Wzruszające chwile Paolo Simoncellego w Malezji. "Śmiejmy się i idźmy do przodu"

Zdjęcie okładkowe artykułu: Materiały prasowe / Michelin / Tablica upamiętniająca Marco Simoncellego
Materiały prasowe / Michelin / Tablica upamiętniająca Marco Simoncellego
zdjęcie autora artykułu

Gdyby żył, właśnie miałby 30 lat. Od śmierci Marco Simoncellego minęło już sześć lat. Na torze Sepang, gdzie doszło do tragedii, po raz pierwszy od wypadku pojawił się jego ojciec, Paolo.

W tym artykule dowiesz się o:

Kibice MotoGP doskonale mają w pamięci wydarzenia z wyścigu o Grand Prix Malezji w 2011 roku. To był dopiero początek rywalizacji, zawodnicy jechali w jednej grupie, dzieliły ich minimalne odległości. Marco Simoncelli popełnił błąd, stracił panowanie nad maszyną. Robił wszystko co w jego mocy, aby nie spaść z motocykla i nie stracić szans na korzystny wynik na torze Sepang.

Skończyło się to tragicznie. Gdyby nie walczył ze swoją Hondą, po prostu wypadłby poza tor, otrzepał z ziemi i myślał o kolejnym Grand Prix. Tymczasem jego maszyna odbiła prosto w kierunku jazdy innych motocyklistów. Jadący za Simoncellim Valentino Rossi i Colin Edwards nie mieli szans na reakcję. Przejechali po plecach i głowie upadającego Włocha. Zginął na miejscu. Miał tylko 24 lat. Miał być następcą Rossiego w MotoGP. Brutalny los chciał jednak inaczej.

Po śmierci "Sica" bardzo szybko otrząsnęła się jego dziewczyna, Kate Fretti. Nie chciała, by ta tragedia poszła na marne. Założyła fundację imienia swojego byłego chłopaka. Zaczęła zbierać datki, dzięki czemu udało się już uratować życie i zdrowie wielu potrzebujących dzieci. Fundacja ma na swoim koncie wybudowanie i wyremontowanie szpitali czy też sierocińców w mniej zamożnych krajach.

Fretti od początku miała wsparcia ojca Marco, Paolo Simoncellego. To on zaszczepił w nim pasję do motocykli. Był też obecny w Malezji podczas feralnych zawodów w 2011 roku. Widział na własne oczy śmierć syna. Widział jak służby ratunkowe, noszące na noszach ciało "Sica", wywracają się. - Nie mam o to pretensji. To nic nie zmieniło, Marco już wtedy nie żył - mówił z łzami w oczach, a następnie przyjmował kondolencje od zawodników ze świata MotoGP.

On potrzebował czasu, aby uporać się ze śmiercią syna. Aż założył akademię talentów, nazwaną jego imieniem. W ten sposób postanowił pomóc młodym Włochom, którzy marzą o karierze Rossiego czy Simoncellego. Najpierw były starty w motocyklowych mistrzostwach Włoch, od tego roku ekipa SIC58 Squadra Corse rywalizuje w Moto3 w motocyklowych mistrzostwach świata. Jej barw bronią Tatsuki Suzuki i Tony Arbolino.

ZOBACZ WIDEO: Ogromny projekt Kusznierewicza. Cały świat będzie podziwiał Polaków

Wystawienie zepsołu do rywalizacji w mistrzostwach świata sprawił, że Paolo Simoncelli musiał pojawić się pierwszy raz od śmierci syna na torze Sepang. W miejscu, gdzie doszło do tragedii, znajduje się specjalna tablica dedykowana Włochowi. Co roku, przed rozpoczęciem weekendu wyścigowego, zawodnicy oddają w tym miejscu hołd zmarłemu. Tegoroczna ceremonia miała charakter szczególny ze względu na obecność Paolo.

To właśnie ojciec Marco przewodniczył ceremonii. Pojawili się na niej nie tylko zawodnicy, z którymi Włoch rywalizował na torze, ale też przedstawiciele mniejszych kategorii. Oni wyczyny Simoncellego mogli jedynie podziwiać w telewizji. - Uśmiechajmy się, śmiejmy się, idźmy do przodu! Tego chciałby Marco - mówił na koniec spotkania Paolo Simoncelli, a wkrótce po tym nad tor Sepang nadeszły ciemne chmury, z których spadł obfity deszcz.

Ważną deklarację złożył też Suzuki. On podczas europejskiej części sezonu MotoGP zamieszkał z rodziną Simoncellego. Paolo twierdzi nawet, że ma podobne cechy do jego syna. - Drogi Marco, któregoś dnia wejdę na podium razem z twoim ojcem. Patrz wtedy na nas z nieba! - stwierdził japoński motocyklista.

Oby słowa Suzukiego okazały się prorocze.

Źródło artykułu: