Denis Urubko: Nie jestem dobrym człowiekiem

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Czy po akcji ratunkowej pod Nangą poczuł się pan w Polsce popularny?

Dotarło do mnie wiele słów uznania za to, że byłem szybki i konkretny. Ale to nie była jednak moja popularność, tylko Mackiewicza, który zdobył szczyt. Ja tylko próbowałem go później uratować. To była dla mnie ważna misja, solidarna. W Polsce byłem jednak znany już wcześniej, wspinacze górscy wiedzieli, że Urubko zdobył wszystkie ośmiotysięczniki. Tu jest kultura górska nieporównywalna z żadnym innym krajem. We Francji, Rosji - przecież tam też są góry, a jednak mam wrażenie, że tylko w Polsce i na północy Włoch wszyscy doceniają zdobywanie szczytów, wiedzą, co to ośmiotysięczniki, wspinanie w stylu alpejskim, wiedzą, kto to jest Jerzy Kukuczka czy Reinhold Messner.

Ma pan swoją teorię, skąd w Polakach ta miłość do gór?

Nie do końca to rozumiem. Ale zwrócił pan uwagę, że w Krakowie, Katowicach czy Warszawie, czyli miastach, w których gór nie ma, ludzie noszą ubrania sportowe? Taki "outdoor" do treningu, do turystyki - komfortowe i dla aktywnych. To jest niesamowite.

W Polsce jest pana dom?

Mieszkam w Ząbkowicach Śląskich i we Włoszech, ale nie mam domu w takim rozumieniu, o jaki pan pyta. Mieszkam tam, gdzie czuję się komfortowo, gdzie mam blisko góry i kolegów z którymi się mogę wspinać. To są dla mnie piękne i idealne miejsca.

Co trudniej zdobyć - górę czy kobietę?

Nie da się porównać, bo zdobywają to dwie inne osoby. Górę - sportowiec, kobietę - człowiek. Nie traktowałem kobiet, jako zdobyczy, nie miałem takiego celu w życiu, by spłodzić wiele dzieci. Nie rozpatruję tego w kategoriach sukcesu, który się planuje, a później realizuje. Mam ośmioro dzieci, najstarszy syn ma 21 lat, najmłodszy - dwa. Czuję się spełniony, jako mężczyzna, ale to nie były zawody.

Zmroziła mnie pana wypowiedź, że dał pan dzieciom to co najcenniejsze, czyli życie, ale teraz musi się pan zająć swoim, bo nie przeżyją go za pana.

Ale ja przecież mam potrzebę uczestniczenia w życiu moich dzieci. To najcenniejsze, co posiadam, utrzymywanie z nimi relacji, to podstawa. Kiedy do mnie dzwonią, to nie liczy się nic innego, o wszystkim zapominam. Córka, która mieszka w Rosji, odkryła ostatnio połączenie video na WhatsAppie, syn do mnie bardzo często pisze. Kiedy przyjeżdżają do mnie do Włoch, albo ja odwiedzam dzieciaki w Rosji, to ich matka ma wolne. Idzie do restauracji, na miasto, a ja próbuję nadrabiać czas. Wszystko wtedy robimy razem.

Co w panu widzą kobiety?

Kiedy byłem w Kazachstanie, bez pieniędzy, bez domu, to liczyła się tylko miłość. Romantyzm. Później, kiedy zaczynało się konkretne życie, pieniędzy nadal brakowało, a mnie przez dziesięć miesięcy nie było w domu, to romantyzm się kończył, a żona uciekała do innego mężczyzny. Kończyła się rodzina.

Po co się pan tak wiele razy żenił?

Oficjalnie żeniłem się trzy razy, ale nieoficjalnie to były jeszcze takie dwa poważne związki. Żeniłem się dla kobiety - żeby było oficjalnie, fair, żeby czuła się bezpiecznie, żeby wiedziała, że zrobię wszystko dla rodziny. Ale nie udało mi się powtórzyć związku takiego, jaki stworzyli moi rodzice. Tam to było prawdziwe kochanie, rodzice są dla mnie przykładem prawdziwego związku, rodziny takiej jak z książek, modelowej. Zawsze się wspierali, zawsze byli razem.

Powiedział pan kiedyś: "Wiem o sobie wszystko. Jestem niedobrym człowiekiem". Naprawdę tak pan uważa?

Nie jestem dobry.

Dlaczego?

