Mateusz Bieniek: Czuję się teraz znacznie pewniej na boisku

Młody środkowy w tym roku zaliczył jeden z najlepszych debiutów tego wieku w siatkarskiej reprezentacji Polski. Jak wszedł do szóstki w pierwszym meczu, tak został w niej do końca sezonu, mimo bardzo silnej konkurencji na tej pozycji.

Ola Piskorska
Ola Piskorska

WP SportoweFakty: Za panem niezwykle udany debiut w reprezentacji Polski. Po powrocie do klubu często wspomina pan lato?

Mateusz Bieniek: Cały czas to wszystko we mnie siedzi. Mimo niekorzystnego wyniku wspominam te miesiące bardzo ciepło, poznałem wspaniałych ludzi, byłem otoczony bardzo fachową opieką i sporo wyniosłem z tego okresu wakacyjnego. To wszystko procentuje cały czas.

A co się panu przypomina najbardziej? Jakieś konkretne mecze, akcje?

- Treningi. Cały czas wracam myślami do treningów, konkretnych ćwiczeń i wskazówek. Dostałem ogromną liczbę cennych wskazówek i teraz w klubie cały czas staram się o nich pamiętać. A z meczów? Chyba najczęściej przypomina się spotkanie z Włochami, to ostatnie na Pucharze Świata. To jest smutniejsze wspomnienie, na pewno. I do meczu z Rosją w Gdańsku, mojego pierwszego w reprezentacji.

W tamtym meczu pojawił się pan w szóstce po raz pierwszy, ku zaskoczeniu wielu osób i swoim trochę też. Ale potem były kolejne spotkania, a pan ciągle w szóstce. W którym momencie tego lata poczuł się pan pewniakiem do wyjściowego składu?

- Nigdy. Mamy w kadrze taki środek, że ani przez chwilę w sezonie nikt się nie może u nas czuć pewnie. Mamy samych świetnych zawodników i jest ogromna rywalizacja. Wszyscy się cały czas bijemy między sobą o tę szóstkę, na żadnej innej pozycji w reprezentacji nie ma aż tak zaciętej konkurencji. Nie było łatwo, nie mogłem ani przez chwilę spocząć na laurach. Na każdym treningu dawałem z siebie wszystko. Owszem, kiedy zdarzały mi się słabsze występy, to Stephane mnie motywował właśnie mówiąc, że jestem szóstkowym zawodnikiem, ale cały czas czułem oddech pozostałych środkowych na plecach.

Dostał pan swoją szansę między innymi z powodu przerwy w grze Karola Kłosa, który był rok wcześniej szóstkowym siatkarzem na mistrzostwach świata. Kiedy on wrócił do pełnej formy i do drużyny, to miał pan w głębi ducha lęk, że teraz już tylko kwadrat?

- Wiadomo, najlepszy blokujący mistrzostw świata to jest konkurencja z najwyższej półki. Można mówić, że to nie ma znaczenia, ale nie będę ukrywał, chodziło mi to po głowie, że jak on wraca, to moja pozycja jest zagrożona. Trochę się obawiałem, że Stephane będzie go widział w szóstce od razu i będzie na niego stawiał, ale on pokazał, że jest takim trenerem, u którego się nie gra za zasługi. Grają ci, którzy w danym momencie są najlepsi. Ale oczywiście starałem się jeszcze ciężej pracować na treningach i jeszcze więcej z siebie dawać.

Na początku sezonu reprezentacyjnego przyznawał pan, że jest pan typowo ofensywnym zawodnikiem, dobrym w ataku i na zagrywce, ale gorszym w elemencie bloku. Ma pan poczucie, że poprawił pan to w trakcie lata? Całkiem sporo bloków nazbierał pan w wakacje.

- W reprezentacji miałem ich sporo, to fakt, ale teraz w klubie znowu słabo (śmiech). Jakoś nie mogę znaleźć recepty na naszych przeciwników i znowu jestem tym sfrustrowany. Środkowy musi blokować, to jest jego podstawowy obowiązek i na pewno wiele się nauczyłem w tym elemencie podczas treningów reprezentacyjnych. Na pewno cały czas muszę poświęcać najwięcej czasu na szlifowanie tego elementu. Zawsze czekam na ten pierwszy blok punktowy w meczu, jak go mam, to całe ciśnienie ze mnie schodzi, bo najgorzej kończyć spotkanie z zerowym dorobkiem w tym elemencie. Wtedy zawsze czuję się źle.

Ten sezon reprezentacyjny pewni budzi w panu dość skomplikowane uczucia? Z jednej strony bardzo efektowny debiut, w tym wieku od razu wejście smoka do szóstki i to na tak silnie obsadzonej pozycji. Ale z drugiej dla Biało-Czerwonych to niezbyt udany sezon, czwarte miejsce w LŚ, brak awansu w Japonii i na koniec słaby występ na ME.

- Miewam takie myśli, że dołączyłem do reprezentacji po tak udanych mistrzostwach świata i od razu trzy turnieje przegraliśmy (śmiech). Za każdym razem graliśmy dobrze, a nawet świetnie do pewnego momentu, a potem koniec. A zwłaszcza na Pucharze Świata, gdzie od początku do prawie końca byliśmy najlepszym zespołem turnieju. I należał nam się ten awans, moim zdaniem, to niesprawiedliwe, że go nie mamy. Dwa sety z tym nieszczęsnym Iranem, który akurat na nas się spiął i zagrał jedyny dobry mecz na turnieju. Siedzi mi to w głowie cały czas.

Wyjechał pan z kieleckiego klubu w kwietniu na zgrupowanie reprezentacji, wrócił pan pół roku później po mistrzostwach Europy. Ma pan poczucie, że wrócił pan inny? Przez te sześć miesięcy z kadrą zmienił się pan?

- Na pewno się zmieniłem, jako zawodnik. Teraz przywiązuję o wiele większą wagę do swojego trybu życia, wysypiania się czy odżywiania się. Na kadrze zauważyłem, jaka jest ogromna różnica w mojej dyspozycji, jeżeli zjem porządne śniadanie, obiad i kolację, a nie gdzieś coś byle jakiego na szybko.

A sportowo?

- Też bardzo się zmieniłem. Czuję się teraz znacznie pewniej na boisku. W klubie z łatwością biorę odpowiedzialność za grę na siebie, nie miałem tego wcześniej. Czy jakąś wystawę, dogranie, obronę czy zagrywkę - biorę na siebie, bo wiem, że mogę w ten sposób pomóc zespołowi. Mam poczucie, że mój poziom techniczny ogromnie się podniósł po pracy ze Stephanem.

A koledzy w klubie traktują pana inaczej?

- Oni mi bardzo życzliwie kibicują, nie ma żadnej zazdrości. A ja staram się im pomagać, jeżeli jestem w stanie. Poza tym mamy przecież w klubie chłopaków, którzy swoje w różnych reprezentacjach też pograli w życiu i mają i doświadczenie i różne sukcesy na koncie. Jestem tutaj jednym z chłopaków, normalnym kolegą, a nie żadną gwiazdą.

Nie poczuł się pan gwiazdą? W ciągu kilku tygodni nagle wszędzie artykuły o panu, wywiady, telewizje. To musiało być dla pana bardzo zaskakujące i niespodziewane. I to wszystko nie powoli, latami, tylko od razu spadło panu na głowę, od tego może trochę sodówka odbić.

- Było na pewno niespodziewane i zaskakujące, teraz jeszcze podobno jestem nominowany w kategorii Odkrycie Roku. Chyba muszę garnitur kupić, przecież nie pojadę w dresie (śmiech). A tak poważnie, nic mi nie odbija. Jestem takim samym chłopakiem, jak byłem pół roku temu, a nawet trzy lata temu, jak przyszedłem do Kielc.

Ten powrót do Kielc z reprezentacji był dla pana trudny? Pół roku grania z mistrzami świata o najwyższe cele, hymny, tysiące kibiców, zainteresowanie mediów i potem taka zwykła, szara, ligowa rzeczywistość.

- Smutno trochę było, to fakt. Atmosfera na meczach reprezentacji jest jednak zupełnie inna, no i walczymy o zupełnie inne cele. Jak sobie policzyłem, w kadrze zagrałem 33 mecze, z czego przegraliśmy cztery, a w klubie zacząłem sezon od pięciu porażek, czyli więcej niż przez pół roku z reprezentacją. To jest na pewno trudne. Ale staramy się otrząsnąć, ja pracuję najciężej jak potrafię. Na nikogo się nie obraziłem, że nie zostałem puszczony do innego klubu, gdzie grałbym o medale i postaram się pomóc w tym sezonie Effectorowi najlepiej jak potrafię. Jak będę grał dobrze, to na koniec sezonu, kiedy skończy mi się kontrakt, tak czy inaczej jakieś kluby się po mnie zgłoszą.

Jest pan powołany na styczniowy turniej kwalifikacyjny w Berlinie i można w ciemno zakładać, że na niego pan pojedzie. To będzie być albo nie być w kontekście igrzysk w Rio. Denerwuje się pan trochę czy bardziej cieszy się pan na ponowne spotkanie z kolegami z kadry?

- Stresu nie odczuwam prawie nigdy. Ale mam mieszane odczucia. Z jednej strony na pewno radość, że znowu się spotkam z chłopakami i spędzę z nimi te dwa czy trzy tygodnie. A z drugiej strony jest presja, bo jedziemy tam i musimy być na podium, a najlepiej wygrać cały turniej. Nikt nie sobie nie wyobraża, żeby mistrzów świata zabrakło w Rio, nawet nie zliczę, ile razy już słyszałem to zdanie. Jestem przekonany, że wrócimy z awansem, bo tę drużynę stać na sukces. Poza tym, do czterech razy sztuka.

Rozmawiała Ola Piskorska

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×