Ryszard Bosek: mieszkania, samochody, pralki, mieliśmy wszystko, a zwykli ludzie nic

- Po Montrealu ktoś zabrał nam złote studolarówki, które dostaliśmy od kanadyjskiej Polonii. Zgłosiliśmy się po nie, ale kazali nam siedzieć cicho. Powiedzieli, że zamiast monet dostaniemy w dalszym ciągu paszporty - wspomina Ryszard Bosek.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Ryszard Bosek WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Ryszard Bosek

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: W latach 70. siatkarz był gwiazdą?

Ryszard Bosek, mistrz świata z Meksyku (1974) i mistrz olimpijski z Montrealu (1976), były selekcjoner reprezentacji Polski: Był, ale dopiero po zwycięstwie na mistrzostwach świata w Meksyku. Według mnie, jak na ówczesne możliwości marketingowe, byliśmy mocno hołubieni. Nasze zwycięstwa mocno nakręciły koniunkturę na siatkówkę.

A jakie wtedy te możliwości marketingowe były?

Pojawialiśmy się w prasie, w telewizji, choć oczywiście to była inna skala niż teraz. Jeździliśmy też po szkołach. Ja zwiedziłem chyba wszystkie szkoły na Śląsku. To był fajny pomysł, nakręcał popularność siatkówki. Przerywali wszystkie lekcje, wszyscy uczniowie i nauczyciele schodzili się do największej sali gimnastycznej i rozmawiali ze mną. Inni moi koledzy też odbywali podobne tournee.

Możliwości "życiowe" mieliście większe niż zwykły obywatel PRL?

Zdecydowanie! Byliśmy w uprzywilejowanej pozycji. Mieszkania, samochody, pralki, lodówki, telewizory były poza zasięgiem wielu ludzi. A my mieliśmy to wszystko od ręki.

ZOBACZ WIDEO: WP Express: Tenis dla najmłodszych

Oficjalnie byliście amatorami. Jaki zawód wykonywał pan na papierze?

Cieśla dołowy. Grałem w klubie z Sosnowca, więc byłem górnikiem. Parę razy zjechałem nawet na dół.

Był wśród was ktoś taki jak piłkarz Jan Banaś? Taki król życia?

Nie. Dużo mówi się o naszych zabawach z tamtych czasów, ale to odbywało się zwykle po turniejach. Wyładowywaliśmy w ten sposób emocje po zwycięstwach, po porażkach też. Zresztą, wszystkie imprezy były konsultowane z Hubertem Wagnerem, a on nie robił problemów. Mówił: jeżeli wypijecie po dwie lampki wina, rano nie ma dodatkowego treningu. Jeżeli więcej - trening jest o siódmej. Na ogół trening zawsze był. On wtedy specjalnie kazał nam robić koziołki. My wiedzieliśmy, że tak będzie i przyjmowaliśmy jego zasady. Nikt nie lamentował, nie próbował robić rewolucji. Zresztą, byliśmy ekipą, która sama ustalała, że od pewnego momentu kończymy z zabawą i już tylko pracujemy. Zwykle miało to miejsce mniej więcej miesiąc przed turniejem.

Który z was miał najmocniejszą głowę?

Wszyscy mieliśmy dość mocne. Najsłabszą miał Wiesiek Czaja. Mówiliśmy, że jemu wystarczy powąchać. I do tej pory, jak się spotykamy, to mu to powtarzamy.

Po co były te imprezy?

Imprezy są potrzebne, bo tworzą grupę. Bez nich trudno jest wytrzymać ze sobą trzy miesiące. Kiedy pojechaliśmy do Font Romeu, siedzieliśmy tam przez miesiąc w piętnastu, w takich betonowych bunkrach, i trenowaliśmy po sześć godzin dziennie, to przychodził taki moment, że w czasie posiłku jeden poprosił drugiego o cukier, a ten nie chciał mu podać. Wagner wiedział, jak to jest. Sam zabierał nas na różne wycieczki, gdzie mogliśmy się wyluzować. A te nasze imprezy nie wyglądały tak, że chlaliśmy alkohol do upadłego. Popijaliśmy sobie, gadaliśmy o rzeczach innych niż siatkówka, odblokowywaliśmy się mentalnie. Czasem w drużynie jest tak, że jeden potrzebuje pogadać, drugi się napić, a trzeci wychodzi ze spotkania wcześniej. Nie można tego jednak robić po cichu, żeby nikt nie wiedział. Jeżeli zespół jest mocno związany, to nie ma problemu, żeby iść do trenera i powiedzieć: odpuść nam trening, bo chcemy iść do dyskoteki. W naszej drużynie nie zdarzało się, żebyśmy się gdzieś chowali z imprezami. Później się zdarzało, bo sam tego doświadczyłem jako trener.

Do Meksyku, na mistrzostw świata, jechaliście jako zgrana i mocna grupa, ale nikt nie spodziewał się po was medalu.

My byliśmy przekonani o swojej sile, ale tylko Jurek mówił, że wygramy mistrzostwo. Ekipa była taka, że wszyscy wychodzili na boisko, podwijali rękawy i grali.

Waszym głównym rywalem do złota była ekipa Związku Radzieckiego.

Silni byli jeszcze Japończycy, ale Rosjanie nie ukrywali, że przyjechali po mistrzostwo. Bazowali na bloku, a my umieliśmy ten blok ogrywać. Obijaliśmy im dłonie, łokcie, a to wyprowadzało ich z równowagi, tracili nad sobą kontrolę.

Mieliście też Stanisława Gościniaka, a on potrafił ponoć oszukać każdy blok.

Jeśli chodzi o ten system, który mieliśmy, Gościniak był zdecydowanie najlepszy na świecie. Znakomity taktyk. Miał bardzo duże pole widzenia, długo przetrzymywał piłkę w rękach i wystawiał dopiero wtedy, kiedy zobaczył, gdzie skacze środkowy bloku przeciwnej drużyny. Do tego fenomen w obronie. Umiał też podejść do każdego z nas, wykorzystać nasze najlepsze strony. Jeżeli chodzi o charakter, nie był Zagumnym i nie podporządkowywał sobie innych graczy. Zresztą, nas w tamtym czasie nawet Zagumny nie dałby rady sobie podporządkować.

Gościniak w Meksyku został MVP, ale potem na igrzyska do Montrealu nie pojechał. Za to, że wyjechał na kontrakt do USA?

Z tego co ja wiem, Jurek jeszcze przed tym wyjazdem powiedział mu, że nie pojedzie na olimpiadę. Chciał go wysłać gdzieś do Włoch, załatwić mu jakiś kontrakt. Przy tych rozmowach nie byłem, ale byłem przy innych - kiedy Wagner chciał karać Gościniaka za ten wyjazd. Nie ukrywam, że mocno się przyczyniłem do tego, żeby Stasiek nie został ukarany.

W jaki sposób?

Przekonałem Jurka, który był moim przyjacielem. Powiedziałem mu: gdyby było odwrotnie, co by się stało? Gdybyś ty miał nie jechać na igrzyska, pojechałbyś do tych Stanów, to Gościniak miałby cię ukarać? Zresztą, co do tego wyjazdu to ja uważam, że nasza federacja zrobiła błąd. Amerykanie próbowali wtedy stworzyć zawodową ligę siatkówki. Po złotym medalu MŚ wszyscy dostaliśmy oferty, żeby pojechać tam grać, ale tylko na wakacje. A federacja i tak zagroziła każdemu kto pojedzie dożywotnią dyskwalifikacją. Nie wiem dlaczego. Wtedy w siatkówce nie było wielkich pieniędzy, a Amerykanie proponowali naprawdę dużo. Ja sam mogłem zarobić 20 tysięcy dolarów za dwa miesiące grania. Wtedy można było za to kupić w Polsce dwa domy. Pojechałbym, wrócił, nadal grał w klubie i reprezentacji, ale byłbym zdecydowanie bogatszy.

