Reportaż pochodzi z książki "WOPR. Życiu na ratunek" Dawida Góry. Wyd. MUZA
***
Trzy dni później Odra zalewa Opole. Po kolejnych dwóch dniach główna fala dociera do Wrocławia. Tak rozpoczyna się dramat setek tysięcy mieszkańców Południowo-Zachodniej Polski. A także części Niemiec, Czech, Austrii i Słowacji. Tylko w Polsce ginie pięćdziesiąt sześć osób. Straty szacuje się na trzydzieści pięć mld dolarów. Nasz kraj był nieprzygotowany na powódź tysiąclecia.
Szczególnie ciężki przebieg powodzi we Wrocławiu spowodowało nałożenie się dwóch fal – z Odry i Widawy oraz specyfika miasta, przez które przepływa pięć rzek.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: sceny przed meczem. Skrzypaczka zachwyciła wszystkich!
Wcześniej na zalanie wsi Łany nie pozwolili jej mieszkańcy. Skierowanie wielkiej wody na tę miejscowość i kilkanaście innych wsi miało uchronić dziesiątki tysięcy wrocławian i zabytki stolicy Dolnego Śląska. Jednak mieszkańcy sprzeciwiali się tak bardzo, że byli gotowi siłą bronić swoich gospodarstw. Jednym z kluczowych momentów była odmowa użycia siły przez wrocławską policję.
Woda zalała lub podtopiła dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy budynki mieszkalne. Czterdzieści cztery km dróg nie nadawało się do użytku. Tak samo jak dwadzieścia jeden mostów i kładek.
Szacuje się, że podczas powodzi we Wrocławiu pomagało nawet dwadzieścia tys. ludzi.
Czekał już tylko na śmierć
Sygnał telefonu stacjonarnego. Krzysztof Skrzyniarz, członek zarządu Dolnośląskiego WOPR jest proszony o pilny przyjazd do siedziby.
Po godzinie jest na miejscu. Czeka już kilku innych ratowników.
Trwają przygotowania do uderzenia fali powodziowej we Wrocławiu.
Rodzina Skrzyniarza dostarcza mu ubrania, jedzenie i przedmioty pierwszej potrzeby. Jeszcze tego nie wie, ale przez kolejne dwa tygodnie nie wróci do domu.
Jako członek zarządu Dolnośląskiego WOPR i instruktor ratownictwa, po dwóch dniach przejął dowodzenie i już do końca kierował grupą ratowników wodnych i działaniami WOPR.
Od 12 do 15 lipca pracuje dwadzieścia godzin dziennie. Po powrocie do bazy, wspólnie z innymi ratownikami, laminuje łodzie, naprawia sprzęt uszkodzony podczas akcji powodziowej. Śpi trzy godziny na dobę.
To czas, który kształtuje go jako ratownika na wszystkie kolejne lata. Intensywna współpraca z innymi służbami, umiejętność bezbłędnego „czytania wody”. Po wydarzeniach z 1997 r. stworzy podręcznik, który będzie biblią dla ratowników podczas każdej kolejnej powodzi. Choćby po to, aby nie zdarzały się kurioza, które wtedy miały miejsce.
- Pamiętam, jak osoba chora na cukrzycę potrzebowała leków. Śmigłowiec nie miał gdzie wylądować. To była duża wojskowa maszyna. Zszedł w końcu kilkadziesiąt metrów nad nami i zrzucił paczkę z lekami na ogródki działkowe. Musieliśmy przejść przez wszystkie płoty i krzaki, i szukać tej paczuszki z insuliną. Udało nam się. Po czym się okazało, że to nie był ten typ insuliny, którego potrzebował chory. Musieliśmy wymienić paczkę. Druga na szczęście przyjechała już na kołach, więc bez problemu ją odebraliśmy i dostarczyliśmy na miejsce – wspomina Skrzyniarz.
Podczas powodzi uczył się najprostszych prawideł. Choćby tego, że psy nie są w stanie wypróżniać się w domu. Niby to wiedział. Jak każdy. Ale dopiero wtedy dotarło do niego, że podczas powodzi to duży problem.
Na obszarze dzielnicy Książe Małe, która stała się jednym z rejonów działania ratowników wodnych, psy wyprowadzano na spacer dwa razy dziennie. Ratownicy brali na łódkę po kilka zwierząt. Zanim weszły, niemiłosiernie na siebie szczekały. Kiedy już stały na pokładzie, milkły. Jakby rozumiały, że znalazły się w wyjątkowym położeniu i wymaga się od nich szczególnej subordynacji.
Obowiązkami ratowników były także ewakuacja ludzi z zalanych mieszkań, dostarczanie lekarstw i żywności. Oraz zabieranie śmieci, które po kilku dniach w domach odciętych od świata, stawały się toksycznym problemem.
Samo dystrybuowanie pożywienia stanowiło operację logistyczną na gigantyczną skalę.
- Transporty z helikopterów wyglądały tak, że zrzucano w jednym worku czterdzieści bochenków, a trzydzieści osiem niewykorzystanych przez mieszkańców, po kilku dniach, lądowało w wodzie. Czasem zrzucano je na posesję dawno opuszczone przez ewakuowanych powodzian. Jestem pewny, że dziś chleb nie lądowałby w wodzie – z pewnością w głosie mówi Skrzyniarz. – Na szczęście otrzymaliśmy dużą pomoc. Już w pierwszych dniach przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Zdarzyło się nawet, że jeden pan przywiózł cały samochód wody mineralnej. Mógł brać każdy, kto chciał. Także do pomocy na łódkach przyjechało wielu ratowników WOPR spoza Wrocławia. Jak tylko poszedł komunikat, znaleźli się chętni ze Śląska, z Poznania i innych miast. Przedsiębiorstwo taksówkowe zdecydowało, że każdy ratownik, który będzie próbował dotrzeć do bazy WOPR, dostanie kurs taksówką za darmo. Po dwudziestu czterech godzinach dotarło prawie siedemdziesięciu ratowników z całej Polski. Przyjechała nawet ekipa z Węgier.
Choć zdarzały się przypadki zgoła odmienne. W zalanych mieszkaniach dochodziło do kradzieży. Niektórzy posiadacze pontonów żądali dwustu zł za transport. Przestępcy dorabiali się nawet na sprzedaży darów dla powodzian.
Cena baterii, która normalnie kosztowała pięćdziesiąt gr., dochodziła do pięciu zł.
Pewnego dnia ratowników wodnych zawołało dwóch młodych ludzi. Chcieli płynąć na obrzeża miasta. W domku jednorodzinnym ktoś z ich bliskich potrzebował szybkiej pomocy. Musieli dostarczyć lekarstwa. Tak mówili. Ratownicy nie zastanawiali się długo. Wzięli chłopaków na łódź i w trybie pilnym dostarczyli we wskazane miejsce. Po trzech godzinach te same osoby znów poprosiły o podwózkę do tego samego domu. Powód? Pilna potrzeba dostania się do dziadków. Potrzebują leków. Sytuacja robiła się podejrzana, więc ratownicy skonsultowali to z innymi służbami.
- Okazało się, że po jakimś czasie, przy budynku, w pobliże którego ich zabraliśmy, rozłożyli płachtę ewakuacyjną i czekali na śmigłowiec. Zabrali ich żołnierze. Chłopaki po powrocie do siebie, znowu powiedzieli, że chcą płynąć. Dowiedzieliśmy się, że w ten sposób urządzali sobie podróże łódką i śmigłowcem. Wyłącznie dla własnej przyjemności. A my traciliśmy czas i pieniądze na paliwo. Nie mówiąc już o tym, jak bezczelnie wykorzystali wojsko. Musieliśmy to skończyć, bo totalnie paraliżowało nam pracę. Potem, kiedy ktoś chciał odwiedzin, wszystko dokładnie zapisywaliśmy. Nazwisko, kto przyjeżdżał, do kogo ktoś chciał jechać, w jakiej sprawie, na jak długo – Skrzyniarz do dziś czuje niesmak.
Na przedmieściach Wrocławia woda wręcz zdemolowała domostwa. Część z nich była zalana całkowicie.
Zdarzyło się, że ratownicy, którymi dowodził Skrzyniarz, długo nie wracali do bazy stworzonej na potrzeby ratownictwa powodziowego. Wśród wolontariuszy i służb szybko rozeszła się wieść o woprowcach, którzy mogą potrzebować pomocy. Kiedy miała po nich wypływać inna jednostka, ci wrócili niebywale zmęczeni. Kiedy Skrzyniarz patrzył na nich pytającym wzrokiem, wytłumaczyli, że płynąc w górę Odry, na środku powodziowego rozlewiska, zauważyli starszego mężczyznę siedzącego… na wodzie. A przynajmniej tak im się wydawało. W rzeczywistości miał pod sobą ledwo wystający ponad lustro wody komin domu jednorodzinnego. Czekał aż woda, po zalaniu budynku, porwie też jego. Po ściągnięciu go z komina do łodzi, mężczyzna nie reagował. Ratownicy stwierdzili rozległy zawał serca. Potem przekazali pacjenta załodze karetki, która czekała w bezpiecznym miejscu. Mężczyzna przeżył, choć, jak sam twierdził, czekał już tylko na śmierć.
