Zapomniany olimpijczyk z Seulu

W Wikipedii niemieckiej jest więcej o nim niż w polskiej. Tymczasem w latach 80. Piotr Molenda należał do krajowej czołówki tenisistów stołowych i reprezentował Polskę w IO w Seulu.

JF
Piotr Molenda (w środku) Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Piotr Molenda (w środku)
Redakcja PZTS: Z Andrzejem Grubbą i Leszkiem Kucharskim pojechał pan na igrzyska do Seulu, gdzie tenis stołowy debiutował w rodzinie olimpijskiej.

Piotr Molenda: Andrzej i Leszek byli zawodnikami światowej czołówki, wysoko sklasyfikowanymi z rankingu, więc mieli zapewniony start w historycznych igrzyskach dla ping-ponga w 1988 roku. Z kolei ja wziąłem udział w zawodach kwalifikacyjnych w Karlsruhe, ale nie wywalczyłem awansu, bowiem zająłem 12. miejsce, a premiowanych wyjazdem do Korei Południowej było tylko 10. Pozostawał cień szansy, że ktoś się wycofa.

Cud nastąpił, bo znalazł się pan w reprezentacji.

Wielkich nadziei nie miałem, ale cierpliwie czekałem i to dosłownie, bowiem w dawnych czasach kilka razy pojechaliśmy na zgrupowanie do Korei Północnej. Dziś to raczej nie do pomyślenia, a wtedy - jakoś przed Seulem - spędziliśmy tam kilka tygodni, by następnie przenieść się do Chin. Nie było internetu, telefonów komórkowych, więc byliśmy informacyjnie odcięci od świata. Kiedy wróciliśmy do Polski przekazano mi świetne wieści, dwie federacje nie zdecydowały się wysłać swoich tenisistów stołowych do Seulu, dlatego zostałem zakwalifikowany. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu.

Panuje powszechna opinia, że trzecim po Grubbie i Kucharskim był Stefan Dryszel lub Andrzej Jakubowicz. To skąd w ogóle Piotr Molenda w olimpijskich kwalifikacjach?

Faktycznie, w krajowej hierarchii byłem piąty, za wymienioną czwórką kolegów. W Karlsruhe miał grać Stefan, który miał największe szanse na awans, ale on zrezygnował i zapadła decyzja, że go zastąpię. Muszę przyznać, to była dla mnie wielka okazja. Wcześniej byłem w kadrze, mam w dorobku medal DME, ale jako rezerwowy, który nie zagrał w żadnym spotkaniu. Rywalizowałem też kilka razy bez osiągnięć w indywidualnych MŚ i ME.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: podnosiła sztangę i nagle upadła. Przerażające wideo

Jak pan zapamiętał olimpijski debiut tenisa stołowego i swój występ?

Nasz sport kilkadziesiąt lat czekał na włączenie do igrzysk, więc to było niesamowite wydarzenie. U nas, w Polsce, nie brakowało opinii, że Grubbę i Kucharskiego stać na medal. W deblu wygrali 6 z 7 meczów, ale niestety w ćwierćfinale przegrali z późniejszymi złotymi medalistami Chińczykami Chen Longcanem i Wei Qingguangiem 1:2 i 19:21 w trzecim secie.

Pan na liczbę gier nie mógł narzekać, bo w grupie miał 7 rywali.

Losowanie miałem niezłe i po cichu liczyłem na 3-4 miejsce. Poza zasięgiem wydawali się Szwed Joergen Persson, Koreańczyk Kim Ki-Taik, zresztą ten drugi został wicemistrzem.
Trenowaliśmy w Korei Płn. i Chinach po sześć godzin dziennie. Po takim wysiłku i braku odpowiedniej regeneracji, ponowny wyjazd do Azji był dużym stresem. Nie jest to wymówka, ale na pewno miało jakieś znacznie. Poza tym rywali z grupy nie znałem z bezpośrednich meczów. Wygrałem 2 pojedynki, co dało mi 6 lokatę. Zdecydowanie poniżej oczekiwań.

Wioska olimpijska robiła wrażenie?

Nie miałem wyobrażenia, że tak może wyglądać. Sportowcy z całego świata w jednym miejscu, na wyciągnięcie ręki gwiazdy z różnych państw. Męczące były tylko drobiazgowe kontrole bezpieczeństwa. Ale dzięki temu czuliśmy się swobodnie, wiedząc, że nic złego się nie wydarzy.

