz ma w repertuarze dwie wersje, obie bardzo nieprzyjemne. Nie wspominam tu już nawet o tak zaawansowanych opcjach jak u Jochena Schoepsa, który ma takie samo najście do kilku wersji swojego serwisu i za każdym razem zaskakuje przyjmujących po drugiej stronie siatki. Polscy zawodnicy wykonują jeden rodzaj zagrywki, zwykle bardzo podobnie za każdym razem, a do tego regularnie ją psują. Czy tego naprawdę się nie da zmienić?

Mimo powyższych zastrzeżeń trzeba pamiętać, że ta pierwsza część sezonu to dopiero wstęp i przygrywka do znacznie poważniejszych zadań. Na pewno wszystkim byłoby przyjemnie, gdyby Polska dołożyła do swoje malutkiej kolekcji jeszcze jeden medal Ligi Światowej, ale jego brak nie jest poważnym rozczarowaniem. Inne cele są znacznie ważniejsze i jeżeli Stephane Antiga i jego zawodnicy osiągną sukces w Pucharze Świata, to nikt nie będzie pamiętał o tegorocznej Lidze Światowej.

Ola Piskorska

Ranking FIVB: Polacy wciąż na trzecim miejscu

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×