- Mieliśmy problemy nie tylko z komunikacją, ale też z topografią. Łączność radiowa była uboga, a telefony komórkowe mieli nieliczni bogacze. Zdarzało się, że nasi ratownicy wracali później niż zakładaliśmy, bo w ferworze pracy zapomnieli o pustym baku. Zabrakło im paliwa. Dziś nawet małe łódki wyposażamy w GPS. Z dokładnością do kilku metrów możemy stwierdzić, gdzie się znajdują. To wynik m.in. doświadczeń po powodzi w 1997 r. – twierdzi ratownik.
Obecnie lepiej funkcjonowałaby też logistyka. W tym rozmieszczenie miejsc noclegowych dla pracowników służb. Ratownicy spali na materacach w sali gimnastycznej. Ale nie narzekali.
- Dlaczego? Bo dziewczyny z bursy, które zgłosiły się do wolontariatu, gotowały nam przepyszne posiłki! Do dziś nie jadłem nic lepszego. Choć wiem, że okoliczności mogły wyostrzyć nam apetyt i być może nie jestem obiektywny – uśmiecha się Skrzyniarz.
Po powrocie do domu nie wziął urlopu. Prowadził wtedy własną działalność – sklep z częściami samochodowymi. Miał szczęście, że było gdzie wracać. Podczas powodzi co kilka godzin dzwonił do swojego pracownika z pytaniem, jak blisko jest woda. Raz dostał informację, że trzydzieści metrów od wejścia. Potem dwadzieścia. Ostatecznie powódź oszczędziła sklep.
Krzysztof Skrzyniarz: - Dzięki powodzi, jakkolwiek by to nie brzmiało, zawiązało się kilka związków. A potem małżeństw wśród ratowniczek i ratowników. Doświadczyłem wielkiego koleżeństwa. Wręcz braterstwa. To był przełomowy krok dla naszego ratownictwa. Zawsze graliśmy zespołowo, ale ten czas spoił nas w jedno. Jak ktoś wychodzi od akcji do akcji, nie może włożyć rąk do kieszeni. Trzeba iść w ślad za kolegami, bo nie wiadomo, co się stanie. Nie można zostać samemu. Ani nikogo samego zostawić. Bo ratownictwo to gra zespołowa. To jest zresztą doskonały przykład i nauka dla każdego z nas. Do wykorzystania nie tylko w ratownictwie. Nam to wpajano od zawsze. Wydawało się, że to puste slogany. A potem sami dostrzegliśmy, jak to ważne. Sumienność, obowiązkowość i przede wszystkim działanie ramię w ramię zawsze muszą być na najwyższym poziomie.
Trumna
2010 r. Kiedy pamięć o powodzi tysiąclecia przesłoniła mgła, Polskę nawiedził kolejny kataklizm. Również Węgry, Serbię, Słowację, Czechy i Austrię. Ale to w Polsce straty były największe. Zginęło dwadzieścia pięć osób.
Do pomocy ofiarom powodzi zadysponowano m.in. łódzki WOPR. 23 maja sześciu ratowników wysłano pod Wrocław.
W nocy byli gotowi na wyjazd. Ale w ostatniej chwili zmieniono miejsce docelowe. Łodzianie wyruszyli nie do Wrocławia a do gminy Wilków w województwie lubelskim. Wisła płynąca meandrami zalała tam kilka wsi. Po zerwaniu wału przeciwpowodziowego woda totalnie zdewastowała część domostw.
- Miałem wtedy dziewiętnaście lat. Myślałem, że wiele w życiu widziałem. Podczas pracy w Wilkowie dotarło do mnie, jak bardzo się myliłem – wspomina Mateusz Pieniążek, ratownik z Łodzi.
Woda całkowicie zakryła znaki drogowe. Ratownicy płynęli korzystając z nawigacji samochodowej. To pozwalało, przynajmniej w większości przypadków, poruszać się nad drogami.
Ewakuacja trwała dwie pierwsze doby. Woprowcy pracowali bez przerwy. W nocy mieli cztery godziny na sen. I tyle.
