Simon Ammann dla WP Sportowefakty: Trudno uczynić dobrą historię jeszcze lepszą. Polacy to robią

Po Turnieju Czterech Skoczni powiedziałem Kamilowi Stochowi: "Bardzo trudno jest uczynić dobrą historię jeszcze lepszą". A grupa zawodników, którą macie, właśnie teraz to robi - mówi w rozmowie z WP Sportowefakty Simon Ammann.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
PAP/EPA

36-letni obecnie Ammann to jedna z największych legend skoków narciarskich. Jako jedyny wywalczył cztery złote medale igrzysk olimpijskich w konkursach indywidualnych. Sławę i czarodziejski przydomek "Harry Potter" zdobył w 2002 roku w Salt Lake City, gdy dwukrotnie pokonał wielkich faworytów - Adama Małysza i Svena Hannawalda. Podwójnie złoty był też osiem lat później w Vancouver. W swojej karierze wygrywał także klasyfikację generalną Pucharu Świata, mistrzostwa świata i mistrzostwa świata w lotach. Jedyne, czego brakuje w kolekcji dobrego kolegi Małysza, to triumf w Turnieju Czterech Skoczni. 

WP SportoweFakty: "Harry Potter" skoków narciarskich. Lubi pan ten przydomek?

Simon Ammann: - Od 2002 roku, kiedy go wymyślono, minęło już trochę czasu i nie jestem tak nazywany zbyt często. Ale miło go wspominam, to ciekawe, że ktoś porównał mnie wtedy do tej postaci. Dzięki temu usłyszeli o mnie również ci ludzie, którzy nie interesowali się skokami.

A czy w skokach narciarskich jest magia?

W rzeczywistości jej nie ma, ale dla skoczka - jest. Czujesz magię, kiedy twój skok staje się lotem. Nie da się powiedzieć dlaczego. Nie da się tego zmierzyć, zbadać. Badania pokażą, że to wszystko fizyka, ale ona nie zawiera w sobie odczuć zawodnika. Możesz patrzeć tylko na wyniki, cyfry, a one nie ujmują istoty tego sportu. Tak jak w Formule 1.

Do F1 skoki przyrównał też Maciej Kot - wspomniał Ayrtona Sennę, który przyznał, że w jednym z wyścigów miał metafizyczne doznania, czuł się, jakby jechał w tunelu i nic innego nie istniało. Zdaniem Kota skoczek narciarski czuje się podobnie, ale tylko w swoich najlepszych próbach. Wszystko dzieje się wtedy jakby wolniej, jest łatwiejsze. Pan też tak uważa?

- Trudno jest porównać skoczkom ich odczucia, bo różnimy się między sobą. Jeden ma lepszy wzrok i szybciej dostosowuje go do prędkości, inny lepsze wyczucie. Ja na przykład noszę okulary, moje zmysły nie są doskonałe. Można wskazać wiele rzeczy, którymi różnią się skoczkowie - wyostrzenie zmysłów, wyczucie, równowaga, psychika. Nie skopiujesz tego, co czuje twój kolega, bo jesteś po prostu kimś innym. Masz inne mocne i słabe strony. Na przykład silniejsze mięśnie i mocniejsze odbicie, ale nie tak dobre wyczucie momentu, w którym należy się odbić. I dlatego w skokach startują bardzo różni ludzie. Jedni lepiej widzą, inni górują nad nimi wyczuciem. A jeżeli chodzi o sam element lotu, to tych różnic jest jeszcze więcej.

Wracając do 2002 roku i do Salt Lake City - jak to się stało, że napisał pan jedną z najciekawszych olimpijskich historii w skokach narciarskich i sprawił jedną z największych niespodzianek?

- Dla mnie to też był niespodziewany sukces. W zawodach Pucharu Świata startowałem od 1999 roku i do igrzysk w Salt Lake City miałem problemy, żeby znaleźć się wśród najlepszych. Zastanawiałem się, co takiego niezwykłego robią inni, że skaczą tak daleko. I wreszcie w 2001 roku po raz pierwszy stanąłem na podium w Engelbergu, później byłem trzeci i drugi w Predazzo i trzeci w Oberstdorfie. W klasyfikacji generalnej Turnieju Czterech Skoczni zająłem szóste miejsce. A potem na treningu w Willingen miałem ten poważny upadek. Na igrzyska wróciłem, ale trudno było się spodziewać moich zwycięstw. To była wielka niespodzianka.

Jakie myśli pojawiły się w pana głowie zaraz po upadku w Willingen? Czy wtedy sądził pan, że igrzyska przepadły?

