PlusLiga: W półfinale Pucharu Polski Jastrzębski Węgiel przegrał z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. Szkoda straconej szansy, szczególnie z pana punktu widzenia?
Scott Touzinsky: To była bitwa dwóch bardzo dobrych zespołów. Przez trzy sety graliśmy świetne zawody. W trzeciej partii mieliśmy doskonałą okazję, by objąć prowadzenie w meczu, ale nie wykorzystaliśmy piłki setowej i ZAKSA była bezlitosna. Jesteśmy dość młodą drużyną i niestety, takie historię się zdarzają - mamy sporo okazji by "dobić" przeciwnika, ale nie kończymy istotnych akcji. W czwartej części gry trochę się poddaliśmy, opuściła nas nadzieja. Ale nie ma co spuszczać głów, bo stoczyliśmy z późniejszym zdobywcą pucharu twardy bój. Jestem dumny z chłopaków.
Był pan smutny, zły czy rozczarowany, że nie mógł pomóc drużynie w tak ważnym spotkaniu?
- Ostatnie tygodnie były dla mnie niezwykle ciężkie, począwszy od meczu w Olsztynie, w którym nie mogłem zagrać, poprzez przerwę świąteczną, gdy walczyłem o powrót na boisko, aż do dziś. Jest mi bardzo smutno, że nie byłem w stanie wesprzeć zespołu, ale uważam, że nie było najmniejszej różnicy pomiędzy moją grą, a grą Jasona DeRocco. Twierdzę wręcz, że spisał się fantastycznie, był to jego najlepszy mecz w sezonie. Jestem przekonany, że tak dobra postawa w rywalizacji z mistrzem Polski doda mu poczucia pewności w dalszej części rozgrywek. Puchar Polski to drugie w hierarchii ważności ligowe trofeum. Świetnie, że mogliśmy pokazać się we Wrocławiu i po raz kolejny zmierzyć swój potencjał z ligową czołówką. Wypadliśmy dobrze i wierzę, że za kilka miesięcy powalczymy o ten najcenniejszy laur.
Trener Lebedew powiedział mi przed PP, że choć nie może pan zagrać, znajdzie się w meczowej czternastce, żeby mentalnie pomóc drużynie. Bardzo na pana liczył.
- Mam nadzieję, że go nie zawiodłem. Jestem bardzo pozytywnym facetem, na boisku i poza nim. Trener pewnie chciał, żebym w jakiś sposób emanował dobrą energią na chłopaków, motywował ich do walki, dawał przysłowiowego "kopa". Szczerze mówiąc, sam bardzo chciałem tam być, bo dla osoby, która jest u schyłku kariery i w drużynie takiej jak nasza, słowo kolektyw ma szczególny wymiar. A muszę powiedzieć, że od początku sezonu byliśmy nie tylko zespołem, ale praktycznie wielką rodziną. Jestem gościem z Kalifornii, który wiele lat temu zostawił w Stanach rodzinę, rzadko widuję się z rodzicami i ta jastrzębska ekipa była dla mnie najbliższą rodziną. Oczywiście, poza moją żoną i synem, którzy zawsze są ze mną. Dlatego bardzo chciałem pojechać do Wrocławia i przeżyć ten turniej wspólnie z nimi. Szkoda, że nie skończył się dla nas inaczej.
ZOBACZ WIDEO Dakar 2017 przeszedł do historii (źródło: TVP SA)
{"id":"","title":""}
Tym bardziej, że mecz z ZAKSĄ był pana ostatnim w barwach Jastrzębskiego Węgla.
- Kontuzja uniemożliwiła mi kontynuowanie gry w trwającym sezonie i skłoniła do podjęcia radykalnej decyzji odnośnie zakończenia kariery zawodniczej. Postanowiłem definitywnie zawiesić buty na kołku. Mam 34 lata, ale jako sportowiec czuję się znacznie starszy, organizm jest wyeksploatowany. Po raz czwarty przydarzyła mi się ta sama kontuzja kolana. Poprzednio cztery lata temu, gdy grałem w Berlinie. Kilka tygodni temu pojechałem do Berlina na konsultację u lekarza, który wtedy mi pomógł i on był bezlitosny w ocenie sytuacji. Nie ukrywam, że jestem trochę podłamany, bo przez ostatnie siedemnaście lat siatkówka była dla mnie wszystkim i ciężko było mi podjąć tak fundamentalną decyzję. Ale z drugiej strony, patrzę na moją rodzinę, na to czego przez te wszystkie lata doświadczali moi najbliżsi. Mój syn ciągle musiał zmieniać szkoły, bo uczył się w Berlinie, Chinach, a teraz tutaj, w Polsce. Mimo iż jest świetnym dzieckiem i łatwo adaptuje się w nowym środowisku, nie było mu łatwo. Ma sześć lat i w nowym roku szkolnym rozpocznie I etap edukacji w Stanach Zjednoczonych. To doskonały moment, żeby przestać myśleć o własnej karierze i realizowaniu swoich marzeń, a zacząć myśleć o rodzinie, pomóc im realizować ich marzenia.
