Lotem Drozda (5): Czarna wizja

W naszym żużlu tyle dzieje się, że trudno nadążyć za dynamiką ostatnich zdarzeń. Tragedia Kenniego Larsena, szarża Golloba, odrodzenie Unii Leszno i mdlejący Kildemand wygrały z konkurencją o żużlowego newsa.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
Bartosz Smektała WP SportoweFakty / Jakub Brzózka / Na zdjęciu: Bartosz Smektała

Nasz ukochany speedway jest niszowy. To wszyscy wiemy, acz z drugiej strony, gdy obserwuję zachowania niektórych zawodników, czy działaczy, to mam zupełnie odwrotne wrażenie. Kilka dni temu przejrzałem stopki wiadomości sportowych na największych polskich portalach. Nie zawiodłem się. Żużel był na pierwszym miejscu. Tradycyjnie czarny sport znalazł się tak wysoko dzięki czarnej wiadomości. "Postrzelony żużlowiec walczy o życie" - donosiły nagłówki. Tragedia istotnie ogromna. Takich w żużlu mieliśmy kilka. Z reguły były to próby samobójcze: Kenny Carter, Billy Sanders, Robert Dados, Rafał Kurmański, Łukasz Romanek czy Matej Ferjan. Podczas pobytów na zawodach w Niemczech moi znajomi i tamtejsi kibice okoliczności śmierci Słoweńca notorycznie komentują jednym słowem - mafia.

Kenni Larsen, to niesłychanie ciepły, otwarty i szczery chłopak. Odnosiłem wrażenie, że w relacjach z kibicami momentami aż za bardzo szczery. Ale taki już Kenni jest - pełen pasji, wigoru i niebanalnego poczucia humoru. Latem ubiegłego roku przygotowaliśmy z rzeszowskim klubem krótki materiał do programu o wojowniczych Duńczykach tj. Kildemandzie i Larsenie. Obaj podążali w karierze bardzo podobną, trudną i wyboistą drogą. Do sukcesu dążyli ciężką i żmudną pracą, która wiodła przez brytyjskie tory. W końcu osiągnęli żużlowe szczyty i załapali się do szalonej karuzeli zawodowców, którzy obskakują wszystkie ligi naraz. W ostatnich dniach o tej dwójce znów jest bardzo głośno. Larsen walczy o życie, a wojowniczy "Pająk" przegrał z bólem i wywracał się niedysponowany na leszczyńskim torze. Wedle doniesień tragedia Larsena jest wynikiem albo przypadku albo problemów osobistych. Na jakiekolwiek komentarze trzeba czasu. Teraz pozostaje nam z całych sił wierzyć, że Kenni wyjdzie cało z tarapatów.

Natomiast casus Kildemanda warto i trzeba poruszyć. Problem startów kontuzjowanych zawodników jest stary jak sam żużel. Już przed wojną australijski huragan, Bluey Wilkinson zdobywał swój jedyny i zasłużony tytuł mistrza świata jeżdżąc na Wembley z kontuzją. Później byli następni. Ze złamanymi nogami, kuśtykając o kulach, w finałach światowych wsiadali na motor Roonie Moore (1954), Ove Fundin (1962), Peter Collins (1977), Kenny Carter, (1984-85), bądź Hans Nielsen (1994). Specjalne buty, ochraniacze, blokady i inne cuda medycyny stosowali żużlowcy byle wystartować za wszelką cenę. Zenek Plech po FDMŚ na White City w 1976 wylewał krew z buta. Papa Gollob półprzytomnego Tomka posłał do boju w meczu o wszystko z Unią Leszno w 1994 roku. Takie przypadki można by mnożyć. Dziś o tych zawodnikach piszemy w samych superlatywach. W uznaniu za męską, bojową i heroiczną postawę godną największych mistrzów. W zasadzie nie ma zawodnika, który by nie przyznał, że zamiast podjeżdżać pod taśmę powinien leżeć w łóżku.

Pisze o tym choćby Marek Cieślak w swojej najnowszej książce. Śmieszne i żałosne są uwagi czynione w stronę leszczyńskich działaczy przez decydentów z innych klubów: kto bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. - Rentgen nie wykaże, to znaczy, że zawodnik jest zdrowy - wypowiedział żużlowe prawidło Adam Skórnicki. Tak to właśnie działa. Ani to wina "Skóry", ani jego klubu. Dlatego najbardziej podstępne i niebezpieczne są obrażenia wewnętrzne, które trudniej zdiagnozować. Krzysiek Cegielski, szef Metanolu, czyli związku żużlowców, wkurzył się i obarczył winą prezesów za całą sytuację z Duńczykiem. W telewizyjnym studio jego niedawni koledzy z toru, wspominany "Skóra" i Robert Kościecha, dali do zrozumienia widzom, że o wszystkim decydują żużlowcy. Gdzie zatem leży prawda? Pewnie jak zwykle po środku.

Wiem, że prezesi są bezwzględni. Wielokrotnie dążą do celu po trupach i nic poza wynikiem się nie liczy. Tacy niestety są i dziennikarze oraz kibice. Widać to choćby po tym, z jaką uwagą i respektem darzą tych, którzy zjechali już z toru. Ale nie ma racji "Cegła", że całe zamieszanie jest winą wyłącznie prezesów. Nikt na siłę nie zmusi zawodnika, żeby wsiadł kontuzjowany na motor. Takich przykładów też mieliśmy sporo, a brylowali w nich starzy wyjadacze, którzy mają ustabilizowaną pozycję na rynku, wiedzą na co mogą sobie pozwolić i mają ustaloną hierarchię priorytetów. Za przykład weźmy brak Grega Hancocka w meczu fazy play-off w 2014 roku w barwach tarnowskich "jaskółek". W tym roku jednak działacze poszli o krok dalej i ustanowili nowy przepis. Otóż zawodnik, który nie wystartuje w meczu ligi polskiej na wskutek kontuzji odniesionej podczas rozgrywek poza Polską, będzie karany finansowo. Tutaj zaczynają się schody. To bardzo groźne i niebezpieczne zjawisko. - Zawodnik choćby dla uniknięcia kary woli wsiąść na motocykl i zaryzykować jazdę, byle uniknąć represji finansowych - tłumaczy "Cegła". - Przecież to wszystko można w bardzo prosty i czytelny sposób rozwiązać: podczas rozmów kontraktowych ustalić warunki współpracy i po temacie - dodaje i ma rację.

