Lucjan Błaszczyk: Ani przez chwilę nie czułem pustki

Mistrz Europy, czterokrotny olimpijczyk, trener i przedsiębiorca po latach nie narzeka na brak popularności. - O swój status zadbałem wcześniej - przekonuje Lucjan Błaszczyk, niedawno wybrany do władz światowego tenisa stołowego.

Dawid Góra
Dawid Góra
Lucjan Błaszczyk Newspix / MATEUSZ BOSIACKI / 400MM / Na zdjęciu: Lucjan Błaszczyk
Kiedyś był jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców. Kojarzony ze startów indywidualnych oraz w parze z Tomaszem Krzeszewskim. Zdobył 12 medali mistrzostw Europy i cztery razy reprezentował Polskę na igrzyskach olimpijskich. W mediach pojawia się już znacznie rzadziej, ale niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że z tenisem stołowym nie zerwał. Wręcz przeciwnie - wypłynął na jeszcze szersze wody. Teraz to on, wraz z sześcioma innymi osobami z całego świata, podejmuje najważniejsze decyzje w tej dyscyplinie.

28 grudnia Lucjan Błaszczyk obchodzi 46. urodziny.

Dawid Góra, WP SportoweFakty: Swoje życie dzieli pan między Drzonków a Nowy Jork. Spory rozrzut.

Lucjan Błaszczyk: To dalece różne miasta. Ale z powodu pandemii Nowy Jork w tym roku jest nieaktualny. Wszystkie plany wzięły w łeb. Natomiast od kilku lat było tak, że w klubie ZKS Drzonków miałem 10-miesięczny kontrakt na szkolenie młodzieży z Superligi oraz lig pierwszej, drugiej i trzeciej. Szkolę też młodzież w ośrodku przygotowań olimpijskich. Kolejne dwa miesiące przeznaczałem na trenowanie dzieci w Stanach Zjednoczonych do mistrzostw USA. Szkolenia mają miejsce w Nowym Jorku, a na same mistrzostwach często jeździmy do Las Vegas.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Lewandowski ma groźnego rywala. Popis piłkarza Bayernu
W Nowym Jorku podobno łatwiej zarobić. Słyszałem, że godzina gry z panem kosztuje 100 dolarów.

To jest stawka dla słabych trenerów. A w USA trudno o prawdziwego fachowca w tej dziedzinie. Ja nie gram godzinek za takie pieniądze - mam tam swoją szkołę i trenuję najlepszych podopiecznych. Zakładam, że w przyszłości osiągną wysoki poziom i będą się realizować w wyższych celach niż wychowankowie szkółek amatorskich. Nie jeżdżę do Stanów, żeby dawać lekcje dziadkom chcącym trochę urozmaicić swoje życie.

Łatwiej wykształcić nowe talenty poza kadrą?

Nie, ale kadra nie jest jedyną drogą. Różne przykłady pokazują, że poziom zawodników można podnosić również w klubach. Ci sami zawodnicy potem reprezentują Polskę. Nie jest tak, że młode talenty od samego początku muszą trenować w ośrodkach Polskiego Związku Tenisa Stołowego. Potem, jeśli danego tenisistę wyróżnia odpowiedni poziom sportowy i zajmuje on czołowe miejsca na mistrzostwach Polski, automatycznie jest powoływany do kadry. W pewnym momencie bez niej się nie obędzie. W reprezentacji tacy zawodnicy sprawdzają się z innymi i weryfikują swój poziom.

Czyli uzupełniacie się panowie z Tomaszem Krzeszewskim. Co najmniej tak, jak kiedyś, kiedy stanowiliście najlepszy duet zawodniczy w Polsce.

Współpracujemy i kolegujemy się. Tomek jednak jest trenerem reprezentacji Polski, ja natomiast mam kilku zawodników, którzy do niej aspirują. Tomek czasem powołuje moich młodszych wychowanków na treningi seniorów. Mamy stały kontakt i wymieniamy się informacjami szkoleniowymi.

Kiedyś był pan gwiazdą polskiego sportu, teraz nie pojawia się tak często w mediach. Jak dziś wygląda codzienność Lucjana Błaszczyka?

