Robert Kubica wielokrotnie w ostatnich latach musiał sobie odpowiadać na pytanie: "co by było, gdyby?". Wypadek rajdowy z 2011 roku naznaczył jego życie. Pozbawił go szansy na kontrakt w Ferrari w Formule 1, o metalową barierkę w małej włoskiej miejscowości roztrzaskały się marzenia o zostaniu mistrzem świata F1 i triumfach w czerwonym kombinezonie.
Kubica zasłużył na miano najlepszego, ale też najbardziej pechowego kierowcy pokolenia. Na pewnym etapie wydawało się, że jeśli coś może pójść nie tak, to w przypadku krakowianina pójdzie. Powrót do F1 w 2019 roku w barwach Williamsa? Akurat trafił się najgorszy w historii sezon brytyjskiej ekipy, który pozbawił go drugiej szansy na zaistnienie w królowej motorsportu.
ZOBACZ WIDEO: Kiełbasa z grilla u Zmarzlika. Historia wielkiej znajomości z mistrzem świata
Polak szukał szczęścia w innych seriach. Chciał udowodnić wartość w niemieckiej serii DTM i trafił do niej akurat, gdy BMW nie miało podejścia do Audi, a dodatkowo koronawirus i chęć podbicia F1 przez jedną z tych marek "zabiły" DTM.
Tak trafił do wyścigów długodystansowych i znów nie było różowo. W 2021 roku mógł w debiucie wygrać 24h Le Mans, ale awaria samochodu na ostatnim okrążeniu była niczym cios w brzuch. Mógł triumfować w ubiegłym sezonie za kierownicą Ferrari, ale znów usterka pozbawiła go złudzeń.
Ostatni weekend wynagrodził Kubicy to wszystko. Znów był bezbłędny, znów momentami był jeżdżącym szefem zespołu. To on dyktował strategię, a gdy trzeba było, pozostał dłużej za kierownicą i dowiózł Ferrari 499P do mety na pierwszej pozycji. Łącznie spędził w kokpicie ponad dziesięć godzin, 43 proc. dystansu wyścigu. To był tytaniczny wysiłek, a przecież jeszcze kilka lat temu niektórzy twierdzili, że mając kontuzjowaną rękę do niczego się nie nadaje. Niektórzy eksperci sugerowali nawet, że Kubica będzie stanowił zagrożenie dla siebie i innych kierowców. Teraz siedzą cicho.
Polak zapisał się w historii, bo tylko nieliczni równocześnie wygrywali w F1 oraz 24h Le Mans. Po wyścigu zaskoczył, bo przypomniał swoje słowa sprzed kilku lat, że jeśli zwycięży francuski klasyk, to więcej w nim nie wystartuje. Równie zaskakujące były słowa o powrocie do rajdów.
Co zrobi Kubica? Myślę, że w tej chwili on sam tego nie wie. Musi przespać się z sukcesem. Musi do niego dotrzeć, czego właśnie dokonał. Tylko on sam wie, ile wysiłku kosztował go sukces w 24h Le Mans. I nie chodzi o to, że nie zamknął oka w ostatni weekend, że ma za sobą cały tydzień ciężkiej pracy w testach i treningach na torze Circuit de la Sarthe, że spędził godziny na analizowaniu danych. Tego zwycięstwa nie byłoby bez wielu miesięcy żmudnej rehabilitacji, kilkunastu operacji i wielu wyrzeczeń po wypadku rajdowym z 2011. Jak słusznie zauważył, to jest jego największe osiągnięcie w życiu.
Kubica może teraz wszystko. Może zakończyć karierę w glorii chwały, bo taki jest przywilej najlepszych. Może wrócić do rajdów, bo i w tej dziedzinie ma pewne niedokończone sprawy. A równie dobrze może uznać, że trudno wdrapać się na szczyt, ale jeszcze trudniej na nim się utrzymać. Może to go tchnie do walki o kolejne zwycięstwo w 24h Le Mans?
Pytanie, jak zachowa się Ferrari. Jeśli Włosi kolejny raz nie docenią skarbu, który mają w swoich szeregach, to mogą go stracić. Gorszące były obrazki z tegorocznego wyścigu, kiedy to stratedzy zespołu próbowali tak skręcić wynik, aby zwycięstwo w nim odniosła fabryczna załoga. Los pokarał Włochów, bo chwilę po takich instrukcjach kierowca samochodu numer 51 zakopał się w żwirze, stracił cenny czas i sam wykluczył się z walki o wygraną.
Już zimą Kubica miał oferty z innych marek startujących w długodystansowych mistrzostwach świata WEC, ale uznał, że mimo wszystko największe szanse na sukces w 24h Le Mans ma w prywatnym Ferrari. Nie mylił się. Równocześnie prawdą jest, że prywatne zespoły mają mniejsze szanse na triumf, bo dysponują mniejszą liczbą pracowników, części itd. Dlatego też w 2026 roku powtórzenie sukcesu w takich warunkach może okazać się niemożliwe.
Smutne w gigantycznym sukcesie Kubicy jest to, że nagle przypomnieli sobie o nim politycy. Minister sportu Sławomir Nitras ruszył z gratulacjami, choć jeszcze kilka lat wcześniej krytykował Daniela Obajtka za finansowanie kierowcy z kasy Orlenu. Przedstawiciele PiS też nie powinni pierwsi wypychać piersi po ordery, bo krakowianin dostał się niegdyś do F1 bez finansowego wsparcia państwa, więc i wyścigi długodystansowe mógłby podbić bez Orlenu u boku. Zwłaszcza w sytuacji, gdy momentami jego kontrakt jest pewnym problemem. Chociażby fabryczne Ferrari sponsorowane jest przez Shella, co tworzy naturalny konflikt interesów.
Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty