Roger Federer - kolekcjoner talentów

Po 30 miesiącach oczekiwań Roger Federer ponownie zachwycił tenisowy świat. Blisko 31-letni zawodnik wygrał niezwykle ważną tenisową bitwę z prawami natury i wielkimi rywalami - Nadalem i Djokoviciem.

Dawid Tarasewicz
Dawid Tarasewicz

Roger Federer ponownie został mistrzem turnieju wielkoszlemowego. Siódmy, historyczny sukces w Wimbledonie miał wyjątkowy smak także dlatego, że dał Szwajcarowi możliwość powrotu na szczyt tenisowego rankingu. Federer w poniedziałek sięgnie po ostatni z najważniejszych rekordów, którego do tej pory nie otwierał swoim nazwiskiem.

Kiedy w czerwcu 2010 Rafael Nadal zepchnął Rogera z piedestału, nie brakowało komentarzy, że tenis powoli traci swoją największą gwiazdę. Trudno było spokojnie przejść obok porażek nie tylko z największymi rywalami, a także z zawodnikami szerszej czołówki jak Jo-Wilfried Tsonga, Robin Söderling czy Tomáš Berdych. Dla całej plejady wielkich mistrzów byłaby to normalna kolej rzeczy, ale w przypadku Federera trudno było tak to zakwalifikować. Nie do tego przyzwyczaił obserwatorów dyscypliny przez niemal całą swoją karierę, szczególnie w okresie największych sukcesów, kiedy został autorem największej dominacji jednego człowieka w dziejach tenisa.

Grzebanie coraz starszego mistrza, do tego męża i ojca z dwójką małych córeczek, stawało się coraz modniejsze, a dla wielu stało się sensem "tenisowej" egzystencji. Trudno było sobie wyobrazić solidarne wsparcie fanów, kiedy Federer deklarował, że chce wrócić na pozycję numer 1 w rankingu i pod wodzą Paula Annacone'a dalej wygrywać turnieje wielkoszlemowe. Zapanowała moda na mniej lub bardziej subtelne wyśmiewanie, a także coraz większe politowanie nad człowiekiem, który nie potrafi pogodzić się z upływającym czasem i terrorem, jaki ów czas narzuca.

Sam Helwet, choć był zawodowo spełniony, nie poczuł uczucia sytości, nie zgodził się na ogólną tendencję, przemawiającą za "zmianą warty". Zacisnął zęby, trenował ciężej niż kiedykolwiek, a u boku Paula Annacone'a z pasją nastolatka rozkładał swój tenis na czynniki pierwsze. Podjął tytaniczny wysiłek, szczególnie w departamencie pracy nad samym sobą. Jego osobowość idealnie zgrywała się z jego tenisowym potencjałem i nieprzebranymi zasobami talentu. Często brakowało jednak harmonii tych czynników z tym, co w tenisie najważniejsze - z głową. Bogatszy w liczne, aczkolwiek rozsądnie przekazywane wskazówki Paula Annacone'a, od drugiej połowy 2010 roku rozpoczął obsesyjną pogoń za czymś, co chwilami wydawało się niepoważne - by ponownie uchwycić tę chwilę, w której będzie postrzegany jako niekwestionowany król tenisa.

Dał sobie szansę, by jeszcze raz wykorzystać niesamowite umiejętności. Swoją determinacją mógłby obdzielić kilka kolejnych pokoleń tenisistów. Nieustanna chęć pracy nad swoim tenisem, pasja w dążeniu do celu, to coś, co wyróżnia Rogera. Tak twierdzi przynajmniej jego obecny trener, który wskazuje w tym właśnie miejscu na zasadniczą różnicę pomiędzy Federerem a Samprasem. - Pete w wieku 31 lat był zmęczony swoją pracą. Roger z kolei podchodzi do każdego treningu, do każdego kolejnego ćwiczenia z entuzjazmem 20-latka. To niesamowite - mówi Paul Annacone.

Współpraca uznanej trenerskiej osobistości z największą gwiazdą w historii tenisa od początku przebiegała wzorowo. O ile poza największymi arenami był coraz trudniejszy do pokonania (w ciągu ostatnich 12 miesięcy wygrał, poza Wimbledonem, osiem turniejów premierowego cyklu), o tyle sukces w Wielkim Szlemie zdawał się oddalać. Coraz wyraźniej przegrywał tam z Rafą Nadalem i Nole Djokoviciem. Nadzieję na przełamanie niefortunnego układu miał raz - na Roland Garros 2011 eksplodował znakomitą formą, czego jednak nie potrafił zamienić na upragniony sukces. Wyczekiwanie na 17. wielkoszlemowy skalp powodowało zniecierpliwienie fanów. Pojawiały się chwile powątpiewania, sporadycznie rysowało się zrezygnowanie. Potężna koalicja młodych gladiatorów Nadal - Djoković wydawała się nie do przezwyciężenia - aż do pierwszego tygodnia lipca 2012 roku.

Przez ostatni rok Federer ogrywał niemal wszystkich rywali. Wygrał trzy razy z Tsongą, pokonał Murraya, dwa razy w relatywnie krótkim odstępie czasu ograł swoje największe nemezis, czyli Rafaela Nadala. By potwierdzić swoją wielkość musiał pokonać lidera rozgrywek, Novaka Djokovicia. Zrobił to w meczu półfinałowym. Co ważniejsze, wygrał z Serbem bardzo trudną wojnę mentalną. Wytrzymał wyczerpującą wymianę ciosów w trzecim secie i pomimo wielu spornych momentów wyszedł zwycięsko z tej arcyważnej batalii. W finale, z Andym Murrayem, zastał dużo trudniejsze warunki niż w dwóch poprzednich wzajemnych finałach w Wielkim Szlemie. Przyparty do muru, do tego z setem straty, po raz kolejny pokazał charakter - coś, czego brak w ważnych meczach mu zarzucano. Element zasadniczy, który gdzieś się wielokrotnie ulatniał w momencie, w którym magia płynąca z jego olśniewającego arsenału technicznego nie działała na rywali, kiedy siła jego gry nie siała spustoszenia po drugiej stronie siatki, wreszcie - kiedy nie czuł swojej przewagi na korcie.

W ostatnim czasie chłodna głowa i niezachwiana wiara w siebie stały się fundamentem jego "ponownej" wielkości. Forhend nie ma takiej mocy, jak kiedyś, slajs nie kąsa jak kąsał dawniej, permanentne problemy z plecami przełożyły się na spadek jakości i skuteczności serwisu. Federer zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że musi ponownie znaleźć "złoty środek" do zwycięstw w największych turniejach tenisowych świata. Równowaga mentalna, rzucające się w oczy szersze możliwości taktyczne i legendarna ekonomia gry stanowiły fundament kolejnego wydania tego wspaniałego tenisisty. Naturalnie, podstawą całego sukcesu było przygotowanie fizyczne. Kondycja, wytrzymałość i szybkość - nieprzyzwoita wręcz jak na 31-letniego gracza - atrybuty, o których się wspomina często, ale które w arsenale Szwajcara są bardzo rzadko należycie doceniane.

18 miesięcy ciężkiej pracy i nieczęsto spotykanej determinacji zebrało swoje największe owoce w zeszłą niedzielę. Po ostatniej piłce finału Roger Federer upadł szczęśliwy na wimbledońską trawę i po raz kolejny poczuł się jak w 2003 roku. Wtedy to się wszystko zaczęło. 17. wielkoszlemowy tytuł, nawet jeżeli będzie tym ostatnim, nie skończył wielkości Szwajcara, a jedynie wprowadził go w nowe rejony tenisowej historii. W miejsce, w którym nie był przed nim żaden tenisista i którego jakikolwiek inny zawodnik prędko nie uświadczy.

Wielka Brytania była tydzień temu smutna: przeżywano finał razem z Murrayem. Jednak podczas ceremonii wręczenia nagród cały stadion, z plejadą wielkich osobistości różnych dziedzin życia, miał świadomość, że choć jedna historia nie została napisana - Szkot nie wygrał Wimbledonu, to zostali świadkami innej, o nieporównywalnie większym wymiarze. Tenisista kompletny, który umiejętnie łączy unikalny styl gry z jeszcze bardziej unikalnymi wynikami, starą, klasyczną szkołę tenisa z nowoczesną myślą szkoleniową, napisał kolejny rozdział walki z własnymi osiągnięciami. Roger Federer po raz kolejny potwierdził, że w kwestii tenisowego geniuszu może mierzyć się już tylko z samym sobą, a na płaszczyźnie suchych tenisowych statystyk motywować może go już tylko jego własne nazwisko.

Zabawnym paradoksem jest to, jak postrzegana jest wielkość Federera na korcie. W czasach plebiscytów, rankingów i innych medialnych zestawień, Roger Federer to przede wszystkim nieprawdopodobne rekordy i gigantyczne osiągnięcia zawodowe. Przerażająco łatwo pomija się to, czym tak naprawdę zdominował serca i umysły sympatyków tenisa: urzekający styl gry, który tak płynnie nie tylko się łączy, ale i w pewnym sensie odzwierciedla jego osobowość i charakter. To właśnie ten charakter determinuje to, czego dokonał: ponownie znalazł się na szczycie. Mając 30 lat, zdetronizował swoich największych rywali, którzy w tej chwili znajdują się w najlepszym wieku do uprawiania tenisa i do święcenia w nim największych triumfów. Bez względu na dalszy rozwój wypadków, my, sympatycy tenisa powinniśmy mieć tego świadomość.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×