Objawieniem turnieju w Meksyku był z kolei Tomasz Wójtowicz. Dziś mówi się, że to najlepszy polski siatkarz w historii. Na czym polegała jego wielkość?

Tomek był wielki już od momentu pojawienia się w reprezentacji, trzeba go było tylko ograć. On urodził się, żeby być znakomitym sportowcem. Siatkówka miała szczęście, że jego ojciec był trenerem tej dyscypliny i go do niej skierował. Naturalny dar do wszystkiego plus zupełnie wyjątkowa odporność nerwowa. Nie mogę go określić innym słowem niż idealny. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem kogoś takiego jak on. Sam byłem odporny psychicznie, ale on mnie pod tym względem przewyższał. Przed finałem MŚ niektórzy nasi koledzy w ogóle nie spali, my z Tomkiem wyspaliśmy się po osiem godzin. Myślę, że gdyby sztuczna inteligencja tamtych czasów stworzyła perfekcyjnego siatkarza, to stworzyłaby właśnie Tomka Wójtowicza.

Aż taki to był artysta?

Potrafił wszystko. Dobrze przyjmował, fantastycznie atakował, a nawet jak ktoś go zablokował, to kolejną piłkę uderzał jeszcze mocniej. Był tak wszechstronny, że po złocie w Montrealu Wagner stwierdził, że będzie go wystawiał jako rozgrywającego. Tomek nie skakał wysoko do bloku, ale miał odpowiednie tempo i idealnie układał ręce. Aleksander Sawin, którego uważali wtedy za najlepszego atakującego na świecie, bał się go jak ognia. Sam to nam mówił. "Jop twoju mać, Tomek" - żalił się, kiedy któregoś razu siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Raz dostał od niego taki blok, że piłka trafiła go w nos i jak spadł na parkiet, to był cały zakrwawiony.

Wójtowicz był najlepszym siatkarzem na świecie?

Według mnie zdecydowanie tak. Jak już mówiłem, do tej pory nie widziałem drugiego tak kompletnego gracza, który nie miałby układu nerwowego. Potem trochę podupadł fizycznie, w okolicach igrzysk w Moskwie miał problemy z kręgosłupem, rozwalone kolano. Ale kiedy był zdrowy i w formie, nie było na niego mocnych.

Kto z później grających był najbliżej tego ideału?

Chyba Lorenzo Bernardi, choć nie miał tak dobrej techniki jak Tomek. Blisko było też ze dwóch Brazylijczyków. Może mam do niego sentymentalny stosunek i nie jestem do końca obiektywny, ale staram się taki być, a mimo to mówię, że równego Wójtowiczowi gracza nie spotkałem.

Zazdrościliście mu, że ma tak ogromny talent i tyle umie?

Nie, u nas nie było czegoś takiego jak zazdrość. Zresztą Tomek jest takim człowiekiem, którego nie da się nie lubić. Skromny, spokojny, wyważony. Kiedy przyszedł do reprezentacji, wszyscy pomagali mu się wprowadzić. Wagner go dociskał, bo widział jego możliwości. My kończyliśmy trening, a jemu Jurek dokładał jeszcze 40 minut zajęć. Ale Tomek nigdy się nie buntował.

Jak to było z tym zatrzymaniem ruchu na autostradzie po zwycięskim finale mistrzostw świata?

Zwyczajnie. Mirek Rybaczewski wszedł i zatrzymał wszystkie auta, żebyśmy mogli przejść.

A co was tam w ogóle zagnało?

Zwiedzaliśmy miasto. Chodziliśmy po mieście, chcieliśmy iść na bazar, żeby kupić sobie sombrera. Doszliśmy do tej autostrady, tam nie wiadomo ile pasów, nie mogliśmy się przedostać. Mirek wszedł, stanął na środku, zatrzymał ruch i przeszliśmy. Nie wiem, czy była w tym jakaś logika, ktoś przecież mógł go nie zauważyć. Ale młodość ma swoje prawa, zwłaszcza kiedy jest się w euforii.

