Ta walka bokserska zapisała się w czarnej historii sportu. Zmarły trzy osoby

13 listopada 1982 kibice zobaczyli mordercze starcie, które skończyło się tragedią. Po niej doszło do istotnych zmian w pięściarstwie.

Robert Czykiel
Robert Czykiel
East News / Associated Press/Jeff Scheid

Wielu sportowców zrobiło karierę w sporcie dlatego, że wychowywali się w
biedzie. Ciężkie warunki do życia ukształtowały ich charaktery na tyle, że potem zyskali sławę na całym świecie. Tak było z Kimem Duk-koo. Gdyby nie trudne dzieciństwo, to wiele w boksie by nie osiągnął. Na szczyt wspiął się tylko dzięki determinacji i złości, która narastała w nim od lat.

Wylądował pod mostem

Napisać, że Koreańczyk w dzieciństwie nie miał lekko, byłoby uproszczeniem. Już w wieku dwóch lat mógł umrzeć. Zaatakował go wirus, który był na tyle niebezpieczny, że zabił wcześniej jego ojca. Szczęście w nieszczęściu, że młody organizm Kima zdołał wygrać walkę o życie. Pierwsze lata życia Duk-koo to była tułaczka po Korei Południowej z matką, która na każdym kroku żebrała o jedzenie.

- Nie byłem tym zażenowany. Byłem tak głodny, że było mi wszystko jedno - wspominał Duk-koo.

W końcu mama przyszłego pięściarza znalazła ostoję w biednej wiosce rybackiej Banam. Tam poznała nowego męża, który jednak sytuacji materialnej nie zmienił. On też był biedny, a do tego miał już czwórkę dzieci. W domu się nie przelewało. Latem rodzina jadła złowione ryby, jesienią smażyli szarańcze, a zimą polowali na króliki.

- Czasami prosiłem mamę o pieniądze, ale zawsze mówiła mi, że nie ma. Za każdym razem, gdy ją o to spytałem, obrywałem od niej - przyznaje Kim.

W domu Duk-koo był najmłodszy, co starsi bracia skrzętnie wykorzystywali. Ich przyrodni brat był zmuszany do bicia się z okolicznymi chuliganami. Nie podobało mu się to, ale nie miał wyjścia, bo sprzeciw oznaczał solidne lanie. W ten sposób zbierał pierwsze bokserskie szlify, za które często dodatkowo obrywał nie tylko od matki, ale także od nauczycieli. Dlatego w wieku 16 podjął pierwszą męską decyzję. Opuścił rodzinny dom i wyruszył do Seulu w poszukiwaniu lepszego życia.


Stolica jednak nie powitała go zbyt miło. Nastolatek wylądował pod mostem, a jedynym jego pożywieniem były krakersy. Nie załamał się, bo przecież do biednego życia był przyzwyczajony. Wziął się w garść i zaczął łapać dorywcze prace.

Duk-koo przez kilka lat dorobił się bogatego CV. Był pucybutem, spawaczem, akwizytorem, przewodnikiem turystycznym i pomocnikiem kucharza. W końcu jednak osiadł na stałe w jednym miejscu - w klubie bokserskim Dong-ah.

Nikt nie widział w nim talentu

Kim szybko pokochał salę treningową. Tylko tam mógł wyładować całą wściekłość, która narastała w nim od dzieciństwa. Śmierć ojca, żebrząca matka, bieda, okropni przyrodni bracia... Nikt jednak nie spodziewał się, że boks okaże się dla niego sposobem na życie.

Ludzie, którzy pamiętają go z pierwszych treningów, nie ukrywają, że nie widzieli w nim niczego, co pozwalałoby sądzić, że będzie świetnym bokserem. Nie miał mocnego ciosu, nie był szybki, nie miał kondycji. Każdy traktował go z politowaniem, ale miał inne cechy, które z czasem okazały się bezcenne.

- Zauważyłem, że radzi sobie gorzej niż inni. Nigdy nie sądziłem, że jest dobrym materiałem na ringowego wojownika. Miał jednak o wiele silniejszą wolę i był bardziej bezwzględny niż pozostali - wspomina Kim Hyun-chi, jego pierwszy trener.

Z każdym miesiącem Duk-koo stawał się coraz lepszy. Jeszcze lepiej zaczął sobie radzić, gdy poznał dziewczynę. Young Lee-mi zawróciła w głowie młodemu bokserowi, ale ich związek nie był mile widziany. W Korei Południowej panowało przekonanie, że pięściarze nie mogą mieć dziewczyn, bo to źle wpływa na ich formę. W przypadku Kima było jednak odwrotnie. Związek z Young sprawił, że poczynił olbrzymie postępy i w wieku 23 lat został zawodowym bokserem.

Koreańczyk zaczął nie najlepiej, bo po dwóch zwycięstwach przyszedł czas na pierwszą porażkę. Jego kariera nabrała tempa w 1980 roku, gdy zdobył mistrzostwo kraju w kategorii lekkiej. Na własnej ziemi radził sobie znakomicie, miał serię dwunastu zwycięstw z rzędu. W końcu musiała przyjść oferta z zagranicy, ale nikt nie spodziewał się, że Kim od razu zostanie rzucony na głęboką wodę.

Przepowiedział własną śmierć

Duk-koo w Korei Południowej był już wschodzącą gwiazdą, ale poza swoim krajem był anonimową postacią. Mimo to przyznano mu walkę o pas mistrza świata federacji WBA. Jego rywalem miał być Ray Mancini, wielki gwiazdor, który emocjonującymi walkami porywał fanów z całego świata. Przydomek "Boom Boom" odnosił się do jego szybkich i bardzo mocnych ciosów, które posyłały rywali na deski.


Kim jednak nie obawiał się Amerykanina. Przyjął propozycję, bo to była dla niego oferta życia. Zanim jednak wyleciał do Stanów Zjednoczonych, poprosił o rękę swoją dziewczynę. Young zgodziła się, a natchniony Koreańczyk ruszył do USA pewny swego. Wierzył, że zdobędzie pas i zapowiadał ringową wojnę.

- Albo on, albo ja umrę w ringu - mówił przed walką.

Tych słów wtedy nikt nie potraktował na poważnie. Przecież takie wypowiedzi padają niemal przed każdym pojedynkiem bokserskim. Życie jednak później pokazało, że przepowiedział własną śmierć. Zanim jednak doszło do walki, Kim zawitał do Las Vegas.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×