O swój status zadbałem wcześniej, jeszcze jako zawodnik. Robiłem różne rzeczy, nie tylko grałem. Dlatego dzisiaj jestem udziałowcem w kilku spółkach, prowadzę moje akademie w Polsce i USA. Moje życie wypełnia wiele spraw. Po zakończeniu kariery zawodniczej ani przez chwilę nie czułem pustki. Cały czas mam co robić - nawet jeśli są to pokazowe gry w Chinach, dla których niedawno pojechałem na tour z Austriakiem Wernerem Szlagierem, mistrzem świata z 2003 roku.

Realizuję swoje pasje, cały czas działając w świecie tenisa stołowego. Są też miłe wyróżnienia - w Drzonkowie jest np. granitowy stół, na którym zamieszczono informacje o moich sukcesach. W przyszłym roku natomiast jedna z hal ma być nazwana moim imieniem. Dziennikarze dalej do mnie dzwonią. A co również istotne - niedawno wybrano mnie do zarządu Europejskiej Unii Tenisa Stołowego (ETTU). Zasiadam też, razem z innymi sześcioma osobami z całego świata, w Międzynarodowej Federacji Tenisa Stołowego (ITTF). To te kilka osób podejmuje decyzje ws. najważniejszych światowych imprez.

Cały czas patrzę tylko do przodu. Myślę choćby o tym, aby w przyszłości przejąć stery w Polskim Związku Tenisa Stołowego. Szczególnie, kiedy już nabiorę doświadczenia w światowej organizacji.

W Zielonej Górze, czyli tu, gdzie mieszkam, ludzie nadal mnie rozpoznają. Wcześniej tego tak nie odczuwałem, bo większość kariery zawodniczej spędziłem za granicą. W Polsce bywałem tylko przez jeden miesiąc, pozostałą część roku spędzałem w rozjazdach. Nie poczułem więc, ani spadku zainteresowania, ani euforii po moich sukcesach.

Ma pan dwóch synów w wieku dziesięciu i siedmiu lat. Któryś z nich ma szansę powtórzyć pana karierę?

Starszy, Maciej, od dwóch lat gra w tenisa w stołowego. Kuba zaczął praktycznie w tej chwili. Przychodzą na treningi regularnie, ale z mojej strony nie ma żadnej presji. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak trudny to sport, i jak wyglądają realia rywalizacji z Azjatami. Zresztą oddaję synów na zajęcia indywidualne do innych trenerów. Wiadomo, jak rodzic prowadzi własne dziecko, często dochodzi do wielu niepotrzebnych spięć. Oczywiście grywam z nimi, służę radą, opowiadam, na czym polega gra, ale nic więcej.

Poza tym oni żyją w zupełnie innych realiach. Ja zaczynałem trenować pod koniec komuny, kiedy w klubach nie było sprzętu, nawet piłek i gum. Chcieliśmy po prostu stąd się wyrwać. To była nasza motywacja. Tymczasem przez ostatnie 20 lat Polska zrobiła ogromny skok. I to we wszystkim. Nowa generacja musi szukać innej motywacji - niematerialnej. Dzieci trzeba uczyć, co to znaczy być mistrzem, jak nim zostać. Kiedy trafi się na podatny grunt i zawodnik poczuje specyfikę tego sportu, chce podjąć wyzwanie - można zacząć pracować na poważnie.

Moi synowie na razie jeszcze są za mali, aby cokolwiek powiedzieć. Ale jeśli będą chcieli grać i trenować, zrobię wszystko, aby im pomóc. Na pewno cieszyłbym się, gdyby wiedzieli, czym zajmował się tata, jak wyglądało jego życie. Maciuś niedawno wygrał turniej wojewódzki w Lubuskiem. Nie przegrał nawet seta w swojej kategorii. Mają więc szansę na duże osiągnięcia, ale do jakiego poziomu dojdą, trudno powiedzieć. Może kiedyś będą pracować w moich akademiach?

Chyba nie mają z panem łatwo. Jako zawodnik nie znosił pan przegrywać, a z treningów wychodził zawsze jako ostatni.