- Najpierw pomyślałem, czy wszystko ze mną w porządku. Okazało się, że nie mam poważnych urazów. Kiedy w szpitalu okazało się, że to "tylko" wstrząśnienie mózgu wiedziałem, że wszystko będzie dobrze i mogę iść do przodu, dalej realizować swój plan. Myślę, że ta wiedza bardzo przyspieszyła mój powrót do zdrowia i na skocznię.

I to był niesamowity powrót. Konkursy w Park City miały być walką pomiędzy Svenem Hannawaldem a Adamem Małyszem, a tymczasem to pan zgarnął dwa złote medale.

- To była moja przewaga, że nie byłem głównym faworytem. Jeśli jednak przyjrzymy się tym konkursom, mogły się one potoczyć zupełnie inaczej. Mógł zwyciężyć Adam lub Sven. Ja dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, co stało się w pierwszej serii zawodów na normalnej skoczni. Adam skoczył najdalej - 98,5 metra, ale miał problemy z telemarkiem, co było w jego przypadku rzadkością. Bardzo trudno jest powiedzieć, dlaczego.

Mogę panu wyjaśnić, w Polsce chyba wszyscy kibice skoków narciarskich znają przyczynę.

- Z chęcią się tego dowiem, bo nigdy nie słyszałem wyjaśnienia. Tak czy inaczej, gdyby Adam wylądował poprawnie, byłby na prowadzeniu i dalej konkurs poszedłby inną ścieżką. Ale że dostał niższe noty, pierwszy byłem ja. Tak naprawdę nie wiedziałem, co to znaczy prowadzić. Utrzymałem jednak wysoki poziom koncentracji, bardzo dobrze rozumiałem, jakie mam zadanie. Byłem niesamowicie skoncentrowany na utrzymaniu pozycji dojazdowej, na tym, by jechać nisko i dzięki temu mieć odpowiednią moc przy wyjściu z progu. No dobrze, ale teraz niech pan powie, co się wydarzyło przy pierwszym skoku Adama.

W zeskoku była dziura po upadku Noriakiego Kasaiego. Małysz najechał nartą na tę dziurę i dlatego zachwiał się po lądowaniu.

- Czasem dzieją się takie nieoczekiwane rzeczy. Obejrzę jeszcze raz ten skok. Nie wiedziałem nawet, że Noriaki wtedy upadł.

Możemy obejrzeć skok Adama teraz.

- Jasne, zobaczmy to.

Siadamy przy laptopie i znajdujemy odpowiednie nagranie. Simon Ammann ogląda, analizuje i mówi, że nie jest całkowicie przekonany do wersji o dziurze w zeskoku. Wskazuje na ułożenie lewej stopy Małysza i wyjaśnia, że ono mogło zadecydować o zachwianiu polskiego skoczka po lądowaniu, a teraz, po wielu latach, nie sposób ocenić, co miało największe znaczenie.

Małysz złota w Salt Lake City nie zdobył, ale "Małyszomanii" to nie przerwało. Słyszał pan kiedyś to słowo?

- Pewnie. Żyłem w czasach "Małyszomanii" i byłem jej częścią.

Czy w Szwajcarii, po pana triumfach na igrzyskach olimpijskich, zaistniało coś, co można z nią porównać?

- "Simimania" nie miała takiej skali. Entuzjazm, uwielbienie dla skoków widać zresztą w Polsce każdego roku, gdy przyjeżdżamy na konkursy w Zakopanem. Po Turnieju Czterech Skoczni w tym roku powiedziałem Kamilowi Stochowi: "Bardzo trudno jest uczynić dobrą historię jeszcze lepszą". A grupa zawodników, którą macie, właśnie teraz to robi. Nie sposób było przewidzieć, że tak się to potoczy. To naprawdę świetne.

- Wracając jednak do "Małyszomanii", to na początku miała ona szalone rozmiary. W 2001 roku ze względu na mój upadek nie było mnie w Zakopanem, ale koledzy mówili, że nigdy czegoś takiego nie widzieli. Pod skocznią było mnóstwo ludzi, pojawiali się wszędzie. Nawet na rozbiegu! Słyszałem, że stali pięć metrów od niego. W kolejnych latach ze względów bezpieczeństwa ograniczono już liczbę widzów, ale wciąż panowało szaleństwo. Mogę je porównać z tym, co widziałem w 1998 roku na igrzyskach w Nagano w czasie konkursu drużynowego. Zwycięstwo Japonii wywołało wtedy nieopisaną radość.

Konkursy w Salt Lake City, które pan wygrał, w Telewizji Polskiej śledziło ponad 13 milionów widzów. Przez długie lata był to rekord oglądalności.

- Może dlatego ludzie w Polsce tak dobrze mnie znają.

Na następnej stronie przeczytasz o relacji Ammana z Adamem Małyszem. "Bardzo ważne było to, co stało się w sezonie 2006/2007".

Kto zajmie pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w sezonie 2016/2017?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×