Justyna Kowalczyk: Duża sztuka samotności

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta

A domy, mieszkania? Gdzie pani teraz żyje?

Zawsze odpowiadałam, że żyję w busie. I niewiele się na razie zmieniło. Bardzo dużo czasu spędzam w hotelach, jeździmy na zawody, zgrupowania. W Warszawie pojawiam się tylko po to, by załatwiać sprawy służbowe. Zawsze staram się je tak poukładać, by wszystko domknąć w trzy dni i jechać w swoje strony. Najbardziej jestem związana z górami. Wolny czas spędzam więc albo u rodziców, albo blisko Zakopanego. Tam mi dobrze.

Jeśli miałaby pani dziś wszystko rzucić i osiąść gdzieś na stałe, to jednak w Zakopanem?

Niekoniecznie. Podobają mi się moje stacje, bazy. Nie mam jednego punktu na mapie. Wciąż go nie wybrałam. Zerkam na wszystko, co dzieje się wokół, zastanawiam się, gdzie byłoby najlepiej osiąść na dobre. Nie podjęłam jeszcze decyzji.

W sensie mistrzowskim Kowalczyk się skończyła. Miałam kilka dobrych lat, żeby przyzwyczaić się do reakcji publiczności. Zwykły człowiek absolutnie nie ma pojęcia, z czym to wszystko się je.


Już po zakończeniu kariery zdarzyło się pani usiąść z lampką wina przed kominkiem i zrobić rachunek sumienia?

Wyrachowałam swoje życie już kilka lat temu i postanowiłam zacząć od zera. Z białą kartką. Oczywiście, nie jest to takie proste, bo przecież wcześniej już zapisałam i dobre, i złe karty. Postanowiłam jednak być lepszym człowiekiem. Staram się to robić każdego dnia.

Zajrzałem na pani stronę w Wikipedii. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej trafiłem na dłuższy profil. Sportowo osiągnęła pani maksa?

Ideałem nie byłam, ale osiągnęłam bardzo dużo. Doszłam do tego bardzo ciężką pracą, lojalnością. Można było wycisnąć z kariery jeszcze więcej. Wiem, że w niektórych momentach zawiodłam, bo jeszcze bardziej mogłam się skupić na sporcie. Z drugiej strony, znając ten świat, wiem że moja głowa ogarnęła temat bardzo dobrze. Lepiej niż ogarnęłoby to 98 procent osób, które znalazłyby się na moim miejscu. Jeśli jestem drugą zawodniczą w historii tej dyscypliny sportu - bo tak wychodzi ze statystyk, a na niektórych frontach nawet pierwszą zawodniczką w historii tego sportu - trudno mi teraz narzekać.

Może ambicja sportowca jest nieposkromiona.

Gdy przestawałam być tak mocna jak wcześniej, miałam czas na przetłumaczenie sobie, że pewne rzeczy się skończyły. Trzy lata podporządkowałam próbie powrotu na najwyższy poziom - nie udało się. Przede wszystkim sama sobie udowodniłam, że to już koniec. Pokazałam sobie i trenerowi, że zrobiłam wszystko, a nawet więcej, żeby wrócić. Niestety kibice nie widzieli tej katorżniczej pracy i nie zawsze wszystko rozumieli. Odeszłam z pełną świadomością. Wiem, jak się wspina do celu. Wiem, jak się w tym celu funkcjonuje i wiem, jak się od tego celu oddala. Dziś mogę powiedzieć, że zrobiłam, ile mogłam.

Nie denerwował pani ten brak zrozumienia ze strony kibiców? Pani zarzynała się na treningach, a kibic z łatwością oceniał: - E tam, Kowalczyk to się już skończyła.

W pewnym sensie mieli rację. W sensie mistrzowskim Kowalczyk się skończyła. Miałam kilka dobrych lat, żeby przyzwyczaić się do reakcji publiczności. Zwykły człowiek absolutnie nie ma pojęcia, z czym to wszystko się je. To poza granicami pojęcia. Ja nie wiem, jak wyglądają problemy przeciętnego człowieka pracującego w korporacji, mającego trójkę dzieci, ludzie nie mają pojęcia, jak wyglądało moje życie. Jaką pracę wykonywałam i ile mnie to kosztowało. Nigdy jednak nie robiłam tego dla kogoś. Zawsze robiłam to dla siebie. Jasne, pracowałam z całą ekipą, trenerem i czułam się bardzo odpowiedzialna. Ode mnie zależało, jakie będą mieli wypłaty, jak się im będzie żyło, ale robiłam wszystko dla siebie.

Mówi pani, że zawsze robiła wszystko dla siebie, a w najcięższym momencie, gdy myślała pani o wcześniejszym zakończeniu kariery, powstrzymywał panią przed tym fakt, że wokół są zależni od pani ludzie - trener, serwismeni.

To się nazywa odpowiedzialność. Przecież każdy zdawał sobie sprawę, że dzięki sportowemu projektowi o nazwie Justyna Kowalczyk utrzymywałam się nie tylko ja. Na sukces, czyli na to, że Kowalczyk stawała na podium igrzysk, pracowali świetni serwismeni, trener, fizjoterapeuta. I nagle Justynka ma kaprys i wszystko rzuca?

Depresja to nie kaprys.

