Marcin Herbik: od armagedonu w bostońskim maratonie do finału PlusLigi

Michał Fabian
Michał Fabian
Łamanie "trójki" będzie więc pana kolejnym celem maratońskim?  Chciałbym. Wynik poniżej trzech godzin w maratonie byłby pięknym zwieńczeniem moich biegowych przygód i marzeń. Jest to granica, która, jak sądzę, u wielu biegaczy amatorów, działa na wyobraźnię. Podczas przygotowań do Bostonu byłem przekonany, że jestem gotowy do łamania "trójki". Życie napisało jednak inny scenariusz. Znając swój charakter, myślę, że będę chciał do tego celu jeszcze wrócić. Zobaczę, jak mój organizm zareaguje na wznowienie treningu po odpoczynku i wyleczeniu kontuzji nogi. Do próby zejścia poniżej trzech godzin nie dojdzie jednak z pewnością tej jesieni, bo do jesiennych maratonów nie potrafię się przygotować tak, jak do wiosennych. Mam problemy z długimi tempowymi biegami w wysokich temperaturach. Źle to znoszę. Jeśli tylko mój organizm nie powie "nie", to z pewnością wiosną przyszłego roku spróbuję zaatakować te magiczne trzy godziny. Nie chciałbym tego tak zostawić. Jest bardzo blisko. Więc kiedy, jak nie teraz. A trzeba o tym myśleć jak najszybciej, bo przecież nie młodniejemy (śmiech).
Poznań, rok 2015. Ten maraton Marcin Herbik ukończył w 3:24:01. Fot. Archiwum Marcina Herbika Poznań, rok 2015. Ten maraton Marcin Herbik ukończył w 3:24:01. Fot. Archiwum Marcina Herbika
Dwa lata temu w programie Przemysława Iwańczyka mówił pan o swoich początkach z bieganiem. Najpierw było hasło "40 km na 40 lat", później pierwszy maraton. Pewnie nie przypuszczał pan wówczas, że bieganie wciągnie pana aż tak bardzo. Wracając ze Stanów Zjednoczonych z wypełnionej różnorodnymi atrakcjami podróży życia, w samolocie podrzuciłem żonie wątek zbliżony do tego, o co pan pyta. Powiedziałem: "Zobacz, kochanie dokąd doprowadziła nas moja decyzja sprzed kilku lat o pobiegnięciu maratonu na 40-te urodziny…". Człowiek nie przypuszcza, jak cudowne przygody mogą spotkać całe rodziny w konsekwencji na pozór błahych decyzji. Jak tu nie wierzyć w efekt motyla? (śmiech). Mówimy o fantastycznej trzytygodniowej, rodzinnej wycieczce w kompletnie nowe, urzekające miejsca. Dla nas wszystkich jest to okazja na poznanie wspaniałych ludzi i odwiedzenie nieprawdopodobnych miejsc. Cieszy mnie szczególnie, że nasza 10-letnia córka ma możliwość w tym uczestniczyć i od dziecka poznawać inne kultury. Wszystko rozpoczęło się może od fanaberii, może od mało zrozumiałej dla niektórych decyzji, która w konsekwencji doprowadziła upartego biegacza do spełnienia jego marzenia, czyli startu w najważniejszym biegu maratońskim na świecie, u boku, a raczej za plecami największych gwiazd biegania, medalistów MŚ i igrzysk olimpijskich.

Na co dzień także ma pan styczność z wielkimi gwiazdami, prowadząc mecze siatkarskie na najwyższym szczeblu w Polsce i za granicą.

Tak. Siatkówka była ze mną w różnej formie od lat urodzenia. Na obozy jeździłem już jako dziecko i co ciekawe wśród przebłysków z tamtych lat pamiętam również… bieganie na koszalińskiej bieżni z siatkarzami Skry Warszawa, której trenerem był wówczas mój ojciec. Miałem około 5-6 lat. Jako dziecko, a później nastolatek byłem raczej marnej postury i za namową mojego taty, który był zawodnikiem, trenerem i działaczem piłki siatkowej zapisałem się na kurs sędziowski. Przystąpiłem do niego jako 18-latek i tak znalazłem swoje miejsce przy siatkówce. To trwa ponad 25 lat i cały czas stanowi wymagający i niezwykle ciekawy dodatek do życia rodzinnego i zawodowego. Jest swoistą odskocznią od codzienności.

Niemal tuż po powrocie z USA poprowadził pan najważniejszy mecz sezonu. Mecz, który zadecydował o tytule mistrzowskim dla PGE Skry Bełchatów.

