W najbliższych tygodniach okaże się, kto kogo w Legii wykupi i kto zostanie właścicielem największego klubu piłkarskiego w Polsce. Ci, którzy myślą, że dla kibica struktura właścicielska nie ma znaczenia, są w błędzie. Bo w istocie zdecyduje się nie tylko to, czyja jest Legia, ale także, jaka to będzie Legia. Pomysł na klub Dariusza Mioduskiego jest całkiem odmienny od pomysłu Bogusława Leśnodorskiego. A różni ich dużo więcej niż stosunek do kibiców z "Żylety".
W znakomitym materiale Romana Kołtonia z Polsatu o tym, jakie są możliwe scenariusze w sprawach właścicielskich na Legii, pada wiele nowych, ważnych informacji. Nie pada jednak ta najważniejsza. Kto kogo wykupi: Dariusz Mioduski (60 procent udziałów) parę Bogusław Leśnodorski (20 procent)/ Maciej Wandzel (20 procent), czy też oni jego. Możliwości są różne, mechanizmy biznesowe też. Nie brnąc w szczegóły - bo to przecież, na końcu jest mniej istotne, jak dokonała się transakcja - ważne, jaka będzie ta "nowa" Legia.
Wiadomo, że po obu stronach barykady - tak to chyba można nazwać - chcą Legii wielkiej, zwycięskiej, dominującej w kraju i błyszczącej w Europie. Co do tego panuje zgoda. Ale już pomysły, jaką drogą zmierzać do tej wielkości, są odmienne. I zamiast łączyć właścicieli Legii, tylko ich dzielą.
Tekst Romana Kołtonia też ich podzielił. Mioduski zarzucił wprost, że materiał był inspirowany przez jego - ciągle jeszcze - partnerów biznesowych z Legii, a intencją artykułu jest zniechęcenie go do klubu. W specjalnym oświadczeniu zaatakował nie tylko autora tekstu, ale także Leśnodorskiego, twierdząc, że stanowczo zaprotestował tylko raz, gdy prezes Legii sam siebie chciał zrobić... trenerem drużyny.
ZOBACZ WIDEO Sevilla - Real. Ronaldo rzucił piłką w rywala [ZDJĘCIA ELEVEN]
Trzeba przyznać, że to teza kuriozalna. Leśnodorski jest ekscentrykiem, ma różne szaleństwa, ale takie raczej w stylu jeżdżenia deskorolką po gabinecie niż trenowanie drużyny. Aż trudno w to uwierzyć. Sam Leśnodorski wyśmiał to kompletnie, szydząc, że chciał również być kierowcą klubowego autokaru albo grać w składzie za Kubę Rzeźniczaka. No absolutne szaleństwo! I rzeczywiście potwierdza się, że gdy strony konfliktu zaczynają prać brudy publicznie, to - delikatnie mówiąc - nie wygląda to dobrze. Nie szczędzą sobie razów i widać, że mleko się już rozlało.
Triumwirat właścicielski Legii, tak ładnie wyglądający na zdjęciach z chwil sukcesów klubu, jest już przeszłością. Na zewnątrz wydawało się, że to idealny podział ról: Mioduski reprezentuje klub na zewnątrz, w Europie, a codzienną robotę na miejscu bierze na siebie Leśnodorski wspierany przez Wandzla. A jednak wewnątrz klubu od wielu miesięcy się gotowało. Dziś Mioduski chętniej eksponuje proceduralną wpadkę Legii z Celtikiem niż sukcesy obecnego prezesa. Lista zarzutów drugiej strony też jest pokaźna. Legia jest łakomym kąskiem i wiadomo, że walka stron będzie bezpardonowa. Także z użyciem mediów, w których przewagę mają - co nie jest zaskoczeniem - Leśnodorski i Wandzel. Nie jest zaskoczeniem, bo to oni działają na pierwszej linii frontu, znają dziennikarzy, rozmawiają z nimi, esemesują i twittują, podczas gdy Mioduski jawi im się jako mało dostępny biznesmen z gabinetu na najwyższym piętrze korporacyjnego wieżowca ze szkła i stali.
Niezależnie od tego jak i na co się umawiali właściciele Legii, jak dzielili między siebie obowiązki, dziś trudno sobie wyobrazić, że klub poprowadzi Mioduski, który jednak w tym projekcie działał z oddali. Sam prezesem klubu - takim, który codziennie przychodzi na Łazienkowską - nie zostanie. Raczej musiałby wyznaczyć namiestnika w Legii, a znaleźć odpowiednią osobę, która jeszcze raz ułoży klub i ułoży się z kibicami, nie będzie łatwo.
