Mateusz Kusznierewicz: Czwarty, znaczy silny

- Może nie jestem superinteligentnym i bystrym facetem, bo znam osoby dużo bardziej błyskotliwe, z natychmiastową ripostą. Ale ja za to dużo czuję - przyznaje najsłynniejszy polski żeglarz, złoty medalista igrzysk olimpijskich w Atlancie.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Mateusz Kusznierewicz Agencja Gazeta / Łukasz Głowala / Na zdjęciu: Mateusz Kusznierewicz

Michał Kołodziejczyk WP SportoweFakty: Naprawdę ma pan chorobę morską czy to był tylko taki dobry chwyt marketingowy?

Mateusz Kusznierewicz: Miałem, ale nie jestem pewien, czy nadal mam. Coś się ostatnio we mnie zmieniło i jestem bardziej odporny na bujanie. Ale wcześniej cierpiałem wielokrotnie. Żeglować zacząłem jako dziewięciolatek na Zalewie Zegrzyńskim, a tam przecież nie ma żadnej fali. Dopiero kiedy po trzech latach treningów brałem udział w regatach w Szwecji i musiałem tam popłynąć promem, zrozumiałem, że coś jest ze mną nie tak.

To znaczy?

Dopłynąłem do Szwecji martwy, trzy dni dochodziłem do siebie.

I dało się z tym profesjonalnie żeglować?

Przez wiele lat, jak tylko pojawiała się tak zwana martwa fala, czyli fala wysoka, chociaż bez wiatru, natychmiast pojawiały się u mnie mdłości, torsje. Ile ja ryb nakarmiłem w trakcie wszystkich swoich startów… Po czasie wspólnie z lekarzem wypracowaliśmy pewne sposoby, które trochę mi pomagały. Raz była to dieta - musiałem jeść dużo imbiru, innym razem opaski uciskowe na nadgarstki, takie z medycyny chińskiej. Pomagałem sobie także farmakologicznie, ale nie mógł to być zwykły aviomarin, bo znajdował się na liście środków dopingujących. Najciekawsze jest jednak, że od dwóch lat nie mam już żadnych problemów. Zniknęły, jak ręką odjął.

Da się to medycznie wytłumaczyć?

W ostatnich latach brałem udział w regatach choćby na Atlantyku, gdzie mną bujało, rzucało na lewo i prawo - zorientowałem się, że nie dokuczają mi już stare dolegliwości, które miałem przez całą karierę. Nie wiem, z czego to wynika, ale pewnie z głowy. Kiedyś ze wszystkich sił broniłem się przed żeglowaniem oceanicznym, teraz zaczęło mnie to kręcić. Być może mój organizm zaczął się przystosowywać do tego, co mnie czeka. Miałem chorobę, a teraz jej nie mam.

Wspominał pan, że czasami pomagała w dobrych startach.

Inaczej niż inni czułem łódkę. Większość gimnastyków ma bardzo dużą nadwrażliwość na chybotanie, każdą zmianę położenia. Czułe ucho wewnętrzne może pomagać w sporcie. Zdawałem sobie z tego sprawę przy prowadzeniu jachtu, miało to wpływ na moją dynamikę, wychwytywanie przechyłu, świadomości tego, jak zadziała na mnie fala.

ZOBACZ WIDEO: "Damy z siebie wszystko" #7. Marek Jóźwiak o braku zęba: Implant wyciągałem na mecze

Jako jeden z przełomowych momentów w karierze wymienia pan także zakup zeszytu. Brzmi dziwnie.

Pamiętam to jak dziś. Kupiłem zeszyt dwa miesiące po igrzyskach w Sydney. Po mojej pierwszej i chyba największej porażce w sportowym życiu. Leciałem tam po złoty medal. Pamiętam te pierwsze strony gazet na lotnisku w Warszawie - Otylia Jędrzejczak, Robert Korzeniowski i Mateusz Kusznierewicz, nasi pewniacy do zwycięstwa. Byłem głównym faworytem, leciałem do Australii jako mistrz olimpijski, mistrz świata, Europy, mistrz wszystkiego, co się dało. No i zająłem czwarte miejsce.

No i gdzie tu miejsce na zeszyt?

Po igrzyskach chciałem rzucić wszystko w cholerę, zrezygnować ze sportu, nie dać sobie już żadnej okazji, by podobną porażkę przeżyć choćby jeszcze raz w życiu. Nie podjąłem jednak decyzji pod wpływem emocji, co dało mi też naukę na przyszłość, że cokolwiek się wydarzy, warto odczekać godzinę, dzień, tydzień, albo miesiąc, żeby do sprawy podejść na chłodno. Kiedy w grę wchodzą emocje, nie da się racjonalnie myśleć. Najlepiej właśnie kupić zeszyt. Zapisałem w nim swoje dobre decyzje i błędy, jakie popełniłem w trakcie przygotowań do igrzysk i później podczas startu. Dałem ten zeszyt trenerowi, moim sparingpartnerom, rodzicom, przyjaciołom. Każdy wpisywał swoje uwagi, rzeczy dobre i złe. Ten zeszyt był później dla mnie jak ściągawka, wyciągnąłem go na wierzch przed kolejnymi igrzyskami w Atenach i myślę, że gdybym wcześniej nie porobił tych notatek, to być może popełniłbym takie same błędy. Brązowy medal wywalczony przeze mnie dopiero w ostatnim wyścigu może nie smakował jak złoto osiem lat wcześniej, ale kosztował mnie więcej wysiłku. Przeszedłem w sporcie taką dziwną drogę - pięć swoich startów na igrzyskach zacząłem od najwyższego stopnia podium, by później cieszyć się z gorszych rezultatów.

Ma pan gdzieś ten zeszyt?

Jestem pewien, że tak, ale już kilka razy go szukałem i nie mogę znaleźć. Chyba za często się przeprowadzałem, mógł mi gdzieś zaginąć. Szkoda, bo to mogłaby być cenna pamiątka i nauka dla młodych żeglarzy. Ja nawet teraz mam taki notatnik, do którego trafiają najmądrzejsze zdania innych sportowców. Czytam wywiady z najlepszymi i jak trafię na coś wartego zapamiętania u Marka Kamińskiego, Tomka Majewskiego czy Roberta Korzeniowskiego, to od razu muszę zapisać. Czasami te złote myśli pomagają także w codziennym życiu. Rzeczy, które doprowadziły normalnych, zwykłych ludzi na szczyty, mogą się przydać w życiu prywatnym i zawodowym.

Powiedział pan: "Byłem mistrzem olimpijskim, ale to zajęcie dwa razy czwartego miejsca na igrzyskach sprawiło, że jestem mocnym człowiekiem".

Dzisiaj łatwiej mi o tym mówić, bo mam do tego dystans. Patrzę już na swoją karierę olimpijską jak na całość, rzecz skończoną. I mogę powiedzieć, że, w odróżnieniu od sukcesów, nad porażkami nie mogłem przejść ot tak, bez zastanowienia, analizy. Wchodziły głęboko w serce, raniły i bolały. Sukces uniesie każdy, po sukcesie jest euforia, radość, może nawet ekstaza. Ale rzadko wyciągamy z tego wnioski. A porażkę nosi się długo w środku, bo doskwiera. Poświęca się jej więcej uwagi, rodzi mnóstwo pytań.

Jakich?

A dlaczego mi się nie udało? A dlaczego jemu się udało? Dlaczego on wraca z medalem złotym, a ja ze skórzanym? Bo czwarte miejsce nazywa się wywalczeniem skórzanego medalu, albo jeszcze boleśniej - byciem najlepszym z całej reszty. Poza najlepszą trójką oczywiście. Czwarte miejsca, najgorsze dla sportowca, sprawiły, że stal się zahartowała. Kiedy patrzę na innych zawodników, albo nawet na swoje dzieci, to myślę, że porażki pomieszane z sukcesami - bo nie można też przecież cały czas dostawać lania - są jak wejście do zimnej wody po saunie. Nie jest to coś przyjemnego, ale wzmacnia i hartuje, nie tylko ciało, ale także charakter.

Każdy charakter?

Nie. Tylko mocny i świadomy. Do porażki trzeba mieć właśnie takie podejście - żeby mieć świadomość, że wzmocni, nawet jeśli nie wiąże się z niczym przyjemnym.

Czwarte miejsca, najgorsze dla sportowca, sprawiły, że stal się zahartowała. Kiedy patrzę na innych zawodników, albo nawet na swoje dzieci, to myślę, że porażki pomieszane z sukcesami - bo nie można też przecież cały czas dostawać lania - są jak wejście do zimnej wody po saunie.

Od kogo się pan tego nauczył? To się wynosi z domu?