W najbliższym czasie czeka pana operacja w Stanach Zjednoczonych.
- W środę lecę do Stanów. Odbędę kilka wizyt lekarskich, na podstawie których zdecydujemy o dacie zabiegu. Prawdopodobnie odbędzie się w lutym. Później czeka mnie 4-6 tygodni rehabilitacji, żebym mógł swobodnie i bez bólu chodzić. Mam ogromną nadzieję, że w kwietniu uda mi się wrócić do Jastrzębia, by w tej najważniejszej fazie play offów wesprzeć zespół mentalnie. Muszę tutaj powiedzieć, że prezes Gorol i cały klub zachowali się wobec mnie fenomenalnie. W tak ciężkiej sytuacji okazali mi mnóstwo wsparcia i zrozumienia, a co najważniejsze, zgodzili się bym w końcówce sezonu był z chłopakami. W zeszłym tygodniu miałem spotkanie z działaczami i nie ukrywam, że trochę się obawiałem tego, co usłyszę. Tymczasem włodarze klubu zachowali się znacznie lepiej, niż mógłbym sobie wyobrazić.
Pana pobyt w Jastrzębskim Węglu był krótki, ale wniósł pan do drużyny bardzo dobrą jakość, jako siatkarz i jako człowiek. Jak to wyglądało z pana perspektywy?
- Szczerze mówiąc, przed startem rozgrywek układałem sobie gdzieś tam w głowie, że to będzie mój ostatni sezon w karierze, ale jedyną osobą, z którą o tym rozmawiałem była żona. Nie powiedziałem nawet Markowi Lebedew, którego znam bardzo dobrze, bo sezon w Jastrzębiu jest siódmym rokiem naszej wspólnej pracy. Bardzo dobrze znałem Jastrzębski Węgiel, bo jako zawodnik Berlin Recycling Volleys wielokrotnie przyjeżdżałem na Śląsk. Chciałem, żeby ten sezon był wyjątkowy. Muszę dodać, że Polska to ulubione miejsce zamieszkania mojej żony, a żyliśmy w wielu różnych krajach, ciekawych miastach.
Naprawdę? Co ją tutaj urzekło?
- Szczerze mówiąc, też byłem trochę zaskoczony gdy to usłyszałem. Ale oboje bardzo dobrze czujemy się w Żorach, lubimy Rybnik, bardzo szanujemy śląską kulturę, tradycję, także to wszystko, co dzieje się wokół siatkówki. Dlatego tym bardziej chciałem dać z siebie maksimum, ugrać coś ważnego, pomóc Jastrzębskiemu Węglowi wrócić na ligowy szczyt. Pierwsza część sezonu pokazała, że wspólnie jesteśmy w stanie dokonać czegoś ważnego, bić się o najwyższe miejsca w klasyfikacji. Gdyby ktoś powiedział mi przed startem rozgrywek, że będziemy walczyć z ZAKSĄ jak równy z równym, a kilka dni później pokonamy Skrę i Resovię, nazwałbym go kłamcą, albo okrutnym żartownisiem. Ale bardzo szybko dostrzegłem ogromny potencjał w tej drużynie, pewność własnych umiejętności i możliwości. Jestem szczęśliwy, że mogłem zagrać z Salvadorem Oliwą, bo nie ukrywam, że jesteśmy dla siebie jak bracia. Bliskie więzi łączą mnie także z Lukasem Kampą. Zestaw zawodników, sztab szkoleniowy, pracownicy klubu i miejsce, w którym się znalazłem sprawiły, że czułem się tutaj idealnie.
Ma pan już pomysł na zawodową przyszłość?
- Od dwunastu lat prowadzę własny biznes w USA. Organizuję obozy siatkarskie dla dzieci i młodzieży, na których adepci siatkówki uczą się techniki, ale też pracują nad kwestiami mentalnymi. Mam prywatnego sponsora, który zajmuję się dystrybucją odzieży sportowej, tak więc praktycznie cały siatkarski ekwipunek dostaję od niego za darmo. Od listopada pracuję dla tej firmy jako międzynarodowy przedstawiciel handlowy, promuję ich odzież w USA i na zagranicznych rynkach.
Myślę także o trenerce. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć pracę w tym zawodzie, może w jakiejś niższej lidze uniwersyteckiej, żeńskiej bądź męskiej, na razie na pewno wyłącznie w Stanach Zjednoczonych. Potem, kto wie? Oboje z żoną uwielbiamy Europę. Był nawet taki moment, że chcieliśmy na stałe zamieszkać w Berlinie, ale na dziś naprawdę potrzebujemy powrotu do domu w Kalifornii. Przez ostatnie lata prawie w ogóle nie spędzaliśmy czasu z rodziną, mój syn nie miał okazji by lepiej poznać swoich wujków i kuzynów, bardzo mało czasu spędzał z dziadkami. Chcemy trochę pomieszkać we własnym domu. Moja żona poświęciła swoje plany zawodowe dla mojej kariery, nie miała możliwości by regularnie spotykać się ze swoimi przyjaciółmi. Nie narzekała, ale wiem, że bardzo jej tego brakowało. Ciągle podróżowaliśmy, zawieraliśmy nowe znajomości. To jest fajne, ale nie zastąpi rodziny i przyjaciół, których ma się od lat. Czuję, że nadszedł czas bym oddał jej choć trochę tego, co poświęciła dla mnie.
To piękne co pan mówi, ale mam wrażenie, że opuszcza pan zespół z ciężkim sercem?
- Mój syn uczęszczał do szkoły w Katowicach. W miniony piątek był tam ostatni raz. Po powrocie do domu płakał całe popołudnie, bo opuszcza swoich kolegów i stwierdził, że już za nimi tęskni, czym prawie złamał nam serca. Mnie jest łatwiej, bo wiem, że niedługo znów spotkam się z tą fantastyczną grupą ludzi z Jastrzębskiego Węgla. Jestem podekscytowany tym, że za kilka dni zobaczę najbliższych, także faktem, że niebawem wrócę do Polski. Jednak najbliższa środa będzie jednym z trudniejszych dni w moim życiu.
Koniec kariery, to czas podsumowań. Które wydarzenia były dla pana tymi najważniejszymi? Co zapamięta pan na całe życie?
- Najważniejszym turniejem w mojej karierze były oczywiście igrzyska olimpijskie w Pekinie, gdzie reprezentacja USA wywalczyła złoty medal. Na pozycji numer dwa uplasowałbym chyba trzecie miejsce w Lidze Mistrzów z Berlin Volleys, dwa lata temu, gdy pokonaliśmy Skrę Bełchatów. To było niesamowite spotkanie, szczególnie, że sięgnęliśmy po medal przed własną publicznością. Jako drużyna sporo daliśmy miastu, ale muszę obiektywnie powiedzieć, że ja sam dużo zawdzięczam Berlinowi. W pewnym sensie wskrzesiłem tam swoją karierę, powróciłem na podium prestiżowej, międzynarodowej imprezy.
Bardzo ważnym wydarzeniem było dla mnie wygranie mistrzostwa Turcji z Buyuk Belediyesi Stambuł. Tak naprawdę, pomijając wynik w Słowenii, to był pierwszy poważny tytuł krajowego mistrza, który udało mi się wygrać w Europie. W Stanach nie mamy zbyt wielu tytułów do zdobycia. Obowiązuje taka dziwna zasada, że drużyna narodowa jest lepsza, gdy jej zawodnicy grają za Oceanem. Dlatego nasze nazwiska często są bardziej znane tutaj, w Europie niż w USA. Zdobycie tytułu mistrza kraju w silnej lidze było dla mnie jak wielkie WOW. Podsumowując, moja zawodnicza kariera była całkiem udana - począwszy od pierwszej profesjonalnej pracy w greckim klubie, przez bardzo ciekawą przygodę w Chinach, po sukcesy w klubach europejskich. Jej istotnym momentem był rok spędzony w belgijskim Lenniku, gdzie poznałem Marka Lebedew. Od dwunastu lat jesteśmy w kontakcie, przepracowaliśmy wspólnie kilka bardzo dobrych sezonów.
Rozmawiała Ilona Kobus (plusliga.pl)