- Sport jest dla mnie jak magnes: po prostu muszę. Gdybym teraz usiadła przy biurku, moje serce by tego nie wytrzymało. Jest przyzwyczajone do wysiłku - mówi nam Barbara Prymakowska, nazywana "najszybszą babcią świata".
Jej życie to nie tylko bieganie. Jeździ na nartach, nartorolkach, łyżworolkach, jest regularnym gościem górskich szlaków. Ba, jako najstarsza Polka zdobyła najwyższy szczyt Alp - Mont Blanc, 4808 m n.p.m. Weszła na szczyt, gdzie zginął jej wuj.
Jako jedna z czterech Polek zdobyła medal World Maraton Majors (Tokio, Boston, Chicago, Berlin, Londyn, Nowy Jork). W CV ma też wiele mistrzostw świata masters w biegach górskich. W sumie przebiegła 60 maratonów.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: takiego widoku zupełnie się nie spodziewała. "Co one robią?"
I aż trudno uwierzyć w to, że Barbara Prymakowska zaczęła wyczyniać takie cuda dopiero po 50. Teraz ma 78 lat i zapowiada: to jeszcze nie koniec!
***
Dawid Borek, WP SportoweFakty: Skąd ma pani siłę na to wszystko?
Barbara Prymakowska: Też się nad tym zastanawiam. Mój mąż także. Oboje jesteśmy po Akademii Wychowania Fizycznego. Często pyta: "skąd bierzesz tyle siły?". Bo jestem drobna, 43 kilogramy, 156 cm wzrostu. Mam taką wagę od 16. roku życia, a przecież rodziłam dzieci.
Więc skąd się te siły biorą?
Odpowiem tak: gdy coś się kocha nad życie, a sport kocham nad życie, są siły. Człowiek ich nie mierzy. W moim przypadku ważna jest też rywalizacja. Nie ukrywam tego. To mój akumulator na życie. Stając na starcie nigdy nie mówię sobie, że to trening. Gdy decyduję się na występ, zawsze daje z siebie wszystko. Ale nie jest łatwo…
Dlaczego?
Bo startuję w kategorii U60. A ja mam 78 lat. To jest przepaść. Powiedziałabym wręcz, że przepaść nie do przeskoczenia. A przecież ja przeważnie właśnie w tej kategorii wygrywam, prawie zawsze jestem na pudle.
Bieg na szczyt Kasprowego Wierchu wygrałam ostatnio po raz 10., z kobietami, które były 16-17 lat młodsze. A ja zwyciężyłam i to z przewagą 10-minutową. Krótko wcześniej, na mistrzostwach świata master, słuchałam Mazurka Dąbrowskiego już po raz szósty. Wszystko dzięki miłości do sportu i chęci rywalizacji.
Wyjazdy w świat to pewnie kosztowna sprawa?
Tego nigdy by nie było, gdyby nie wsparcie sponsora. Pensje i emerytury dla nauczycieli… Szkoda gadać. Ale na szczęście mam sponsora, zostałam wypatrzona, gdy biegłam w Krakowie maraton na łyżworolkach. Częściowo mam pomoc, gdy wyjeżdżam na zawody w Europie czy na świecie, ale wiem, że taki partner liczy na medal. Inna sprawa, gdybym sama za siebie zapłaciła i poczłapała. Oni liczą na bardzo dobry wynik, z czego zawsze świetnie się wywiązuję.
Jest pani nazywana "najszybszą babcią świata". Nie gniewa się pani na takie określenie?
A skąd! Choć ludzie często pytają, dlaczego się na nie godzę, skoro nie wyglądam na babcię. Słyszę, że powinni mi zaniżyć PESEL. Ktoś mi powiedział, że jestem biologicznym eksponatem.
To prawda, że do biegania przekonała się pani dopiero po 50.?
Pierwszy maraton pobiegłam w wiek 58 lat. Będąc studentką nie znosiłam lekkoatletyki. Bieganie wzięło się z przypadku, zaczęłam dlatego, że pogoda latem była nieciekawa, mąż ciągle udzielał lekcji na kortach tenisowych, nie mogłam z nim pogrywać, a woda w jeziorach była dość chłodna. Mąż rzucił: "słuchaj, mieszkamy tam blisko terenów zielonych, ubieraj się i biegniemy". Przebiegłam 1500 metrów, wróciłam i byłam bardzo zmęczona, choć całe życie uprawiałam różne sporty.
Pierwszy maraton też wziął się z przypadku. Kolega z klubu, cztery dekady młodszy ode mnie, postawił mnie przed faktem dokonanym. Powiedział: "Baśka, zapisałem cię, masz wszystko opłacone, masz jechać i koniec". To było 20 lat temu, Cracovia Maraton. Wcześniej wygrywałam mistrzostwa Polski masters w półmaratonie. Ale głowa siadała mi na myśl, że można przebiec 42 kilometry. Dotarłam do mety na 3. pozycji w kategorii wiekowej, co mnie bardzo podbudowało, ale już nigdy więcej nie chciałam biec maratonu.
A jednak się pani wciągnęła.
Zaczęłam wertować kalendarz imprez, szukałam kolejnych maratonów. I tak była impreza w Poznaniu, cztery godziny w ulewie. Poczułam smak tego dystansu, biegłam z "bananem" na ustach, poprawiłam swój czas o 12 minut. Później potoczyło się samo: Warszawa, Kraków, Poznań, Wrocław. A potem, gdy miała 63 lata, pobiegłam maraton w Berlinie. Wystartowało tam ponad 40 tys. ludzi. Zrobiłam życiówkę.
Bieganie to tylko jedna z pani miłości.
Bieganie to mój ostatni sport, pierwszym były narty zjazdowe. Będąc studentką zostałam instruktorem narciarstwa. Były biegówki, nartorolki, łyżworolki. Dziś zrobiłam tylko 32 kilometry na łyżworolkach.
Tylko 32 kilometry…
Dla mnie dzień bez aktywności fizycznej to dzień stracony. Tak, jak rano koniecznie muszę umyć zęby, tak potrzebuję aktywności. Co do tych zębów. Nawet, jak wdrapywałam się na Mont Blanc, myłam zęby, mocząc szczoteczkę śniegu. Aktywność fizyczna musi być, choć to już nie jest to, co było kiedyś. To już nie wróci, taka jest fizjologia, człowiek się starzeje. To już nie jest ta szybkość, ale nadal mam świetną wydolność i wytrzymałość. Szybkość zabijają też góry.
W których jest pani regularnym gościem. A przecież z Tarnowa do Zakopanego ma pani kawałek drogi.
150 km. Ale mam znajomych, młodszych o kilka dekad. Nawet moje uczennice, gdy wyjeżdżają do Zakopanego, dzwonią i mówią - już nie "pani profesor", bo tego zabroniłam - tylko: "Baśka, jedziemy”. Nigdy nie odmawiam. Mam do tego taki cug.
Pani mąż także?
Kocha sport: grał w tenisa, hokeja, piłkę ręczną, jest instruktorem narciarstwa zjazdowego. Dwa lata temu miał bardzo jednak poważny wypadek na rowerze, uszkodził dwa dyski szyjne, ma implanty. Doszło do ataksji - porażenia nerwów głębokiego czucia. Gdy wychodził ze szpitala, był diagnozowany do wózka inwalidzkiego. Ale pokazał niesamowity hart ducha, harował z fizjoterapeutą i wyszedł z tego. Uprawia niemal wszystkie sporty, które uprawiał wcześniej.
Co jest pani największym sportowym sukcesem?
Najtrudniejszą przygodą było wejście na Mont Blanc. Miałam wtedy 68 lat i zrobiłam to jako najstarsza Polka w historii. Choć muszę zaznaczyć, że odbyło się to na wariackich papierach. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mnie tam czeka.
Co do Mont Blanc, pomysł narodził się w trakcie pierwszego wyjazdu na narty w Alpy Francuskie. Stałam na platformie widokowej, popatrzyłam na tę górę i ona mnie magnetycznie przyciągnęła. Mąż odpowiedział: "szukasz kwadratowych jaj, przecież twój wuj tam zginął".
Pani wuj zginął na Mont Blanc?
To był bardzo odległy czas, byłam wtedy w szkole podstawowej. Wuj był młodym człowiekiem, miał 27 lat, prowadził wyprawę. Odpadł od liny. Zleciał 100 metrów, zginął. Nie odnalazłam go, ale gdy weszłam na szczyt, zapaliłam mu znicz. Tam go pożegnałam. Czasem myślałam, że wuj mnie wprowadził i sprowadził na tę górę. Łatwo nie było. 20 sierpnia na szczycie było 20 stopni Celsjusza na minusie. To najpiękniejsza sportowa przygoda w moim życiu.
Ciągnie panią na jeszcze inny szczyt?
Marzeniem jest wejście na Kazbek. W ubiegłym roku w zasadzie miałam wszystko pozałatwiane, poradziłabym sobie, bo to nieporównywalnie łatwiejszy szczyt od Mont Blanc, tyle że 500 metrów wyższy. Wirus wszystko rozłożył na łopatki, ale jeszcze nie powiedziałam "pas".
Nadal się pani chce?
Ależ oczywiście. Sport jest dla mnie jak magnes: po prostu muszę. Gdybym teraz usiadła przy biurku, moje serce by tego nie wytrzymało. Jest przyzwyczajone do wysiłku.
Żeby tak się trzymać, konieczne jest trzymanie diety?
Jem bardzo mało mięsa. Poranek zaczynam od wody z miodem i cytryną. Przed długim biegiem często spożywam ryż, dodaję banana, rodzinki, daktyle i orzechy włoskie. Latem dorzucałam borówkę, trochę mleka. W okresie letnim, jeśli chodzi o późniejsze posiłki, głównie bazuję na fasoli, bobie. Bardzo lubię awokado. Jem bardzo dużo surowych warzyw i sezonowych owoców. Unikam tłustych rzeczy, mój żołądek ich nie toleruje.
Śmiem twierdzić, że drugiej takiej emerytki, jak pani, w Polsce nie ma.
Do wybuchu pandemii pracowałam jeszcze jako instruktor fitnessu w klubie w Tarnowie. Prowadziłam zajęcia 50+, aquaaerobik dla kobiet. Później się od tego uwolniłam, uznałam, że mając 77 lat, najwyższy czas, by przejść na normalną emeryturę. Wolność, którą teraz mam, jest wspaniała. Sport stał się sensem naszego - mojego i męża - życia.
Zobacz też:
Wielka impreza lekkoatletyczna znów w Polsce
Anita Włodarczyk zadziwia. "Wyczekiwany dzień"