Izu Ugonoh. Ostatnia nadzieja białych

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Może politycy powinni zrobić z pana ambasadora polskości?

Jestem ambasadorem i nikt nie musi mnie do tej roli powoływać. Reprezentuję Polskę wszędzie, gdzie się pojawię - tym co robię i jak się zachowuję. Pokazuję, że możesz dorastać gdziekolwiek, mogą spotkać cię trudności, ale możesz to wszystko zamienić w coś dobrego. Zrobić coś dla siebie i swojego otoczenia.

Czym dla pana jest polskość?

To ludzie tu mieszkający. Przez długi czas trenowałem w Stanach Zjednoczonych i kiedy ktoś mnie pytał, jak jest w Polsce, mówiłem: "Jest świetnie, jak przyjedziesz, to zobaczysz, bardzo ci się spodoba, dobrze spędzisz czas". Sam chętnie pokazałbym Gdańsk, oprowadził po pięknym Starym Mieście, nad Motławą jest mnóstwo knajpek, można dobrze zjeść. Kuchnię też mamy przecież dobrą. Zabrałbym na tańce do Sopotu i popłynął promem na Hel. Długą bym się przeszedł, a kiedyś tamtędy tylko biegałem, ale częściej omijałem szerokim łukiem - w Gdańsku było najwięcej skinheadów w Polsce, a na Długiej zawsze stali w grupkach. Kamer nie było.

Był pan w ogóle w Nigerii?

Dawno temu. To był piękny czas. Poleciałem tam, bo chciałem poszukać siebie, jeszcze lepiej poznać swoją historię, korzenie rodziny, posiedzieć z babcią i posłuchać jej opowiadań. To było ważne dla mojej głowy. Zobaczyłem, jak wygląda codzienność moich krewnych. Dużo mówię o Polsce, ale mam pragnienie głębszego poznania ojczyzny moich przodków.

Pana rodzeństwo mieszka w Polsce? Mama wyjechała do Irlandii, kiedy było to modne. Zrobiła tu kawał dobrej roboty, ale stwierdziła, że potrzebuje zmiany. Zabrała trzy młodsze siostry, starsza została w Polsce, później wyszła za mąż i pracuje w Gdańsku. Młodsza siostra po kilku latach wróciła do Polski i wygrała czwartą edycję programu Top Model. Osuenhe mieszka teraz w Warszawie, dobrze żyje. Moja rodzina jest otwarta na nowości, sam też robiłem dużo rzeczy.
Izu Ugonoh podczas jednej z gal w Australii (fot. Getty Images) Izu Ugonoh podczas jednej z gal w Australii (fot. Getty Images)
Co to znaczy dużo? Zanim rozpocząłem studia na AWF, zdawałem na architekturę. To była i jest moja pasja. Nie dostałem się, ale byłem przekonany, że ten AWF to tak na rok, żeby coś robić, a później próbować po raz kolejny szczęścia z architekturą. Spodobało mi się jednak, poznałem fajną dziewczynę i zostałem. Grałem też w piłkę, na Żabiance był klub Champion, trenowałem w KP Sopot i rezerwach Lechii Gdańsk. W futbolu kariery jednak bym nie zrobił, ciągnęło mnie gdzie indziej. Powiedziałem mamie, że muszę pójść na zajęcia muay thai, że chcę spróbować. Wiedziałem, że jak zacznę coś, co będzie dla mnie ekscytujące, to mogę daleko zajść. Po dwóch miesiącach stoczyłem już pierwszą walkę w ringu. Lubię wracać do okresu kick-boxingu, bo to była jedna wielka pasja.

W filmach też pan grał.

W "Drogówce" Wojciecha Smarzowskiego biłem policjanta-rasistę. Taki epizod. Wcześniej, w czasie studiów, wystąpiłem w sześciu odcinkach serialu "Pełną parą". Wciągnęło mnie, poczułem, że mam lekkość w obcowaniu z kamerą. Była też mała rola w "Afonii i pszczołach". Lubiłem to i lubię, czuję, że jestem naturalny.

A boks jeszcze pan lubi? Od porażki z Dominicem Breazealem w lutym 2017 roku nie stoczył pan żadnej walki. Nadal czuje pan, że najlepsze dopiero przed panem?

Najlepsze na pewno jest przede mną, bo najgorsze jest już za mną.

Co było najgorsze?

Człowiek nie pozna swojej prawdziwej siły, jeśli nie zostanie sprawdzony w trudnych, życiowych sytuacjach. Przeszedłem tak trudne chwile, że sam siebie poznałem dużo lepiej, zdałem sobie sprawę z własnych słabości, co pozwoliło mi zmienić życie i funkcjonować w zupełnie inny sposób.

Co to znaczy, że poznał pan siebie?

Dotychczas sport był dla mnie wszystkim. Wiele mu poświęciłem, wyjechałem zagranicę i jako rodzinny facet zdecydowałem się na życie daleko od bliskich i przyjaciół. Miałem jeden cel, wszystko podporządkowałem swojej karierze. Kiedy pojawiły się poważne kontuzje, doszedłem do wniosku, że sport nie zawsze powinien być numerem jeden w życiu. Dzisiaj mam dwa treningi, coś zjem i odpocznę - fakt, czasami jestem potwornie zmęczony. Ale zmęczenie to część treningu, a to, co się dzieje obok niego, jest dużo trudniejsze. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy. Mam świadomość, że przede mną jest jeszcze dużo bólu - choroby, śmierć bliskich, a sport jest gdzieś obok. Zeszły rok był dla mnie okrutny i to nie dlatego, że po raz pierwszy przegrałem, ale zobaczyłem, kto jest kim w moim życiu.