Na pewno jest jakaś idealna recepta na wychowanie dzieci, ale trzeba wziąć pod uwagę, że każde dziecko jest inne. Czasami nawet rodzeństwo, teoretycznie z jednej gliny ulepione, nie ma w ogóle wspólnych cech. Kluczowe jest poczucie bezpieczeństwa, jakie rodzice powinni potrafić zapewnić. Dziecko ma się czuć bezpiecznie w swoim mieszkaniu, swoim pokoju, w towarzystwie rodziny, która się ze sobą nie kłóci i która ma zawsze czas na ważne rzeczy. Dla mnie rodzice zawsze mieli czas i nie zauważyłem w domu niczego niepokojącego, co sprawiło, że mogłem rozwijać swoje pasje, budować pewność siebie, jakiś kręgosłup uczuć, wartości. Wiara w siebie jest ważna i musi być pielęgnowana od najmłodszych lat. Byłem wychowywany dość ambitnie, mama i tata cały czas podnosili mi poprzeczkę. Kiedy dobrze zrobiłem zadanie z matematyki, to oczywiście byłem chwalony, ale wiedziałem, że następnego dnia dostanę kolejne, już trudniejsze. Nie było spoczywania na laurach, ale ciągła wspinaczka. Przy niepowodzeniu była spokojna rozmowa, ale po każdym sukcesie następował impuls do dalszej pracy.

Granica ambicji i chorej ambicji bywa cienka.

W mojej rodzinie nigdy nie została przekroczona. Chociaż oczywiście zdarzały się sytuacje irytujące. Wracam z igrzysk w Atlancie ze złotym medalem, w domu czekają wszyscy, zaczyna się impreza, śpiewają "sto lat", są wiwaty i fajerwerki. Ale później tata, wykładowca akademicki Politechniki Warszawskiej, bierze mnie na bok i mówi: "Wiesz, ale w tym czwartym wyścigu, zaraz po starcie, to mogłeś trymować żagiel w inny sposób!". Wspominam to jednak jako anegdotę, dziękuję mamie i tacie, że nigdy nie należeli do KOR-u.

Do czego?

Komitetu Oszalałych Rodziców. Do pewnego czasu, przez wiele lat, sport był dla mnie przede wszystkim zabawą. Chodziłem na basen do Pałacu Młodzieży, cieszyłem się, że spotykam kolegów, coś tam próbowałem. Dopiero kiedy postawiłem na sport wyczynowy, zrobiło się ambitniej. Nie czułem jednak od razu, że to będzie moja przyszłość. Pozwalałem rozwijać się pasji, zamieniać się jej w coś poważnego. Mój czteroletni syn Max chodzi teraz na kung-fu, piłkę nożną i muzykę. Po miesiącu zajęć zauważamy, do czego może mieć talent, a co jest dla niego jedynie jakąś odmianą. Za pół roku zapiszemy go na pływanie, tenis i może majsterkowanie. Zobaczymy, w czym odnajdzie się najlepiej. Każdy ma w sobie to coś, co jednocześnie może mu dać radość, poczucie spełnienia i być sposobem na życie. Czasami trzeba poczekać. Mój talent do żeglowania pojawił się po trzech latach od rozpoczęcia treningów. W wieku dwunastu lat. Wcześniej byłem średniakiem, ale podobała mi się atmosfera, jaka towarzyszyła zajęciom.

Jest pan dobrym ojcem?

Tak myślę. Widzę to w oczach moich dzieci. Kiedy wyjeżdżam - nie chcą mnie puścić, a jak wracam do domu nawet po jednym, zwyczajnym dniu w pracy, rzucają mi się na szyję i chcą coś razem robić. To chyba najlepsze dowody na to, że mamy fajny kontakt. Wieczorem mówimy sobie, że się kochamy, że dzień był fajny, opowiadamy sobie jego szczegóły. Chyba codziennie dostaję dowody, że jest nam ze sobą dobrze i bardzo potrzebujemy bliskiego kontaktu.

Pana pierwsza żona, Agnieszka, powiedziała kilkanaście lat temu, że już nigdy nie zwiąże się z żadnym sportowcem, bo dla sportowców najważniejsza będzie kariera.

Związki ze sportowcami są obarczone takim ryzykiem. I nie mówię tego tylko wspominając to, jaki byłem. W tamtym momencie bardzo intensywnie trenowałem, co wcale nie znaczyło, że sport był najważniejszy, tylko zajmował najwięcej czasu. Potrzebowałem lat, żeby pewne rzeczy zrozumieć.

Jakie to rzeczy?

Chciałbym, żeby moje życie było dobre, żeby było sukcesem. Do tego potrzebne mi są jednak bardzo solidne fundamenty w postaci rodziny. Dopiero na takiej podstawie da się budować piramidę. Piramidę sukcesu. Wiem, że jakby fundament nie był silny, to cała reszta - sport, żeglarstwo, biznes - mogłaby się zawalić. Nadal jest tak, że na sprawy zawodowe poświęcam dużo więcej czasu, niż na najbliższych, jednak bardzo dbam o każdą chwilę spędzoną z rodziną i nie mam wątpliwości przy pytaniu, co jest tak naprawdę ważne.

Czy wierzysz w powodzenie projektu "Polska100"?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×