Robert Kubica: Dałbym sobie medal

Miałem moment, w którym moja głowa nie akceptowała prawej strony mojego ciała. Dużo łatwiej byłoby się poddać. Powiedzieć: było, minęło, pech. W końcu zrozumiałem, że muszę znaleźć i zaakceptować nową drogę - mówi Robert Kubica.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Robert Kubica Materiały prasowe / Alfa Romeo Racing ORLEN / Na zdjęciu: Robert Kubica

Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.


Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: - Czego się boi Robert Kubica?

Robert Kubica, zawodnik ORLEN Team, kierowca F1 w zespole Alfa Romeo Racing ORLEN oraz serii DTM w zespole ORLEN Team ART: - Głębokiej wody. Pływać umiem, ale wyśmienitym pływakiem nigdy nie byłem. Po wypadku nie jestem nim tym bardziej. Głęboka woda nigdy nie budziła mojej sympatii. Pewnie dlatego, że nie ma tam kontaktu z podłożem. Zupełnie inaczej, niż w moim naturalnym środowisku, czyli na torze.

Miałeś kilka poważnych wypadków - w Formule 1, rajdach, nawet prywatnie dawno temu - a i tak nie ma w tobie strachu przed siadaniem za kółkiem. Z czego to się bierze?

Bo u nas nie ma czasu i miejsca na strach. Tak samo mógłbyś spytać skoczka narciarskiego, czy boi się siadać na belce startowej. Przecież gdybym ja na tej belce usiadł, to od razu bym ze strachu w gacie narobił. A dla nich skakanie jest naturalne, robią to z łatwością i przyjemnością. O strachu pewnie nawet nie myślą.

Dzieje się tak, bo coś, co dla innych ludzi wydaje się ekstremalne, ty robisz od małego. Coś, co w innych budzi strach, dla ciebie jest naturalne.

ZOBACZ WIDEO: Orlen szuka następców Kubicy. Umowa z Alfą gwarantuje młodym Polakom szkolenie

Po żadnym z tych "dzwonów" nie było choć chwili wątpliwości przed wejściem do samochodu?

Miałem wypadek, który prawie ściągnął mnie z planety Ziemia, a pierwszym autem, do którego wsiadłem - i to kilka miesięcy po wypadku - było auto rajdowe. Wróciłem też do motorsportu w kategorii rajdów. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jestem nienormalny, ale ja uważam się za faceta z głową na właściwym miejscu.

Musisz zrozumieć, że o tych rzeczach się po prostu nie myśli. To samo można było powiedzieć po wypadku w 2007 roku w Kanadzie. Bo to ten wypadek był największym w mojej karierze. Biorąc pod uwagę prędkość, przebieg zdarzenia, samo uderzenie i to, co mogło się ze mną stać, trzeba przyznać, że miałem wtedy ogromne szczęście. Konsekwencje nie zawsze idą w parze z prędkością. Możesz jechać 300 kilometrów na godzinę, zderzyć się z bandą i wyjść z tego bez poważnych obrażeń, a możesz spaść z roweru stojąc i zrobić sobie sporą krzywdę.

Dam ci dobry przykład. Idziesz po schodach, potykasz się, spadasz i łamiesz rękę. Może się tak zdarzyć, nie?

No, może.

I co, już nigdy nie będziesz schodził po schodach? Będzie w tobie strach przed wchodzeniem na pierwsze piętro? Wiadomo, w motorsporcie każdy profesjonalny kierowca największą satysfakcję czerpie z bycia na granicy. Twój zawód na tym polega, by na niej być. I żebyś mnie dobrze zrozumiał: nie chodzi o granicę życia i śmierci. Chodzi o granice bolidu. Pojazdu, który prowadzisz. Pojazdu, który musisz doprowadzić do granic jego przyczepności, możliwości prowadzenia, osiągów.

Bez tego nie ma szans na odnoszenie sukcesów?

Tu nawet nie chodzi o wyniki. Bez tego nie czujesz się spełniony. Nie ma satysfakcji z tego, co się robi. To tak, jakbyś grał w koszykówkę, rzucał za trzy punkty i nigdy nie trafiał do kosza.