Jeśli zawodnik nie chce przystać na ograniczenia klubu na starty w innych ligach, to prezes dziękuje takiemu delikwentowi i cześć. Natomiast, gdy prezes chce jednak zatrzymać zawodnika i ograniczyć jego pozostałe starty musi użyć przekonywujących argumentów. Jakich? Ja nie jestem prezesem. Ale na pewno wszystko da się zrobić: co człowiek wymyślił, to człowiek zrobi - powiadają mądrzy ludzie. Wszystko jest kwestią ustalonych warunków i pieniędzy. Pomijam takie kwestie jak sportowa forma, objeżdżenie i cykl startowy. - Ale ja nie rozumiem klubów. Przecież wszyscy startują wszędzie. Taka jest specyfika tego sportu - tłumaczył wczoraj w tarnowskim parkingu papa Janowski. I tak, i nie. Dzisiaj tak to wygląda, ale wcześniej tak nie było. Szalona karuzela z kilkoma ligami naraz w notesie żużlowca zaczęła się około 25 lat temu. Fakt, że tak to dziś funkcjonuje, wcale nie znaczy, że jest w porządku i tak powinno w dalszym ciągu trwać. W przeciwieństwie do polskiego środowiska zauważyłem ten problem wcześniej aniżeli przed otwarciem rynku dla zagranicznych jeźdźców w polskiej lidze.

Już w latach 90. przerażały mnie składy ekip brytyjskiej Elite League, w których dało się naliczyć raptem kilku Brytyjczyków. W ostatnich latach w szwedzkiej Elitserien startuje regularnie więcej Polaków aniżeli Szwedów. To wszystko niekorzystnie odbija się na naszej dyscyplinie. Co robić? Moje rozwiązanie jest - jak zwykle - proste: maksymalnie dwie ligi. Macierzysta plus jedna zagraniczna. Wiem, że na dźwięk takich propozycji najlepsi zawodnicy i ich teamy nabierają wody w usta. Paczka trzydziestu zawodników chciałaby zgarnąć cały tort. - ZUS trzeba płacić cały rok, utrzymać team, a sezon trwa zaledwie sześć miesięcy - napisał niedawno Tomasz Suskiewicz na portalu społecznościowym. Niech Emil Sajfutdinow zarabia i dziesięć razy więcej. Daj mu los i jego menedżerowi. Ale na pierwszym miejscu dla mnie zawsze będzie dobro dyscypliny. Dzisiaj jest tak, że zawodnik pokroju Emila zarabia setki tysięcy euro, a średniacy zarabiają grosze. Bo Emil jedzie w kilku ligach, a średniak, w co najwyżej jednej. Trzeba zmniejszyć te dysproporcje.

Dlatego cieszę się, że prezesi polskich klubów wprowadzili tak drastyczne zapisy. Oczywiście jak to oni - wszystko zrobili od tej... tylnej strony, ale skutek może pozytywny. Otóż mam poczucie, że drastyczny zapis regulaminu o karach dla kontuzjowanych żużlowców w polskiej lidze na skutek odniesionej kontuzji w innych rozgrywkach spowoduje ograniczenie liczby lig w portofolio najlepszych. To nieuniknione. Notorycznie słyszymy kłótnie i waśnie między zawodnikami i klubami o jazdę na obcych frontach. Prezesi nie wytrzymują i zakazują startów za granicą swoim asom. Tymczasem Brytyjczycy nie zamierzają niwelować liczby meczów, a żużlowcy żądają coraz większych gwarancji i kwot za podpis przed sezonem. Żużel się dewaluuje. Trudno czymkolwiek zadowolić kibiców. Na poniedziałkowy finał Złotego Kasku przyszła garstka widzów, a w stawce jechała cała polska czołówka. Poza ligą, czyli wojną miast, nic się nie liczy.

Paradoksalnie czarna wizja jest światełkiem w tunelu na lepsze jutro. Obecny układ niczym Kildemand jedzie na resztkach sił, ma obolałe ciało i czarno przed oczami. W końcu zabraknie powietrza i wyrżnie o tor.

1951 - Olle Nygren (Szwecja), pierwszy żużlowiec z kontynentu, który startował w dwóch ligach. Vargarna (Szwecja), Hurringay (Anglia)
1988 - Erik Gundersen (Dania), pierwszy żużlowiec z trzema kontraktami w jednym roku: Fjelsted (Dania), Cradley Heath (Anglia), Vargarna (Szwecja).
1990 - Hans Nielsen (Dania) pięć kontraktów: Oxford (Anglia), Brovst (Dania), Motor Lublin (Polska), Vetlanda (Szwecja), SC Neuenknick (Niemcy)
1994 - Tomasz Gollob pierwszy Polak, który w jednym sezonie wystartował, w co najmniej trzech ligach: Polonia Bydgoszcz (Polska), Frederica (Dania), Teterow (Niemcy).

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

ZOBACZ WIDEO Tomasz Gollob nie boi się Rajdu Dakar. "Prawdziwy mężczyzna potrafi płakać" [3/3]


KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×