W takich barwach postrzegam świat. Nie wolno tak po prostu uciąć. Tak zachowałoby się może dziecko, ale nie dorosły człowiek. To były nasze wspólne sukcesy. Zresztą, na to wszystko trzeba było patrzeć o wiele szerzej. Przecież dzięki sukcesom lepiej nie mieliśmy tylko my, ale ogólnie, cała moja dyscyplina sportu. Byli sponsorzy, zainteresowanie, więc były pieniądze dla wszystkich zawodniczek. Mogłabym wszystko pieprznąć i lecieć na Seszele. Ale to nie moja droga. Nie chciałam zaprzepaścić wszystkiego, o co razem walczyliśmy przez wiele lat.

Gdy rachowała pani swoje życie, zestawiała się pani z najlepszymi polskimi sportowcami? Małyszem, Lewandowskim? Myślała pani, jak wiele zrobiła dla kraju?

Nigdy takich porównań nie czyniłam. A co do działania dla kraju: w trakcie kariery sportowiec nie zwraca na to wielkiej uwagi. Żyje od startu do startu, podporządkowuje temu życie. Faktem jest jednak, że coś w tej materii udało się dokonać. W Estonii zostałam kiedyś wybrana najbardziej lubianą kobietą spoza kraju. W Szwecji też po tylu latach występów otworzyłam okno na Polskę. Szwedzi przez bardzo długi czas nazywali mnie polskim Ibrahimoviciem. Co jednak ważne, jestem tylko człowiekiem. Mam swoje dobre i złe strony. I tak byłam też przedstawiana, szczególnie że miałam przecież swoją małą wojnę. Wtedy nie wszyscy mnie dobrze postrzegali.

Po zakończeniu prywatnej wojny zdarzyło się pani chwycić za telefon, zadzwonić i spytać: - Marit, co u ciebie słychać?

Bez przesady. Przecież nie mamy swoich numerów. Gdy się jednak widzimy, spokojnie ze sobą rozmawiamy. Powiedzieć, że jesteśmy koleżankami, to jednak zbyt wiele. Życiowo jesteśmy sobie obojętne. Zawsze tak było.

Ale topór wojenny został zakopany?

Już wtedy był zakopany! Trzeba zrozumieć, że Norwegowie mają taki system działania. Zawodnicy, którzy w tym systemie są, po prostu w nim funkcjonują i nie mają nic do gadania. Obrażać się na zawodników? To bez sensu. Wszystko tkwi głębiej niż w wojence Kowalczyk - Bjoergen. Chodzi o to, że u nich lekarze i uniwersytety medyczne są ważnymi członkami sztabu trenerskiego. Chyba nie tak powinno to działać.

Jeśli już przy konfliktach jesteśmy - to prawda, że nie zawsze dobrze dogadywała się pani z Adamem Małyszem? Bo dwóch czempionów, dwie zimowe dyscypliny...

Nie, skąd takie pomysły? Raz wyszło publiczne nieporozumienie o kurtki. Rozumiałam wtedy postawę Adama, bo producentem był jego sponsor prywatny, jednak musiałam bronić swoich racji. Te kurtki były po prostu za zimne. Marzł i chorował trener, ja używałam prywatnej, ale dostawałam za to reprymendy. Kiedy spędzasz siedem godzin dziennie na mrozie sięgającym -25 st., takie rzeczy są najważniejsze.

Z lat startów zostały jakieś przyjaźnie?

Nie nadużywam słowa przyjaźń. Mam świetne koleżanki rozsiane po całym świecie. Ale to nie jest tak, że między stratami chodziliśmy ze sobą na kawę. Nie, większość jest bardzo skupiona na pracy. Ja też tak mam.

Kim jest teraz Justyna Kowalczyk?

Tą samą osobą, którą była wcześniej. Tylko obowiązków ma więcej.

Myślałem, że po zakończeniu kariery ma się czas dla siebie. Że łapie się luz.

Nie chcę rezygnować z aktywnego, sportowego trybu życia. Przeraża mnie myśl, że mogłabym się stać mniej aktywna. Do trenowania doszły zajęcia w ramach pracy trenerskiej. Spotkania z tym związane. Wcześniej miałam na głowie tylko dziennikarzy i sponsorów. Teraz są jeszcze działacze, pracownicy ministerstwa. Załatwiam sprzęt, zajmuję się logistyką. W przeszłości też to robiłam, ale wtedy zespół obejmował tylko jednego zawodnika - mnie. Trzeba było ogarnąć mnie, trenera i serwismenów. To było łatwe, tym bardziej, że w ręku miałam mocne karty. Dziś karty są słabsze, ekipa większa, więc trzeba włożyć dużo więcej wysiłku w poukładanie wszystkiego na najwyższym poziomie.

Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić Justyny Kowalczyk w papierach.

Proszę pana, przecież ja skończyłam studia, doktorat zrobiłam. Papiery nie są mi tak odległe, jak mogłoby się wydawać. Choć prawdą jest, że rozliczeniami zajmuje się Aleksander Wierietielny. Robi to od 50 lat i nie mam ambicji mu w tym przeszkadzać. W roli trenera i organizatora czuję się świetnie, ale gdy wchodzimy w cyferki i tabelki, tu z pomocą przychodzi bardziej analityczny umysł trenera.

Kontakt do autora: pkapusta-magazyn@wp.pl

Czy Justyna Kowalczyk to według Ciebie jeden z najwybitniejszych sportowców w historii naszego kraju?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×