Co pan zapamiętał z imprezy, jaką po zdobyciu złota urządziliście w hotelu?

Była huczna. Wszystkich "puściło", bo byliśmy mistrzami. W hotelu było dużo barów, klub nocny, więc korzystaliśmy i się cieszyliśmy, pijąc różne alkohole z całego świata. Poszliśmy też do nocnego klubu, który znajdował się na samej górze. Tam byli tacy "muchachos", muzycy uzbrojeni w colty, ale Marek Karbarz im te rewolwery pozabierał. Podszedł do jednego i mówi: dawaj kapelusz i pistolety. Oni się zorientowali, że to zabawa, wyrzucili tylko naboje i dali mu swoje rewolwery. A Marek założył sombrero i owinął się pasami z nabojami.

Policjantów, którzy pilnowali was przez cały turniej, też wciągnęliście do zabawy.

Było ich dwóch - jeden potężny, były zapaśnik, który brał udział w igrzyskach olimpijskich w 1968 roku, a drugi szczuplejszy. Poczęstowaliśmy ich tym, co mieliśmy. Ten chudszy najwyraźniej nie mógł wypić zbyt dużo tego napitku i stwierdził, że jedzie do domu. Zszedł na dół, wsiadł na swój ogromny motocykl i się wywalił. Trochę był pokancerowany, ale nasz lekarz mu pomógł i jakoś doszedł do siebie.

Kto w końcu zapłacił za tę waszą radość? Mówi się, że Ruben Acosta.

Nawet nie wiem. Ja wiem tylko, że jak facet z hotelu przybiegł pod nasz odjeżdżający autokar i pokazał rachunek, to nasz kierownik Benedykt Menel powiedział, że to nie my, bo my pijemy tylko mleko, i zamknął tamtemu gościowi drzwi przed nosem. Ktoś musiał to uregulować, a to była pewnie z połowa budżetu całej zawodowej ligi. Ale czego się nie robi ze szczęścia?

Jak wyglądał powrót do kraju?

Cały czas była zabawa. W samolocie, potem w Paryżu, gdzie przyjechał po nas specjalny pociąg z kuszetkami. W tych kuszetkach czekało jedzenie i napitki. Tak sobie jechaliśmy i cieszyliśmy się tym, co się stało.

Po powrocie do kraju ludzie już was rozpoznawali na ulicach.

I to wszędzie. Na początku mi to przeszkadzało, bo nie byłem przyzwyczajony. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Do odpowiedzialności też?

Po złocie w Meksyku musieliśmy to zrobić. Wcześniej ta odpowiedzialność na nas nie ciążyła, wygraliśmy mistrzostwa pokonując teoretycznie mocniejszych rywali. Potem role się odwróciły. Wszyscy chcieli z nami wygrywać, więc musieliśmy stać się na to odporni. A to jest zupełnie coś innego. Inaczej się walczy, gdy jako ten słabszy rzucasz się na silniejszego, a inaczej, kiedy jako silniejszy bronisz się przed słabszym. Ten słabszy czasem pokazuje dużo więcej niż potrafi, a mimo to trzeba nad nim zapanować.

Między Meksykiem a Montrealem powstał film "Kat", który pokazywał wasze katorżnicze treningu u Wagnera. Dużo było w nim prawdy?

Prawda była taka, że na co dzień trenowaliśmy ciężej niż na tym filmie. Tam nasza praca została pokazana w efektowny sposób, pewne rzeczy zostały podkolorowane. Na przykład Tomka Wójtowicza pochlapali wodą i nasmarowali olejkiem, żeby wyglądał na bardziej spoconego. Filmowcy kazali mu usiąść pod drzewem i głośno sapać. Kilka razy powtarzali ujęcie, jak do tego drzewa dobiega, a my staliśmy dookoła i mieliśmy z niego niezły ubaw. Później jeszcze dość długo z niego żartowaliśmy z powodu tej sytuacji.

Przed igrzyskami drużyna bardzo się zmieniła?

Odszedł Gościniak, Aleksander Skiba i Wiesiek Czaja.

Do Kanady jechaliście już jakoś faworyci.

Wszyscy poza nami drugie miejsce odebraliby pewnie jako porażkę. Trudno było się nam przygotowywać, ponieważ nikt z tych mocnych nie chciał z nami grać sparingów, chcieli nas od siebie odzwyczaić. Na początku turnieju byliśmy spięci, pierwszy mecz na igrzyskach z Koreą wygraliśmy 3:2, a przegrywaliśmy już 0:2. W spotkaniu z Kubą ich zawodnik przy piłce meczowej zaatakował parę centymetrów w aut. A gdyby trafił, wrócilibyśmy do domu bez medalu. Mieliśmy trochę szczęścia, ale też byliśmy odporni.

W finale z ZSRR to szczęście wciąż było przy was?

Było. Pamiętam, że Tomek Wójtowicz dostał potworny blok na lewym skrzydle. Ja akurat stałem tam, gdzie spadła piłka, odbiła się ode mnie i akcja trwała dalej. Wszyscy mówili: ale pięknie wyasekurowałeś. A ja tam po prostu byłem. Gdyby mnie nie było, mecz by się skończył. Rosjanie w Montrealu byli bardzo blisko pokonania nas. Mimo że mówili, że mają z nami kłopot, bo po pierwsze nie mają na nas metody, a po drugie jesteśmy bardzo mocni. W tym finale zadecydowało trochę więcej szczęścia po naszej stronie, trochę więcej odporności psychicznej i fizycznej. Sytuacja była taka, że przed piątym setem wszyscy inni leżeli na plecach, a my mieliśmy jeszcze siłę.

Najważniejsze piłki w aut wyrzucił wtedy Władimir Czernyszew, który wcześniej grał jak z nut. Jemu zabrakło tej odporności, o której pan mówił.

To był mój dość bliski przyjaciel, on najbardziej przeżył porażkę z nami. Później mi opowiadał, że opinia publiczna w ZSRR zniszczyła go psychicznie. Obwiniono go za przegraną. On zresztą wyjechał ze Związku Radzieckiego. Zrobił to tak, że ożenił się z Bułgarką, wyjechał do Bułgarii, a stamtąd przyjechał do Włoch. Nie czuł się odpowiedzialny za to, co stało się w Montrealu, ale miał przez ten przegrany finał ciężko. I wtedy postanowił, że musi wyjechać. We Włoszech mieszkał do końca życia. Zmarł kilkanaście lat temu na raka płuc.

Jak wyglądały wasze pierwsze dni po zdobyciu olimpijskiego złota?

Nasze zwycięstwo było mimo wszystko zaskoczeniem, w Kanadzie w kuluarach ludzie mówili, że ze względu na naciski polityczne nie pozwolą nam wygrać. I jak już wygraliśmy, nieznajomi zaczepiali nas na ulicy i gratulowali.

Inni sportowcy w wiosce olimpijskiej też?

W wiosce zawsze jest piękna atmosfera. Wszyscy przychodzili przywitać się z mistrzami. Pierwsi pogratulowali nam wioślarze z Ryśkiem Stadniukiem na czele, bo mieszkaliśmy obok siebie. Przyszli pięściarze, lekkoatleci. Jacek Wszoła, po tym jak sam zdobył złoto w skoku wzwyż, zabrał moje spodnie. Pożyczył, a jak przyszedł znowu za trzy dni, to już miał inne. Sportowców z innych krajów pojawiło się mniej, jeżeli już, to głównie siatkarze. W wiosce jest przecież tylu mistrzów olimpijskich, że gdyby chcieć gratulować im wszystkim, nie byłoby czasu na nic innego.

Waszą rywalizację ze Związkiem Radzieckim upolityczniano, nadawano jej pozasportowy wymiar, ale wy nie traktowaliście jak wrogów.

Nigdy nie rozmawialiśmy z nimi o żadnej polityce. Nas to nie interesowało. Kolegowaliśmy się z Czernyszewem, Zajcewem, Sawinem, Molibogą, Poliszczukiem. Na bankietach po turniejach najczęściej było tak, że kończyliśmy imprezę w trzy ekipy - my, Rosjanie i Amerykanie. To było fajne, że mimo wielkiej rywalizacji między nami potrafiliśmy tak się przyjaźnić.

Oglądał pan kiedyś powtórkę finału z Montrealu?

Kilka razy. Za pierwszym razem, jak oglądałem, był taki moment, w którym sam nie wierzyłem, że ten mecz wygraliśmy. Z boiska pamiętam tylko wyrywkowe akcje, byłem w takim sportowym transie. A jak dwa miesiące po spotkaniu zobaczyłem powtórkę, w pewnej chwili pomyślałem: przegramy to. Jednak i tym razem nie przegraliśmy.

Przegraliście za to z systemem. Z władzą nawet mistrz olimpijski nie miał szans.

Ktoś zabrał nam złote studolarówki, które każdy złoty medalista olimpijski dostawał od Polonii kanadyjskiej. Wyszła dość gruba afera, bo okazało się, że zabrali je nie tylko nam. O tym, że je dostaliśmy, dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkowo. Po olimpiadzie do Warszawy przyleciał z Kanady jeden z tamtejszych związkowców, jeździłem z nim po różnych knajpach. On się mnie dopytywał, czy podobały się prezenty. W końcu ja się go pytam: "Stasiek, o co ci chodzi?". I wtedy dowiedziałem się, że dostaliśmy po złotej studolarówce. Zaczęła się zadyma, zgłosiliśmy się po te prezenty, ale postawili nas szybko do pionu. Powiedzieli, że zamiast studolarówek dostaniemy w dalszym ciągu paszporty i żebyśmy siedzieli cicho.

Wasza złota drużyna przez kolejne lata była ze sobą blisko? Trzymała się razem? Czy dopiero Memoriał Wagnera zacieśnił na powrót te więzy?

Siedem lat po finale olimpijskim spotkaliśmy się w Paryżu, zagraliśmy dwa mecze z reprezentacją Francji. Wygraliśmy szybko, bo się spieszyliśmy, żeby się spotkać. Przez długi czas widywaliśmy się jednak sporadycznie. Myślę, że memoriał dużo nam dał, ożywił nasze relacje, bo dzięki niemu spotykamy się co roku.

Był taki okres, że spotykaliście się dość często, ale niestety na pogrzebach. W 2000 roku zmarli Wiesław Gawłowski i Aleksander Skiba, w 2001 Hubert Wagner.

To są rzeczy, na które nic się nie poradzi. Jurek miał w życiu swoje problemy, a jak z nich w końcu wyszedł dostał zawału. Śmierć Wieśka, mojego przyjaciela, w wypadku samochodowym, była wielką traumą. Od juniorów graliśmy razem. Wyjątkowo spokojny i wyważony człowiek, łagodził napięcia w drużynie. Po Edku Skorku został kapitanem kadry. Świetnie spisywał się jako ojciec, jako biznesmen. Jeśli o Tomku Wójtowiczu można powiedzieć idealny siatkarz, to Wiesiek był idealnym człowiekiem. Proponowano go nawet na prezesa PZPS-u, ale nie zdążył kandydować. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jego żona z wiadomością, że Wiesiek zginął. Słońce go oślepiło na drodze. Pierwszą przyczepę ciągnika, który wyjechał z boku, jeszcze zauważył, ale drugiej już nie.

Na szczęście większość z was wciąż może się na memoriale spotykać.

I bardzo mnie cieszy to, że widzę wszystkich w dobrej formie. Kto może to przyjeżdża, pojawiają się też ci, którzy mieszkają na co dzień za granicą. Zawsze sobie życzymy, żebyśmy zobaczyli się w komplecie za rok. W końcu zaczynamy być już w słusznym wieku.

Czy reprezentacja Polski zdobędzie medal na tegorocznych mistrzostwach świata?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×