Joanna Seliga: Nie miało FIVB kłopotu, wymyśliło "dziką kartę"

Reguły są nieodłącznym elementem naszego życia. Bez jakichkolwiek zasad i norm trudno jest oczekiwać, że otaczający nas świat przywita nas z beztroską tożsamą niemal z bezstresowym rajem. Istnieją zasady gry, regulacje prawne, normy postępowania... Nawet małe dziecko, jako tako zaznajomione z szalenie zaawansowaną techniką gry w chińczyka, jest świadome tego, że bez zasad zabawa ta nie ma szans powodzenia.

Joanna Seliga
Joanna Seliga

Jednak przejrzyste reguły powinny obowiązywać nie tylko w przypadku gier planszowych, pracy, egzaminów w szkole, rekrutacji na studia, kwestii spornych i etycznych... Można by tak wymieniać w nieskończoność, a przecież oczywiste jest, że zasady potrzebne są również w sporcie. No bo jeśli ktoś jest w stanie wyobrazić sobie bieg sprinterski bez norm, które regulowałyby zachowanie czy technikę biegania lekkoatlety, to mu naprawdę szczerze gratuluję... Falstart, omijanie płotków, skracanie sobie dystansu i eliminowanie przeciwnika poprzez jakże honorowe podstawianie mu nóg - czyż nie tak wyglądałaby lekkoatletyka bez jasno postawionych zasad? A co z piłkarzami? Może niektórym się wydaje, że futbolista, który z premedytacją kopnie swojego rywala z przeciwnego teamu w tzw. splot słoneczny, z uśmiechem na ustach sam wymierzy sobie karę, bynajmniej nie samookaleczenie bądź też biczowanie, bez żadnego "ale" na własną prośbę schodząc z boiska i kończąc swój udział w meczu? Niestety są to raczej złudne nadzieje na podszepty sumienia w trakcie gry o najwyższą stawkę...

Taka jest prawda - gdyby w sporcie wszystkie chwyty były dozwolone, szczypiorniści mogliby blokować piłkę nogami, skoczkowie narciarscy wspomagać się nieco innymi dopalaczami niż sławetna już bułka z bananem a’la Adam Małysz, koszykarze biec z piłką bez zawracania sobie głowy zbędnym kozłowaniem, zaś bokserzy brać swoich konkurentów za fraki i wynosić ich poza ring. I nie piję tu wcale do złej natury sportowców ani nie posądzam ich o brak uczuć czy skrupułów w okolicznościach, w których wyzwalałyby się w nich skrywane wcześniej żądze odniesienia wielkiego sukcesu. Po prostu nigdzie nie byłoby zapisane, że coś jest niedozwolone, więc czemu miałoby się tego nie robić, by pokazać rywalowi, gdzie jego miejsce? To tak jak z sumieniem - gdybyśmy go nie posiadali, nie mielibyśmy prawa wiedzieć, co jest dobre, a co złe.

Z siatkówką nie jest wcale inaczej. Tutaj także potrzebne są jakieś reguły. Gdyby nie istniała "biblia gry w piłkę siatkową" (czyt. przepisy), zdobycie punktu mogłoby się wydawać o wiele prostsze. Ot, co to za filozofia trafić piłką w pole, prawda? Lecz co to byłby za volley, jeśli sędzia nie odgwizdałby błędu atakującego uderzającego w antenkę, bo przecież piłka wciąż byłaby w grze? Nieważne, że wskutek zmiany toru jej lotu trafiłaby ona w głowę kibica z pierwszego rzędu...

Jednak czemu o tym piszę, skoro zasady gry w siatkówkę były, są i będą, choć pewnie już za jakiś czas ponownie ulegną zmianom? Otóż do niedawna nie brało się pod uwagę żadnych zasad przy wręczaniu poszczególnym zespołom "dzikiej karty" w rozgrywkach Ligi Światowej mężczyzn. Oczywiście teoretycznie miała ją otrzymywać najlepsza drużyna, która w danej edycji rozgrywek nie zdołała zakwalifikować się do turnieju finałowego. Jednak już w premierowym rozdaniu specjalnego zaproszenia do udziału w Final Six reguła ta została zmięta, podeptana i po prostu wyrzucona do kosza. Może odrobinę przypomnę okoliczności tego zdarzenia... Był to rok 2006. Polacy trafili do grupy z Serbami. Wówczas pierwsze miejsce zajęli nasi przeciwnicy, z którymi przegraliśmy jedynie stosunkiem małych punktów. Okazało się jednak, iż biało-czerwoni mieli najlepszy bilans spotkań i najwięcej zapisanych na swoim koncie oczek spośród wszystkich przegranych ekip, jednak wcale nie dało im to przepustki do turnieju finałowego. "Dziką kartę" od FIVB dostali bowiem Włosi, mimo że zajęli dopiero trzecią lokatę w swojej grupie i zdobyli aż sześć oczek mniej niż nasi reprezentanci.

Nie jest też trudno podać inny przykład niesprawiedliwości w rozgrywkach World League, który byłby ściśle związany ze "specjalnym zaproszeniem" na Final Six. Wystarczy cofnąć się w czasie o jeden rok. Na długo przed zakończeniem fazy grupowej Międzynarodowa Federacja Piłki Siatkowej postanowiła przyznać "dziką kartę" słabym Japończykom, którzy zajęli w swojej grupie miejsce trzecie. Więcej punktów uzbierała cała garść drużyn z drugich lokat, lecz zaszczyt ten przypadł siatkarzom z Kraju Kwitnącej Wiśni. I można by powiedzieć, że nie było w tym wcale żadnych kontrowersji, bowiem FIVB uznało to za najlepszą promocję volley’a w Japonii. Szkoda tylko, że Azjaci przyjechali na Final Six w rezerwowym składzie, co od razu przełożyło się na ich wyniki. Z kretesem przegrali potyczki z Brazylijczykami i Rosjanami, tym samym w iście ekspresowym tempie żegnając się z turniejem finałowym. I po co to było komu? Czy nie lepiej by się stało, gdyby "dzika karta" trafiła na przykład do Bułgarów, którzy znacznie lepiej prezentowali się na przestrzeni całych rozgrywek?

Najwyraźniej jednak potrzeba było dopiero zmiany warty na stanowisku prezydenta FIVB, by szanowne oczy Federacji ujrzały swego rodzaju siatkarską anomalię. No bo tak na logikę - czy przyznawanie "dzikiej karty" najlepszemu zespołowi, któremu nie udało się zakwalifikować do Final Six, nie byłoby znacznie prostsze? Czasem najprostsze środki okazują się najlepsze i najwłaściwsze... Poza tym kto jak kto, ale prezydent Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej nie powinien szerzyć samowolki, ot co. Jednak można to z nieskrywaną radością ogłosić - stało się! Nieziemska moc spłynęła oto na Jizhonga Wei, który pod jej wpływem postanowił przypomnieć wszystkim, że od ładnych kilku miesięcy Ruben Acosta nie rządzi już FIVB, co wciąż może być dla sporej rzeszy ludzi niespodzianką. Wracając jednak do potężnej siły, która zawitała do Azjaty - podjął on decyzję, zgodnie z którą od tegorocznej edycji "Światówki" specjalne zaproszenie do udziału w turnieju finałowym otrzymywać będzie najlepsza drużyna z drugiego miejsca. Zdziwieni?

Nie ma co tu płakać, że w takim wypadku mamy jedynie czysto iluzoryczne szanse na udział w Final Six w Belgradzie. "Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz" - powiedział kiedyś ktoś mądry. A zasady muszą być. Skoro są lepsi, czemu oni nie mieliby dostać "dzikiej karty"? Wszystko byłoby jasne i przejrzyste, a żadna krajowa federacja nie miałaby prawa mieć do nikogo pretensji. Co prawda zmiana zasad gry w trakcie jej trwania jest trochę nie na miejscu, lecz proste reguły i sprawiedliwość są mimo wszystko ważniejsze. Tylko czemu musieliśmy na to tak długo czekać? Mądre przemiany są niewątpliwie potrzebne, nie podlega to żadnym wątpliwościom. Czy deklaracja prezydenta FIVB nie okaże się jednak tylko i wyłącznie zręczną manipulacją i rzucaniem słów na wiatr? O tym przekonamy się już niedługo.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×