Lotem Drozda (6): Łzy żużla

Gary Havelock pojawił na prezentacji niczym prawdziwy król. Anglik z parkingu wyjechał na polonezie pickupie siedząc na tronie, przywdziany w królewską pelerynę.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
śp Krystian Rempała WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: śp. Krystian Rempała

Runda honorowa nowokreowanego indywidualnego mistrza świata miała uświetnić rozpoczynające się kolejne Derby Lubuskie pomiędzy miejscową Stalą Gorzów a Morawskim Zielona Góra.

Havelock wyraźnie wzruszył się. Po policzkach Gary'ego ukradkiem poleciały łzy. Niepokorny Anglik absolutnie nie spodziewał się takiego gorącego przyjęcia przez jego polski klub. Z dala od domu, gdzieś w "dzikiej" Polsce, spędzał kolejną żużlową niedzielę w pracy. W ciężkiej pracy żużlowca zawodowca, który jest skazany na niebezpieczną walkę z czasem na autostradzie i jeszcze groźniejszą pod taśmą z trzema rywalami. Dwa tygodnie wcześniej również w Polsce święcił tytuł indywidualnego mistrza świata i spełnił swoje dziecięce marzenia. Na tę chwilę czekał całe swoje życie. Gdy pozdrawiał gorzowską publiczność wydawało mu się, że żużel jest najpiękniejszą rzeczą na świecie.

Pierwsze moje wspomnienie związane z Krystianem Rempałą jest sprzed dziesięciu lat. Na wiejski stadion w szczerym polu w duńskim Esbjerg przyjechał wraz z ojcem z Jackiem, który był z wizytą u tunera i miał jechać w meczu duńskiej Superligi. Mały brzdąc rozrabiał w busie na przednim siedzeniu. Tak wyglądało jego dzieciństwo. Wśród motocykli i na stadionie. Był skazany na żużel. Pochodził z wyjątkowej rodziny, gdzie aż czterech braci przywdziało żużlowe ostrogi. W tym jego ojciec, Jacek. Legenda i podpora Unii Tarnów przez wiele lat. Gwiazda młodziutkiego Jacka rozbłysła w 1988 roku, a dokładnie po świetnym wyjazdowym występie końcem maja w... Rybniku, gdzie objeżdżał starych miejscowych wyjadaczy z Antkiem Skupieniem na czele. Pamiętam wywiady z młodziutkim Jackiem, który dzielił się marzeniami o własnej Jawie. Motocykle i żużel dla skromnego, ale zadziornego chłopaka były największą namiętnością. Pomysłem na siebie i na życie.

Krystian miał pójść w jego ślady. Lata mijały szybko. Jackowi przybywało siwych włosów, a Krystianowi centymetrów. Po derbach Południa w Rzeszowie przegranych przez gospodarzy w 2013 roku długo rozmawiałem z Jackiem o bolączkach dzisiejszego żużla. Rozmowa z seniorem jak zwykle była czystą przyjemnością. Rozgadany lider "jaskółek" z lat 90. hojnie dzielił się wiedzą i komentarzami. W końcu w którymś momencie zwrócił mi uwagę na siedzącego obok w samochodzie Krystiana. - Proszę, to niedługo będzie żużlowiec - dumnie wskazał na kędzierzawego piętnastolatka o ślicznej niewinnej buźce. Debiut nastąpił bardzo szybko, bo już w kolejnym sezonie. Od razu było widać, że chłopak ma smykałkę do jazdy na motocyklach. Jeździł niezwykle czysto, fair i bezpiecznie. Można było odnieść wrażenie, że jest aż nazbyt uprzejmy i elegancki na torze. Że brakuje mu kilku przywar mistrzów żużlowego toru.

