Bartłomiej Mróz: Gdy nie ma się ręki, można usiąść i płakać. Ale można też zostać wicemistrzem świata

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta

Dzieciaki bywają okrutne, więc dzieciństwa łatwego nie miał pan na pewno.

- Wiadomo, dzieci nie rozumieją jeszcze wiele, opinie uzewnętrzniają. W przeszłości wiele razy słyszałem, jak na głos wołały: - Mamo, on nie ma ręki! Wtedy nie miałem do siebie dystansu, jaki mam teraz, więc takie sytuacje znosiłem trudniej. Gdy byłem w szkole podstawowej, spotkała mnie bardzo niemiła historia. Po dzwonku z innymi dzieciakami wracałem do budynku szkoły, a kilku starszych uczniów dla żartów zaczęło mnie popychać między sobą. Zostałem przewrócony, a w wyniku upadku nastąpiło zwichnięcie kikuta prawej ręki. Po przyjściu do klasy schowałem się pod ławkę, żeby tylko nauczycielka nie widziała, że coś się stało i żebym nie musiał mówić, kto mi to zrobił. Oczywiście nie dało się tego ukryć, od razu została wezwana karetka. Kilkanaście dni musiałem nosić gips.

Najważniejsza była samoakceptacja. Musiałem się pogodzić, że spotkał mnie taki los i że w tej kwestii nie mam wyboru. Po drugie - zrozumienie, że docinki, wścibskie spojrzenia będą mnie spotykać już zawsze. Zdarzały się i wciąż zdarzają przykre sytuacje, naśmiewanie się z tego, że nie mam ręki, ale od małego rodzice uczyli mnie, żeby takie sytuacje odbierać tak, że ktoś nie rozumie, że ktoś jest młody… Rozumiem małe dziecko, bo ono po prostu nie zdaje sobie sprawy z pewnych rzeczy, ale gdy robi to osoba dorosła, to świadczy to tylko o jej rozumie.

Bez zachowania dystansu trudno byłoby panu normalnie funkcjonować.

- To prawda. Wiele sytuacji staram się obracać w żart. Śmiesznych historii jest zresztą bardzo dużo. Na przykład po jednym z treningów narodowej kadry Jacek Kołumbajew, reprezentant Polski, poszedł do szatni i pomylił szafki. Zamiast swojej otworzył moją, a w niej - ręka wystająca zza ubrań. Przerażony szybko zamknął drzwiczki, bał się, że znalazł trupa w szafie. Powoli otworzył ją ponownie, przyjrzał się i skojarzył, że przecież to moja proteza. Bez dystansu można by było zwariować.

Badminton był dla pana możliwością pokazania, że nie jest pan gorszy od ludzi pełnosprawnych?

- Nie ma w tym głębszej filozofii. Sport w moim życiu był obecny od zawsze, początkowo chciałem zostać zawodowym piłkarzem. Byłem naprawdę dobry, chciał mnie do siebie wziąć jeden klub, przez moment bardzo poważnie zastanawiałem się, czy nie rzucić wszystkiego - włącznie z badmintonem - i postawić na futbol. W tamtym momencie mój trener Tomasz Zioło powiedział, żebym nie rzucał badmintona i trenował przynajmniej raz w tygodniu. Teraz tego nie żałuję - przygoda z piłką szybko się skończyła, a badminton jest moim całym życiem. Zacząłem w niego grać trochę przez przypadek, wybrałem się na trening rodzeństwa, trener Zioło pozwolił mi poodbijać lotkę. Spodobało mi się. Po trzech latach byłem najlepszy w klubie.

To teraz pana zawód?

- Tak, poza tym nie robię nic innego. Moje dochody pochodzą głownie ze stypendiów, jako pierwszy zawodnik uprawiający w Polsce parabadminton dbam o jego promocję, uczestniczę w eventach. W związku z tym rozpocząłem współpracę z Akademią Badmintona, założoną w Warszawie przez byłego reprezentanta Polski, Jana Rudzińskiego. W jej ramach udało mi się uczestniczyć w eventach promocyjnych w warszawskich szkołach oraz pełnić rolę trenera na obozie Akademii, czasem prowadzę też pokazowe treningi.

Pytam, bo zastanawiam się, czy zawodnik wygrywający zawody na wszystkich kontynentach, aktualny wicemistrz świata jest zamożnym człowiekiem. Czy jeździ po Warszawie świetnym samochodem?

- Po Warszawie jeżdżę rowerem oraz komunikacją miejską, nawet nie mam prawa jazdy. W 2016 roku byłem na pięciu wielkich turniejach międzynarodowych, między innymi w Indonezji, w grudniu lecę do Kolumbii. I dla jasności - zwycięzca takiego turnieju zwykle nie dostaje ani grosza. Moja największa wygrana to 50 funtów… Za miejsce na podium w turnieju w Indonezji dostałem rakietę i torbę sportową. Poza tym gra się dla medalu i satysfakcji.

Proszę nie żartować.

- Serio, gra się dla satysfakcji. Lecisz do Azji, gdzie badminton jest religią, na trybunach zasiada mnóstwo kibiców, wygrywasz, stajesz na podium, otrzymujesz gromkie brawa. Czego chcieć więcej? Pieniądze wygrywa się w zwykłej, pełnosprawnej odmianie badmintona.

Skąd w takim razie pieniądze na wyjazdy?