Synowie chyba dostali to w genach. Zawsze jest afera, jak któryś z nich przegrywa. Ale odziedziczyli też pozytywne cechy. Mają dobrą koordynację ruchową, widać, że czują ten sport. Nauka przychodzi im szybciej niż rówieśnikom. Ale to dopiero początek. Poza tym zawsze będą porównywani do mnie. Podobnie jest choćby z dziećmi Andrzeja Grubby. Cały czas mam z nimi kontakt. Kiedyś próbowali swoich sił w tenisie stołowym, ale narzucono im ogromną presję właśnie porównaniami ze słynnym ojcem. Nie dawali sobie z tym rady. Ostatecznie żaden z nich nie został tenisistą stołowym na wysokim poziomie.

Kiedyś powiedział pan, że ma ogromne parcie na sukces. Teraz, jako trener, czuje pan podobnie?

To słowa wyjęte z kontekstu. Miałem parcie na pracę, ale nie na sukces. Kochałem walkę, lubiłem wyzwania, ale byłem raczej stylem samuraja - medytowałem, wyciszałem się. To była moja droga życia. Byłem też skrupulatny, pisałem taktykę przeciwko swoim przeciwnikom i przed pojedynkami dobrze ich znałem. Istotne były dla mnie ćwiczenia mentalne. Same treningi natomiast stanowiły moje życie. Zawsze mówiłem, że chcę być mistrzem świata, ale nie udało mi się to, choć kilka razy było blisko. Sam wynik natomiast nigdy nie był najważniejszy. Rezultat jest dla kibiców i mediów, dla mnie samego zawsze liczyła się walka, droga. Zapewne dlatego tak wiele razy wygrałem. Przecież jestem 34-krotnym mistrzem Polski!

W którym miejscu jest obecnie polski tenis stołowy?

Dzięki Dariuszowi Szumacherowi organizacyjnie jest coraz lepiej. Ciągle szkoleni są nowi trenerzy, nawet dziś trwają szkolenia on-line. Podejmuje się mnóstwo dobrych inicjatyw, aby powiększać wiedzę naszych szkoleniowców. Do tej pory status trenera w Polsce był wręcz masakrowany. Kiedy ktoś nie miał pomysłu na życie, zostawał trenerem. Z reguły to są ludzie, którzy mają inne zawody, a trenerami są tylko hobbystycznie. Chcemy to zmienić, przekazać im, jak budować swoje szkółki, jak to wszystko poukładać.

Jeśli chodzi o zawodników, powoli tworzy się grupa młodych świetnych tenisistów, którzy mogą się liczyć w Europie. A właściwie już się liczą. Marek Badowski, Jakub Dyjas, Samuel Kulczycki, Maciej Kubik i Miłosz Redzimski. To jest pięciu zawodników, którzy powinni stanowić trzon reprezentacji w przyszłych latach.

Ale to wciąż perspektywy, a nie stan aktualny.

W takim razie stan aktualny jest taki, że Kulczycki jest obecnie numerem jeden w Europie wśród juniorów. A np. Kubik to szósty zawodnik świata w swojej kategorii. Również Superliga jest silna. Bogoria Grodzisk dotarła przecież do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Jedyny problem jest taki, że liga opiera się na obcokrajowcach. To mi się nie podoba. Wiele klubów ściąga zawodników tylko na same spotkania. Po meczach wylatują. W klubie zmieniam to grając wychowankami. Raz spadliśmy, ale potem znowu awansowaliśmy. Co najważniejsze, ci zawodnicy w przyszłości mogą być reprezentantami Polski. To najlepsza droga do rozwoju.

Rozmowę kończymy pozytywem.

Zdecydowanie tak. Jestem dobrej myśli. Redzimski, o którym wcześniej wspomniałem wygląda na naprawdę wyjątkowy talent. Oczywiście wszystko zależy od tego, jak potem poradzi sobie z obciążeniami wieku seniorskiego. Ja i Tomek Krzeszewski w naszych czasach też chcieliśmy więcej i lepiej. W Polsce nasza dwójka odstawała od reszty i to bardzo. Niestety na arenie międzynarodowej różnica też była spora. Mimo tego wtedy seniorska grupa w Polsce była silniejsza niż obecnie, ale jeśli porozmawiamy za parę lat, być może będę mógł powiedzieć o diametralnej zmianie tej sytuacji. Są podstawy do optymizmu, ale zawodnicy, o których mówię, mają przed sobą jeszcze wiele kroków do zrobienia. A każdy kolejny jest tak samo ważny.

Kuszczak. Biznesmen z Teatru Marzeń >>
Kłak: Dzięki Bogu wróciłem do żywych >>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×