Był czas obejrzeć inne dyscypliny?

Raz udało się nam z Grubbą wybrać na turniej tenisa ziemnego. Andrzej sam lubił grać. W wolnym czasie spotykaliśmy się z innymi polskimi olimpijczykami, zapamiętałem np. 20-letniego boksera Andrzeja Gołotę, ale też przesiadywaliśmy ze Szwedami. "Gruby" miał dobry z nimi kontakt.

Codziennie rano - jako cała reprezentacja Polski - mieliśmy odprawy prowadzone przez Aleksandra Kwaśniewskiego, ówczesnego szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Życzyliśmy sobie powodzenia i każdy rozjeżdżał się na swoje areny.

A jakie były pańskie osiągnięcia krajowe?

Pochodzę z Bielska-Białej, a sukcesy zapisałem na koncie jako pingpongista AZS Gliwice, do którego ściągnął mnie Kornel Kubaczka. 2-krotnie zdobyliśmy drużynowe mistrzostwo kraju, a po złoto sięgnąłem także z Ewą Poźniak w mikście i kolegą klubowym Stefanem Dryszelem w deblu. W singlu wywalczyłem jeden medal, srebrny w 1990 roku po finałowej porażce z Grubbą. Na Andrzeja nie było mocnych, a ja często trafiałem na niego, Leszka, czy Stefana i brakowało mnie wśród medalistów.

Podobno nie był pan tytanem pracy?

No cóż, zgadza się, nie zawsze przykładałem się do treningów. Człowiek myślał, że jakoś to będzie… Tymczasem ciężko i sumiennie pracowali ci, którzy mieli mniejszy talent. Bardziej utalentowani nie byli tak zdyscyplinowani i zaangażowani. Inny pokusy niekiedy wpływ kolegów, sprawiały, że nie poświęciłem się sportowi, tak jak mogłem.

Co wyróżniało pana przy stole?

Moja gra bazowała na topspinie forhendowym. Bekhend miałem słabszy, ale z czasem, by tak dużo nie biegać, poprawiłem uderzenia tą stroną rakietki. Umiejętność blokowania podziwiałem u "Dżolo" Jakubowicza. Serwisu nie miałem doskonałego, ale wiele nauczyłem się od Rumuna Florei, kolegi klubowego z Bayreuth.

Kiedy wyjechał pan do Niemiec?

To był 1990 rok, a ja miałem 28 lat. Zdawałem sobie sprawę, że wielkiej kariery już nie zrobię, a chciałem pozostać przy tenisie stołowym. Dzięki Witoldowi Woźnicy, 6-krotnemu mistrzowi Polski w singlu, znalazłem się w Bayreuth. Później byłem w Ochsenhausen, a następnie wróciłem do FC Bayreuth i pomogłem w awansie do 1 ligi. Promocję do najwyższej Bundesligi wywalczyłem też z Wuerzburger Hofbraeu. Grałem jeszcze w kilku drużynach 2-3 ligi, aż odłożyłem rakietkę w wieku 54 lat. Przez wiele sezonów spokojnie mogłem utrzymać rodzinę z ping-ponga, ale mając blisko 40 lat poszedłem do szkoły kształcącej fizjoterapeutów i od dwóch dekad pracuję w tym zawodzie.

Jako zawodnik grał pan w Niemczech m.in. przeciwko Tomaszowi Grubbie, synowi Andrzeja.

Tomek był w rezerwach Zugbruecke Grenzau, a ja w Fortunie Passau. Z rodaków spotykałem się też np. z Tomkiem Kabacińskim, takim samym niespełnionym talentem jak ja. Mam z nim kontakt, także pozostał w Niemczech.

A pan nie myślał o powrocie do ojczyzny?

Staramy się z żoną dwa-trzy razy w roku pojechać do Polski, odwiedzić bliskich na południu. Był pomysł powrotu na stałe, ale jednak mocno zapuściliśmy korzenie w Niemczech. Syn Paweł tutaj się wykształcił, jest wykładowcą akademickim.

Niewiele o panu informacji w polskich mediach.

Jakoś nikt nigdy nie dzwonił, udzieliłem kilka wywiadów po powrocie z Seulu, m.in. radiu w Gliwicach, a od prawie 35 lat nie miałem kontaktu z mediami. Dlatego jest mi miło, że ktoś pamięta o Piotrze Molendzie.

Przeczytaj także:
Młodzicy zwyciężyli w Belgii i Francji

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×