Podoba mi się to polskie "dlaczego". W takim pytaniu jest zawarta nadzieja i przyszłość - "dla", czyli po co, z jakiego powodu, co z tego wyniknie. Po rosyjsku byłoby "od czego", czyli grzebanie w przeszłości. Nie jestem dobry, bo jestem egoistą, to co dla mnie ważne, jest najważniejsze. Robiłem wszystko dla siebie, realizowałem swoje pasje. Byłem też wycofany, zamknięty, taki negatywny, nie nadawałem się do tworzenia poważnych relacji. Jestem też zazdrosny. Pan siedzi przy mnie taki przystojny, a ja się zastanawiam, dlaczego ja tak nie wyglądam. Widzę tych atletów, pięknych facetów, w których kochają się kobiety, i budzi się we mnie złość, że nie jestem do nich podobny. Nie żebym nogę podkładał, szukał problemów, ale nie czuję się komfortowo. Dwadzieścia lat temu było gorzej, ciągle próbuję się zmieniać, tak krok po korku. Ale mam już 45 lat i nie sądzę, żeby było coraz łatwiej.

Wspominał pan rodziców. Oni egoistami nie byli.

Zrobili dla mnie wszystko, zmienili nawet miasto, żebym się wyleczył. Lekarze mówili, że nie dożyję dwudziestych urodzin, trzeba było poszukać lepszego klimatu, dlatego wychowywałem się na Sachalinie. Tam było lepsze powietrze, tam mogłem normalnie oddychać i się rozwijać. Chodziłem z ojcem na polowania, łowiliśmy ryby, zaczęliśmy chodzić po górach. Tam rodziła się moja pasja, zacząłem realizować moje marzenia. Cztery tysiące metrów nad poziomem morza, później pięć. Wszystko stopniowo.

Miał pan w głowie diagnozę lekarzy, kiedy zdobywał kolejne szczyty?

Młody byłem, a młodzi myślą inaczej. Sprawdzałem swoje możliwości fizyczne, a nie trafność opinii lekarskich. Kiedy czytałem książki, a bibliotekę mama w domu miała wielką, poszerzałem swoje horyzonty i chciałem coraz więcej. Mama otworzyła mi świat literatury. Po wejściu na najwyższą górę na Sachalinie, napisałem mały artykuł do lokalnej gazety i zobaczyłem, że swoimi przeżyciami mogę się dzielić. Później wspinałem się na Biełuchę, najwyższy szczyt Ałtaju. Miałem ze sobą gruby notes i w czasie podróży powrotnej pociągiem, a trwało to chyba cztery doby, cały zapełniłem notatkami. Okazało się, że moja pasja może być interesująca także dla innych - mamy, taty, kolegów, także dla obcych. Zrozumiałem, że to może być coś wartościowego.

We Władywostoku studiował pan aktorstwo. Nie korciło, żeby pójść tą drogą?

Byłem aktorem, ale to było udawanie, a ja wolę prawdziwe życie. Myślę zresztą, że byłem kiepski, bo zamiast perfekcyjnie udawać, starałem się być naturalny i wiele z życia codziennego przenosiłem na deski. Byłem za bardzo prawdziwy. Czym innym jest wyobraźnia, a czym innym działanie. Ja byłem i jestem człowiekiem czynu. Kiedy w obozie głównym pod K2 wiele osób wolało sobie pewne rzeczy wyobrażać, ja chciałem sprawdzić, jak to wyjdzie w rzeczywistości. Ale zostałem przy sztuce, bo tak traktuję też wspinanie. Na początku to była przygoda, ale później otworzyła mi oczy na świat i inne doznania stając się najważniejszą w moim życiu. Jedne zawody, drugie, dokonać niemożliwego, realizować marzenia, ustalać inne drogi, zrobić coś, czego nie dokonał wcześniej nikt inny. Wtedy też jest się podziwianym i docenianym.

Ale żeby mieć na chleb schodził pan czasami i z gór, i z teatralnych desek.

Kim ja nie byłem. Stróżowałem, malowałem ściany, byłem też menedżerem. Musiałem z czegoś żyć. Teraz nie mam problemu z pieniędzmi jak kiedyś, ale nie jestem zachłanny. Zarabiam na jedzenie i przyszłość moich dzieci. Skoro porównywałem zdobywanie szczytów do sztuki, to artysta, który jest syty, ma mniejsze szanse na powodzenie. We wspinaniu nie kończą się możliwości, nie da się zdobyć wszystkiego. Można wejść po niebezpiecznej grani, w złych warunkach atmosferycznych, zdobyć kolejną nagrodę.

Jest pan uzależniony od gór?

Może mi pan nie uwierzyć, ale kiedy nie będę miał ochoty już się wspinać, to przestanę i bez problemu skoncentruję się na czymś innym. Mogę być dziennikarzem, mogę pisać książki, wkrótce na polskim rynku pojawi się moja kolejna pozycja - "Absurd Everestu". Mogę też prowadzić treningi dla osób, które będą się do czegoś przygotowywać. Góry dają mi teraz emocje, których szukam, ale jak je znajdę, to skończę z karierą wspinacza górskiego. Ryzyko nie jest dla mnie niezbędne do życia, nie szukam go na siłę. Teraz jestem w Warszawie, w hotelu dużo pracuję na komputerze, a jak chcę się poruszać, to idę do siłowni.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×