Gdybym o tym celowo pomyślał, dostrzegłbym oczywiście, że to balansowanie może się źle skończyć. Ale o tym się po prostu nie myśli.

Tobie śmierć zajrzała w oczy kilka razy.

W niektórych momentach mogło się to dla mnie skończyć dużo gorzej, niż sprawy się potoczyły. Gdy to robiłem, nikt mi nie przystawił pistoletu do głowy. Nie mówił: musisz. Ja zawsze chciałem to robić.

Co myśli kierowca, który widzi, że z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę leci prosto w bandę? Jest w ogóle czas, by pomyśleć o czymkolwiek?

Mówisz o wypadku z Kanady. Bandy nie widziałem, bo mnie "podbiło" na drodze ewakuacyjnej i przód auta – co w tym przypadku było ogromnym szczęściem – był w górze.

Ostatnie, co wtedy widziałem, to dwa najwyższe poziomy trybuny, chorągiewki i niebo. Nic więcej. W takiej sytuacji czujesz się, jakbyś startował samolotem. Idziesz do góry i nie masz pojęcia, co będzie dalej. Uderzenie, do którego wtedy doszło, było ogromne. Szczęście polegało na tym, że siła rozeszła się pod bolidem. Oczywiście nie cała, ale większość.

Na kilka sekund straciłem świadomość. Uderzenie było konkretne. Gdy bolid odrywał się od ziemi, jechałem ponad 260 kilometrów na godzinę. A w powietrzu, jak wiesz, hamulce nie działają.

Wiele razy się zastanawiałeś, gdzie byś teraz był, gdyby nie ten najtragiczniejszy wypadek z 2011 roku?

Nie nazwałbym go najtragiczniejszym.

OK, mogło się skończyć gorzej. Ale według różnych źródeł byłeś wtedy o krok od Ferrari, przed tobą były najlepsze lata ścigania. Kto wie, może byłbyś dziś czterokrotnym mistrzem.

Patrząc na to, jak poradziło sobie w tamtych sezonach Ferrari, to wątpię. No ale może, kto wie.

O tamtych zdarzeniach staram się nie myśleć w takich kategoriach. Gdybym został w tych myślach, nie byłoby mnie tutaj.

Jak trudno było dojść do takiego podejścia?

Łatwo nie było. Faktem jest natomiast, że to jedna z niewielu rzeczy, które do dziś bolą. Że nie wydarzyło się to, co mogło się wydarzyć i było na wyciągnięcie ręki.

Do dziś masz wyrzuty sumienia? Żałujesz, że wsiadłeś wtedy do samochodu?

Dziś wyrzutów sumienia nie mam. Łatwo byłoby je mieć. I czymś normalnym jest, że kiedyś je miałem. Uważam się za inteligentnego faceta. Pojawiają się więc różne myśli. Ten wypadek jest wydarzeniem, które dotknęło mnie w życiu najbardziej. Chodzi również o to, co dzieje się do dzisiaj.

Wypadek nie odmienił tylko mojego ciała. Nie sprawił tylko, że mam ograniczenia. Jest bardzo prawdopodobne, że już do końca życia tamte chwile będą miały na mnie wpływ. Nie tylko w aspekcie sportowym. Również w życiu codziennym.

By żyć w normalny sposób, musiałem jakoś te myśli przezwyciężyć. Spróbować żyć z tym, co jest. Z tym, co się wydarzyło i co mam. Od nowa budować cele. Również w ujęciu ludzkim. W okresie epidemii dobitnie doświadczyliśmy, że nie jesteśmy stworzeni do siedzenia w domu, bo nie mamy tego, co nas na co dzień nakręca. Tak samo było w moim przypadku od 2011 roku. Nagle, w jednej chwili, straciłem to, co było niemal całym moim życiem.

Nie mam sobie za złe. Byłem świadomy tego, co robiłem. Nikt mnie nie zmuszał. To była moja decyzja. Bardzo możliwe, że gdybym miał to zrobić jeszcze raz, to albo bym tego nie robił, albo podszedłbym do tego zupełnie inaczej.

Jeśli wsiadasz do samochodu i zakładasz na głowę kask, to nawet gdy o tym nie myślisz, masz świadomość, że podejmujesz ryzyko. Prowadzenie samochodu wyścigowego to za każdym razem taniec na krawędzi. To kierowców nakręca. Świadomość, że prowadzisz bolid na granicy możliwości. Czasem tę granicę się przekracza i trzeba ponieść większe lub mniejsze konsekwencje. Ja za mały błąd zapłaciłem bardzo wysoką cenę. Takie jest jednak ryzyko tej gry.

Jak traktujesz to, co się wtedy wydarzyło? Niewierzący mogliby powiedzieć, że to pech, przypadek. Wierzący, że testowanie przez kogoś z góry.

Brutalnie szczerze: pierwsze miesiące to była walka, żebym żył. Pęd, operacje... Ten okres był dynamiczny i bolesny, ale w pewnym stopniu pomógł mi przesunąć myśli w zupełnie inną stronę. O wiele bardziej bolesny był okres półtora-dwa lata po wypadku, niż na przykład dwa miesiące po zdarzeniu.

Dlaczego?

Bo byłem już wtedy normalnie funkcjonującym człowiekiem. Oczywiście z ograniczeniami, ale mogłem spokojnie żyć. No i miałem więcej czasu na rozmyślanie. Siedziałem na kanapie, oglądałem wyścig Formuły 1, a moje myśli automatycznie wracały do tego, co robiłem przed wypadkiem. I co by było gdyby. Gdy żyjesz z operacji na operację, nie masz na to myślenie czasu.

Dopóki proces powrotu do zdrowia - operacje, rehabilitacja - dawał mi szanse na wyjście z tego, na zminimalizowanie ograniczeń, walczyłem o to. Po pewnym czasie inteligentny człowiek sam widzi progres. Nie musisz być lekarzem, by samemu dojść do pewnych wniosków. Dociera do ciebie, że jednak nie będzie tak dobrze, jak niektórzy mówili. Albo jak sam miałeś nadzieję. Musisz zaakceptować, że zostaniesz już taki, jakim się widzisz. Że nie będziesz już taki, jakim byłeś.

Złość, brak akceptacji tego jaki jestem, wpływała na moje codzienne funkcjonowanie. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że wciąż mogę pewne rzeczy robić, ale już w inny sposób. Jest to dziwne, gdy w wieku 26 lat zaczynasz się uczyć rzeczy, których uczyłeś się w wieku dwóch lat.

Na przykład?

Prosta rzecz: wiązanie butów. Albo inny przykład - jesteś prawo czy leworęczny?

Prawo.

To spróbuj napisać coś lewą ręką. Mniej więcej takiego uczucia doświadczałem. Uczyłeś się tego, gdy byłeś dzieciakiem. Nagle, w wieku 26 lat budzisz się rano i zdajesz sobie sprawę, że jeszcze raz musisz przejść taki proces. Nasz mózg jest tak zakodowany, że pewne rzeczy robimy naturalnie, instynktownie. I pewnego dnia wstajesz, chcesz zawiązać but i nie umiesz tego zrobić. Na początku strasznie się wkurzałem. Próbowałem to robić cały czas tak samo, ale mi nie wychodziło. W końcu zrozumiałem, że muszę znaleźć i zaakceptować nową drogę. Miałem moment, w którym moja głowa nie akceptowała prawej strony mojej ciała.

Sam sobie z tym poradziłeś?

Nie byłem z tym u psychologa, jeśli o to pytasz. Jestem trochę dziwny z charakteru. Czasem charakter nie pomagał mi w życiu i karierze, ale akurat w tym okresie pomógł mi bardzo. By ruszyć naprzód, musiałem zaakceptować nowe życie.

Dużo łatwiej byłoby się poddać. Powiedzieć: było, minęło, pech. Cieszę się, że tego nie zrobiłem, choć momentami nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczny, ale gdy teraz myślę o tym okresie, to dałbym sobie medal. Na pewno popełniłem w tamtym czasie jakieś błędy, ale patrząc na sytuację, na zdarzenia, na cały ten okres... Dużo łatwiej byłoby się schować, całkowicie zmienić życiową drogę.

Pamiętasz w ogóle tamten dzień? I to, co działo się po wypadku?

Do momentu wypadku pamiętam niemal wszystko. 90 procent. A później, już tylko niektóre fragmenty. I może akurat dobrze.

To, co pamiętam, zostawię dla siebie. To, że wielu rzeczy po wypadku nie pamiętam, pokazuje, że przez dłuższy okres było ze mną niefajnie.

Gdybyś miał opowiedzieć o najtrudniejszej chwili po wypadku, co by to było?

Sporo było trudnych chwil. Opowiem o takiej, która była dla mnie niemal nokautującym ciosem. Przechodziłem rehabilitację, sytuacja poprawiała się. Przez miesiące nie mogłem ruszać palcami, ale praca przyniosła efekty i w końcu mogłem palcami poruszać. W tym momencie poddałem się operacji, która miała jeszcze polepszyć mój stan, a w konsekwencji cofnąłem się w rehabilitacji o siedem miesięcy. Znów nie ruszałem palcami. Coś, co napędzało mnie do dalszej pracy, nagle uleciało. Mam nadzieję, że nigdy czegoś podobnego nie przeżyłeś i nie przeżyjesz.

Na szczęście wiele było też dobrych momentów. Takich, w których wierzyłem, że mogę wrócić do Formuły 1. By sprawdzać swój organizm, za kierownicą siadałem wykonując kolejne kroki. Nie wiem, czy ktokolwiek o tym wie, ale już sześć miesięcy po wypadku wyjeżdżałem o szóstej rano na tor. O takiej porze, bo wiedziałem, że nikt mnie nie zobaczy. To był mały krok. Później stawiałem coraz większe. Nigdy nie wiedziałem, jak na to zareaguje mój organizm. Finalnym krokiem, który dał mi w 100 procentach odpowiedź, że mogę wrócić, były testy z Renault. Przed tym wielkim krokiem było jednak 100 mniejszych, zrobionych przez lata.

Twoje życie to scenariusz na dobrą, hollywoodzką produkcję. Myślałeś tak kiedyś o sobie i tym, co przeżyłeś?

Wiele osób zgłaszało się do mnie, by robić filmy dokumentalne. Nie zdawali sobie chyba jednak sprawy, że aby taki film zrobić, musiałbym to wszystko praktycznie drugi raz przeżyć. A niekoniecznie jest to coś, co chcesz przeżyć ponownie.

Po wypadku, jeśli się na ten temat wypowiadałem, pokazałem tak naprawdę może 10 procent mojego bólu i tego, co mnie spotkało. Na szczęście czas leczy rany.

Tak samo było z moją decyzją w kierunku rajdów, a nie wyścigów. Rana, którą wtedy miałem, była zbyt świeża. Pojechałem na testy do DTMów na początku 2013 roku. Na torze wypadły bardzo dobrze, ale źle się po tych testach czułem. Działo się we mnie coś, co niekoniecznie chciałem czuć.

Działo się to w Walencji. To był ostatni tor, na którym prowadziłem bolid F1. Sam wjazd na tor wywołał we mnie pewne myśli. Wiesz, ja zawsze w F1 startowałem dla pasji. To też praca za super wynagrodzenie, ale dla mnie na pierwszym miejscu zawsze była pasja. Skoro wszystko jej podporządkowujesz, musi mieć dla ciebie wielką wartość. Gdy więc w ułamku sekundy zmienia ci się życie, a po dwóch latach jedziesz na ten tor, to normalne, że w głowie powracasz do środowiska, w którym byłeś. Poszedłem więc w kierunku rajdów, żeby wyczyścić głowę.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi, dlaczego Robert Kubica od kilkunastu lat nie czyta polskich mediów, dlaczego nie chce rozmawiać o relacjach ze swoim ojcem oraz jak spędził czas podczas pandemii koronawirusa. 

Czytaj inne wywiady autora:
Marcin Gortat: Ogień prawie zgaszony - KLIKNIJ!
Adam Małysz: Prezydentura? Nigdy nie mów nigdy - KLIKNIJ!
Wilfredo Leon: Dar od Boga - KLIKNIJ!
Anna Lewandowska: Dobre miejsce, odpowiedni czas - KLIKNIJ!
Justyna Kowalczyk: Duża sztuka samotności - KLIKNIJ!
Tomasz Gollob: To mój ból - KLIKNIJ!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×