Dla mnie była to niespodzianka. Rzeczywiście kilka dni po powrocie zza oceanu sędziowałem wraz z koleżanką finałowy mecz o mistrzostwo Polski. Był to mecz nr 2 w Kędzierzynie-Koźlu - jak się miało okazać, ostatni mecz sezonu wygranego przez Skrę. To była dla mnie duża nobilitacja. Mecze finałowe rządzą się zupełnie innymi prawami niż mecze sezonu regularnego. Zresztą w tym roku w całej fazie play-off mecze były absolutnie szczególne. Takiego sezonu w historii PlusLigi chyba jeszcze nie było. Od fazy ćwierćfinałowej wszystkie mecze stały na niesamowitym poziomie sportowym i były wspaniałymi widowiskami. Większość z nich kończyła się wynikiem 3:2, a pozostałe także były bardzo zacięte, nie wyłączając ostatniego, pełnego ładunku emocjonalnego meczu w Kędzierzynie-Koźlu.
Fot. Karol Bartnik/MPAimages.com/NEWSPIX.PL Fot. Karol Bartnik/MPAimages.com/NEWSPIX.PL
Gdy przyjechał pan na finał, ludzie ze środowiska siatkarskiego wiedzieli o Bostonie? Gratulowali? Dzięki mediom społecznościowych wiele osób wie o tych wydarzeniach z naszego życia, którymi za ich pośrednictwem się dzielimy. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych informowaliśmy w ten sposób głównie rodzinę, ale informacje otrzymywali także przy okazji znajomi. W konsekwencji także w środowisku siatkarskim pojawiły się gratulacje udziału i wyniku uzyskanego w tych trudnych warunkach. Oczywiście moje bieganie to nie taki sam poziom sportowy jak siatkówka, z którą mam poprzez sędziowanie kontakt, ale ten pierwiastek sportu występuje tu i tu. Myślę, że to budzi wzajemny szacunek i powoduje, że w jakiś sposób czujemy się bardziej zżytą, bliższą sobie sportową rodziną. Wykonując trening, docieramy do sedna tego, jak to później przekłada się na wynik sportowy. To jest część wspólna w każdej dyscyplinie sportu, a nawet szerzej - we wszystkim, co się w życiu robi. Trzeba włożyć wysiłek, by móc później zbierać tego owoce.

Jak pana biegowa pasja odbierana jest w środowisku siatkarskim?

Mam wrażenie, że od czasu wspomnianego wywiadu Przemka Iwańczyka dla Polsat Sportu, widzę, że ten wątek sportowy ma coraz większe znaczenie w moich relacjach z ludźmi z naszego siatkarskiego środowiska. Niektórzy patrzą na to z jakimś rodzajem uznania, inni wręcz zaczynają biegać, dopytują o porady dotyczące treningu czy sprzętu. To jest sympatyczne. Wśród siatkarzy bieganie nie jest zbyt popularne. To są potężni, postawni atleci. Mimo to wśród byłych zawodników jest coraz większa grupa biegaczy i triathlonistów. Co więcej, to grono się rozrasta. Również wśród sędziów siatkarskich mamy już teraz bardzo dużą grupę biegaczy. Być może powołamy sztafetę na jeden z najbliższych biegów maratońskich, w której wystąpią sędziowie szczebla centralnego z różnych województw.

Na koniec jeszcze jedno pytanie o pobyt w USA. Kolejne tygodnie osłodziły panu niedostatki maratonu toczonego w anormalnych warunkach? Co udało się panu zobaczyć?

Zwiedziliśmy niezliczoną ilość ciekawych miejsc. Muzeów, atrakcji sportowych, kulturalnych i rozrywkowych. Z chłodnego Bostonu ruszyliśmy na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża. Najpierw tygodniowa wizyta w niewyobrażalnym Nowym Jorku, później chwila u znajomych w Atlantic City, po czym wybraliśmy się na kilkudniowy wypoczynek do Miami Beach na Florydę oraz odwiedziliśmy Disneyland pod Orlando. Im dalej na południe, tym było cieplej i przyjemniej. Tak, to ciepło było nam wszystkim potrzebne.
Ale wrócę jeszcze do maratonu w Bostonie. Ująłbym to nieco inaczej niż pan.

To znaczy?

Nie widzę niedostatków tego biegu. Generalnie cieszyłem się udziałem w maratonie mimo tych warunków, jakie postawiła nam natura. W dniu biegu byłem szczęśliwy. Jak bieg się skończył, byłem podwójnie szczęśliwy. A jak już zagrzałem się w wannie pełnej ciepłej wody, to nie było szczęśliwszego wokół mnie (śmiech). Wracać pamięcią do Bostonu będę całe życie, ale zastanawiam się i zastanawiałem się już tego dnia, jak dobiegłem z czasem 3:27, czy… ja się rozliczyłem z Bostonem do końca? Pytał mnie pan także o inne prestiżowe biegi - m.in. Nowy Jork czy Berlin - a ja się zastanawiam, czy policzyłem się już z Bostonem. Nie wiem, czy to nie jest dla mnie ważniejsze.

ZOBACZ WIDEO Polscy siatkarze pokonają 60 tysięcy kilometrów. "Będzie okazja zobaczyć kawałek świata"
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×