- To długa historia. Gdy zaczynaliśmy, nie wspierał nas nikt. Chodziłem od drzwi do drzwi, zostawiałem ulotki, prosiłem o wsparcie mojego wyjazdu na mistrzostwa świata. Ostatecznie nie udało mi się zebrać potrzebnej kwoty, ale w ostatnim momencie dostałem wsparcie z ministerstwa i udało się pojechać. Od kilku lat moim sponsorem moim jest Grupa Azoty, od maja 2014 wspiera mnie też firma Li-Ning, a od maja 2015 - firma Atlas. Ministerstwo Sportu również zmieniło trochę podejście do parabadmintona, mamy nasz mały budżet, dzięki któremu 16 zawodników i zawodniczek z Polski ma możliwości rozwoju. Wciąż szukam jednak kolejnych sponsorów, bo środków nie zawsze wystarcza na komfortowe funkcjonowanie w tym sporcie. Na przykład do Indonezji musiałem lecieć sam, bez trenera, bo na niego zabrakło już pieniędzy. Trener powiedział, że są dwa wyjścia: lecieć samemu bądź odpuścić wyjazd. Nie wahałem się ani chwili. Udałem się tam najtańszą, możliwą opcją - z przesiadkami, łącznie podróż trwała ponad 24 godziny. Na koniec okazało się, że między jednym a drugim odcinkiem było za mało czasu na przesiadkę, przez co zaginęła moja torba. Doleciała do mnie dopiero dzień później…

Miał pan kiedyś chwile zwątpienia? Nie chciał pan sobie odpuścić, gdy kolejny raz odbił się pan od ściany w poszukiwaniu pieniędzy?

- Nie, z tego powodu nigdy. Ale była jedna sytuacja, gdy bałem się, że będę musiał zakończyć karierę. Podczas mistrzostw Hiszpanii w 2015 roku w półfinale singla nieszczęśliwie lotka zbita z siatki, lecąca z prędkością ponad 100 km na godzinę, uderzyła mnie w otwarte oko. Na kilka godzin straciłem wzrok, bałem się, że to koniec. Na szczęście szybko się z tego wylizałem i po dwóch miesiącach wróciłem na kort.
To chyba przykre, że seryjnie zdobywa pan medale na mistrzostwach świata i Europy, a praktycznie nikt się tym nie interesuje, wciąż musi pan kombinować, jak w ogóle dostać się na zawody.

- Gdy zdobyłem medal na mistrzostwach Europy, nikt się tym przez moment nie zainteresował. Nie było powitań na lotnisku, nie było wywiadów. Ale ja gram i osiągam swoje cele w życiu przede wszystkim dla siebie, a nie dla innych ludzi. Zdaję sobie sprawę, że badminton nie jest piłką nożną albo siatkówką. Niezależnie od pozycji badmintona w polskim sporcie, zawsze będę się starał dążyć do celu. Dopóki jestem wstanie trzymać rakietę w dłoni i biegać, nie zrezygnuję.

Parabadminton jest dyscypliną w miarę młodą, do programu igrzysk paraolimpijskich dołączy dopiero od 2020 roku.

- Turnieje organizowane są od połowy lat 90. W zależności od stopnia niepełnosprawności jest sześć kategorii - dwie na wózkach, jedna kategoria niskiego wzrostu, kategorie dla zawodników po amputacji kończyny dolnej poniżej bądź powyżej kolana i zawodników bez kończyny górnej. Uwzględniając fakt, że zawsze rozgrywane są turnieje w singlu i deblu kobiet oraz mężczyzn, a także mikście, wychodzi na to, że łącznie jest 30 dekoracji. Niech to będzie także odpowiedź na pytanie, dlaczego na turniejach parabadmintonowych nie zarabia się pieniędzy. Byłoby to po prostu zbyt kosztowne dla organizatorów.

Udział w igrzyskach i zdobycie na nich medalu jest w tym momencie moim priorytetem. Gdy w 2014 roku postanowiono, że moja dyscyplina pojawi się w programie igrzysk paraolimpijskich w 2020 roku, postanowiłem sobie, że zrobię wszystko, żeby tam zagrać.

Jest pan tutorem w programie "Shuttle Time".

- Światowa federacja badmintona w porozumieniu z krajowymi związkami robi wszystko, żeby spopularyzować tę dyscyplinę, żeby w jak najszerszym zakresie wprowadzić ją do szkół. Stąd moje zaangażowanie, prowadzę czasem zajęcia dla nauczycieli, tłumaczę tajniki, pokazuję, jak poprawnie wykonywać ćwiczenia.

Dlaczego badminton?

- Jest to niesamowicie szybka, dynamiczna dyscyplina, w której jest wiele skoków, skrętów... No i nieodłącznie towarzyszy temu świetna zabawa i satysfakcja. To sport zapewniający dzieciakom najbardziej wszechstronny rozwój. Pracują praktycznie wszystkie mięśnie, wyrabia się kondycję. Poza tym każdy może się w tej dyscyplinie odnaleźć. Kto jeszcze nie próbował, musi spróbować.

Bartłomiej Mróz (ur. 1994) - pierwszy polski parabadmintonista, reprezentant Polski, aktualny wicemistrz Europy w grze pojedynczej, mistrz Europy z 2016 roku w grze podwójnej oraz aktualny, podwójny wicemistrz świata z 2015 roku - w grze pojedynczej i podwójnej. Wielokrotny medalista zawodów, zarówno w parabadmintonie, jak i pełnosprawnej odmianie dyscypliny. Popularyzator badmintona i parabadmintona.

Badminton - jak często masz do czynienia z tą dyscypliną sportu?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×