Leśnodorski - który, gdy został właścicielem klubu, sam przedstawił się jako osoba nieznająca się na piłce - nauczył się futbolu i zarządzania tą skomplikowaną materią, jaką jest klub piłkarski. Mylił się i popełniał błędy, ale wyciągał wnioski i szedł do przodu. Miał we wszystkim wsparcie przyjaciela Macieja Wandzela, który pomagał mu radą, doświadczeniem i znajomością mechanizmów finansowych. I Leśnodorski - nawet jeśli sprzyjało mu szczęście, jak pisze w oświadczeniu Mioduski - ma niepodważalne sukcesy. Nie tylko sportowe.
Legia - czy tego ktoś chce, czy nie - stała się salonem stolicy. Warto na niej bywać, warto się tam pokazywać. Na jesiennych meczach Ligi Mistrzów widziałem wielu takich ludzi, którzy mieliby kłopoty nawet z tym, żeby powiedzieć, po ilu się gra w piłkę nożną, a jednak na te spotkania przychodzili. Część się po prostu lansowała, część chciała pokazać, że stać ich na drogi bilet na vipa, albo jak dobre mają znajomości, bo udało im się zdobyć zaproszenie do loży kupionej przez którąś z firm. Festiwal próżności? To też, ale nie tylko. Legia stała się miejscem, gdzie doskonale przebiega business mixing, czyli poznaje się ludzi, rodzą się przy lampce wina pomysły na wspólne interesy, idee krążą w powietrzu i co ważne, czuje się pieniądze. To ludzi przyciąga. Oczywiście przyciąga również poziom sportowy, atmosfera i moda na Legię. Takiego spektaklu nie gra żaden teatr w Warszawie. I żaden w Polsce.
Byłem wśród tych, którym przeszkadzał flirt Leśnodorskiego z kibolstwem. Wydawało mi się, że kontrybucje na rzecz stadionowej bandyterki są jednak zbyt duże. Ale im dłużej przyglądam się z bliska tej materii, widzę, jak trudne jest znalezienie rozsądnego kompromisu w stosunkach z kibicami. Może trochę upraszczając powiedziałbym, że droga, którą obrał Leśnodorski, to taki trudny "taniec" z roszczeniowymi żądaniami różnych grup kibicowskich, który momentami przypomina zapasy: kto kogo przyciśnie, kto kogo do czegoś zmusi, kto komu pójdzie na ustępstwa. To taka walka oparta trochę na starej bokserskiej zasadzie: przypieprzyć i oskoczyć.
No a potem trzeba się godzić, chować hardość, dusić własną irytację, szukać kompromisu, oceniać, co się bardziej opłaca: trwać w konflikcie czy szukać porozumienia? To na pewno kosztuje mnóstwo nerwów i pieniędzy. Leśnodorski wie, że bez wsparcia kibiców (opraw, dopingu, mody na Legię) klub z Łazienkowskiej dużo traci. Także jako przedsiębiorstwo. A że nie zawsze udaje się panować nad kibicowskim żywiołem? Prezes klubu musi się z tym godzić trochę na zasadzie, że nie ma róży bez kolców. I myśleć o tym, w jaki sposób następnym razem tak zarządzić materią, by skutki niepożądanych działań kibiców były jak najmniej dotkliwe. Innej drogi nie ma. Politykę "zero tolerancji" wobec kibolskich wybryków testowało kilka poprzednich zarządów Legii. Bez trwałych sukcesów.
Dariusz Mioduski też o tym wie. W jego przypadku łatwiej reprezentować Legię na zewnątrz, błyszczeć na konferencji w Dubaju czy w międzynarodowych organizacjach piłkarskich, ale trudniej na co dzień bywać w klubie, prowadzić jego działalność na bieżąco, odpierać roszczenia różnych grup kibiców, szarpać się z piłkarzami i ich menedżerami, albo ratować w nocy pracownika klubu, który narobił głupot po pijaku i trzeba mu pomóc. Nie ten poziom bezpośredniego zaangażowania.
Niczego nie przesądzam, ale mnie trudno wyobrazić sobie tę Legię prowadzoną z oddali gabinetu na najwyższym piętrze biurowca. I chyba nie tylko mnie.
Dariusz Tuzimek, Futbolfejs.pl
A tak na marginesie to nic innego jak artykuł sponsorowany. Prezio to, prezio tamto a szwagier prezia siamto. Prezio Czytaj całość