Krystian był antytezą żużlowca. Delikatny, cichy, skryty i małomówny. Znamienne, że gdy był dzieckiem jego oczy błyszczały i był uśmiechnięty od ucha do ucha. Gdy wszedł w profesjonalną przygodę z żużlem, uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie gonił za rozgłosem i nie miał parcia na szkło. Wręcz przeciwnie. Fotoreporterzy podczas prezentacji mieli problem ze złapaniem jego wzroku, a krzesełko w boksie ustawiał plecami do frontu. W drużynie trzymał się z boku. Ale kochał żużel i motocykle. Jesienią ubiegłego roku miałem okazję być na pikniku organizowanym przez Mirka Cierniaka i jego UKS "Jaskółki". Pojawił się również Krystian, który uwielbiał podobne spotkania. Wśród rówieśników i w swobodnym kontakcie z żużlem czuł się pewniej i radośniej. Zachowywał się skromnie i naturalnie. Z chęcią rozdawał autografy i stawał do wspólnych fotek z kibicami. Bawił publiczność różnymi sztuczkami na motorze. Wsiadł na pit bike'a i przejechał ze dwadzieścia okrążeń na jednym kółku. Odniosłem wrażenie, że mógłby tak jeździć bez końca. Krystian uwielbiał zmotoryzowane zabawy. Czy to rower, czy pit bike, czy żużlówka, tworzył z nimi jedność. Wpisał się na listę młodziutkich chłopaków, którzy oddali życie za pasję do speedway'a. Niestety lista jest długa: Jerzy Bildziukiewicz, Grzegorz Kowszewicz, Jacek Maraszek, Kazimierz Araszewicz, Artur Pawlak, Grzegorz Smoliński, Wiesław Kuźniar, to jedni z nich. Wszyscy byli dziećmi żużla, który potraktował ich nie fair. Oddali dla niego całe serce, ale speedway potrafi być zachłanny i wystawił najwyższy możliwy rachunek.

Patrząc zupełnie z boku na to żużlowe szaleństwo, śmierć na torze wydaje się kompletnym bezsensem. Próżną igraszką z życiem i śmiercią. W imię nie wiadomo czego. Punktów w tabeli, ładniejszego busa, szacunku na dzielni, bądź zainteresowania na dyskotece. Tak to wygląda z boku. Tak to widzą ludzie, którzy żużla nie oglądają, nie rozumieją, a przede wszystkim nie kochają. My wszyscy miłośnicy tego pięknego, ale i niebezpiecznego sportu rozumiemy, co pcha młodych chłopaków pod taśmę. Tego nie da się wytłumaczyć, ale kawałek zamkniętego toru staje się życiowym priorytetem. Zamknięte myśli w obrębie żużlowego stadionu krążą dwadzieścia cztery godziny na dobę i nic nie wydaje się ważniejsze. To pasja do motocykli, rywalizacji, ścigania i po prostu jazdy na żużlu. Żużel uskrzydla tych młodych ludzi, dodaje sił, wiary, rozmachu, marzeń i satysfakcji. Rytuał, którego nic i nikt nie zmieni. Wypadki, kontuzje, obrażenia i śmierć na torze są częścią tej układanki. Żużel jest piękny, bo widowiskowy. Widowiskowy, bo niebezpieczny.

Setki kilometrów od derbów w Gorzowie i żużlowego nieba Gary'ego Havelocka, 13 września 1992 roku rozgrywał się kolejny mecz brytyjskiej Premier League. Miejscowe Newcastle podejmowało Peterborough w półfinale pucharu ligi. Gospodarzy do boju w roli menedżera prowadził człowiek instytucja w brytyjskim speedwayu - Brian Havelock. Ojciec wzruszonego do łez w Gorzowie Gary'ego.

Toczy się zacięty mecz o każdy punkt na wagę finału. W 14. biegu zawodnik Havelocka, Wayne Garratt nie opanowuje maszyny i z całym impetem uderza w bandę. Wayne nie był wirtuozem pokonywania łuków na narowistej maszynie. Nawet nie śmiał marzyć o tronie i królewskiej pelerynie. Miał problemy z przywiezieniem jakichkolwiek punktów w meczu. Żużel dla sympatycznego i wiecznie uśmiechniętego 25- latka był przede wszystkim pasją, która zaczęła się od najmłodszych lat i obejrzenia zawodów w telewizji z dalekiej Kalifornii. W wyniku obrażeń głowy po kilku dniach Garratt zmarł w szpitalu. - Byłem ostatnią osobą, która z nim rozmawiała… - zatrzymuje łamiący się głos Brian Havelock. Ze łzami w oczach nie potrafi wydobyć więcej żadnego słowa.

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×