I kto jest kim?

Rozstałem się z trenerem Kevinem Barrym i menedżerem Richardem Moriartym. Zrobiliśmy to, zachowując dobre relacje, jednak cieszę się, że ze sobą już nie pracujemy. Musieliśmy się rozstać, żeby utrzymać szacunek między nami. Żeby zbyt długo nie pielęgnować w sobie żalu i niezadowolenia ze współpracy. Teraz pracuję z Andrzejem Gmitrukiem i przygotowuję się do walki 25 maja na Stadionie Narodowym.

Kiedyś marzył pan o mistrzostwie świata. Zweryfikował pan już plany?

Sporo się zmieniło, dużo się dowiedziałem, zrozumiałem lepiej rynek, grę. Nabrałem doświadczenia sportowego, ale także życiowego. Marzeń nie zmieniam, ale inaczej układam swoje cele. Nie mówię wzniośle o tym, że jestem w stanie zostać mistrzem świata, nie przewiduję, że stanie się to za chwilę. Chcę wygrać najbliższą walkę, potem kolejną, nic więcej. Mam tylko wpływ na swoje przygotowanie, więc na tym się skupiam. Jeśli uda mi się utrzymać koncentrację, będą kolejne, większe szanse.

Żałuje pan, że do poprzednich walk przygotowywał się pan w Las Vegas?

Decyzja o wyjeździe do Stanów nie była trudna, mogłem jechać gdziekolwiek, bo wiedziałem, że wszędzie sobie poradzę. W Vegas żyłem jak w trwającym bez przerwy obozie treningowym. Przygotowywałem się trochę jak Mike Tyson z Cusem D’Amato, między mną a trenerem także nawiązała się specyficzna relacja - wyglądało to trochę, jak między ojcem a synem. Oczywiście wyjechałem z Polski jako dorosły facet, ale mieszkałem z Barrym w jego domu, jego żona nam gotowała. Tworzyliśmy rodzinę. Dysfunkcyjną, ale rodzinę. To nie jest coś, co da się zauważyć przez kilka dni, takie relacje budują się długimi miesiącami, mieszają się cechy charakteru, jeden dostosowuje się do drugiego. Przede mną był tam jednak Joseph Parker, to ja dołączyłem do drużyny i musiałem pójść na wiele ustępstw. Myślałem jednak wtedy tylko o tym, co mogę zyskać i była to cena, jaką godziłem się płacić.

Barry był surowym ojcem?

Tak. Jeśli miałbym iść na wojnę, wolałbym, żeby Kevin był po mojej stronie. Nie powinno się tak mówić o kimś, kogo się lubi i szanuje, ale Barry to jednak kawał skurczybyka i dokładał wszelkich starań, żeby ludzie tak o nim myśleli. Niesamowicie zorganizowany, dobry strategicznie tytan pracy i tego samego wymagał ode mnie.

Mam świadomość, że przede mną jest jeszcze dużo bólu - choroby, śmierć bliskich, a sport jest gdzieś obok. Zeszły rok był dla mnie okrutny i to nie dlatego, że po raz pierwszy przegrałem, ale zobaczyłem, kto jest kim w moim życiu.


Pan był potrzebny Parkerowi czy Parker panu?

Ja Parkerowi (to wybitny pięściarz, przegrał niedawno walkę o mistrzostwo świata z Anthonym Joshuą - przyp. red.). Oczywiście wiele na tym skorzystałem, mówi się "iron sharpens iron" - żelazo wyostrza żelazo. Samo przebywanie w tamtych warunkach, rygor treningów i oczekiwanie najlepszego wyniku sportowego, to było coś, do czego dążyłem. Pracowałem ciężko, bardzo ciężko, czasami za ciężko. Miałem przed oczami tylko cel, byłem nim zaślepiony. Dopiero teraz jestem w stanie przeanalizować swoją drogę. Wiem, że Barry zdecydował się mnie wziąć do teamu, bo wiedział, że jestem w stanie pokonać Parkera.

Nadal wierzy pan w siebie?

Całkowicie. Przegrałem walkę - wiadomo, nie cieszyłem się z tego, ale nie to było tak bolesne. Po porażce zaczęły uwidaczniać się pewne rzeczy. Okazało się, że nie mogę liczyć na ludzi, na których właśnie w tym momencie powinienem liczyć najbardziej. Największym problemem były jednak kontuzje. To był czas, kiedy myślałem, że moja kariera nabierze tempa, będę miał same wielkie walki, a machina ruszy na całego. Liczyłem, że ciężka praca, którą wykonywałem przez tyle lat, wreszcie się opłaci. Pojawiła się jednak ściana bólu i nie mogłem trenować. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. Z atlety stałem się facetem, który ledwo funkcjonuje w normalnym życiu. Byłem osłabiony, wyczerpany. I nie mogłem wrócić do przygotowań.

Czy Izu Ugonoh zostanie zawodowym mistrzem świata?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×