Pieniążek: - Tam wiele rzeczy zobaczyłem po raz pierwszy w życiu. Do dziś mam przed oczami kilka obrazków.
Obrazek I
23 maja. Motorówka z ratownikami podpływa do jednego z domów. Przez okno widzą mężczyznę. Na oko sto osiemdziesiąt kg żywej wagi. Domownicy pomagają mu wstać. Ten krzyczy z bólu. Nie podnosił się od kilku miesięcy.
Ratownicy nie mają pojęcia, jak opuszczą mężczyznę na łódkę. Jeden z nich na poczekaniu stwierdza, że trzeba zrobić uprząż.
I robi.
W różnych konfiguracjach przykłada do siebie węże ratownicze typu węgorz. W końcu wraca do rozwiązania, na które wpadł na początku. Węże układa tak, aby stykały się końcami. Wiąże szelki. Wszystko mocuje karabinkami.
Patrzy na pozostałych członków załogi. Protestu nie ma.
To lecimy.
Domownicy ustawili krzyczącego mężczyznę na oknie. Do jego pokoju dawno wdarła się woda. Ewentualna kolejna fala powodziowa mogłaby go utopić.
Ratownicy kładą pod niego prowizoryczną uprząż. Działa. Mężczyzna się nie wysuwa.
Stuosiemdziesięciokilogramowy facet w sile wieku opada na czteroipółmetrową łódź pontonową z twardym dnem.
Dziób się zanurza. Obciążenie jest za duże.
Trzech ratowników przechodzi na drugą stronę łodzi. Waga wyrównana. Jakoś dopłyną na brzeg.
Obrazek II
24 maja. Strażak z Ochotniczej Straży Pożarnej przekazuje ratownikom, że właśnie zaczęła się akcja porodowa jednej z dwudziestopięcioletnich mieszkanek wsi. Nie może urodzić w zalanym mieszkaniu. Natychmiast trzeba dostarczyć ją na brzeg. Tam ma czekać karetka.
Ratownicy zabierają na pokład jednego ze strażaków. On wskazuje im drogę. Na szczęście w tak małej miejscowości wszyscy się znają. Mężem rodzącej jest jego kumpel ze szkoły.
Ratownicy do każdej ewakuacji starają się płynąć powoli, aby fala, którą tworzy łódka, nie zalała kolejnych mieszkań.
Ale teraz liczy się czas.
Poszli w ślizgu. Na tym zaoszczędzą kilka sekund.
Półtora kilometra pokonują w dziesięć minut. Nie szukają domu. Krzyk rodzącej bezbłędnie naprowadza ich na właściwy budynek.
Dwóch ratowników wchodzi do mieszkania. Pieniążek jest sternikiem. Zostaje w łódce, aby nie odpłynęła od okna.
Kobieta trafia na deskę ortopedyczną. Ratownicy wynoszą ją przez okno balkonowe. Wciąż krzyczy. Nawet w męskim towarzystwie woprowcy nigdy nie słyszeli takiego zagęszczenia kurew na minutę potoku słów.
Nikt się nie dziwi. Młoda mama nie tak wyobrażała sobie poród. Jest wystraszona. Skołowana.
Kobietę szybko oddano zespołowi ratownictwa medycznego. Pośpiech się przydał. Urodziła dopiero w szpitalu.
Obrazek III
25 maja. Adrenalina skutecznie tłumi zmęczenie. Ale nie wiadomo, na jak długo jej wystarczy.
Pieniążek ma urodziny. Kompletnie o nich zapomina. Gdyby jednak pamiętał, sam by stwierdził, że w dorosłość wszedł dopiero teraz. Dwa lata po osiemnastce.
W gminie Wilków jest już trzeci dzień, a nadal się dziwi, jak silny nurt może generować zwykłe rozlewisko. To dziwny zespół chaotycznie ułożonych cieków wodnych. Każdy z nich ma swoją naturę i siłę. Do tego nie da się przywyknąć. Sterowanie łódką wymaga dużych umiejętności.
W trans wpadł dwa dni temu. Przy trzecim, może czwartym ewakuowanym. Ale pływające wszędzie zwłoki koni i krów wciąż robią na nim wrażenie.
Jeden z ratowników ma zadanie odpychać je od łódki długim kijem znalezionym gdzieś obok wału. Między zwłokami zwierząt hodowlanych pływają śmieci. W tym pustaki, które przy nieco większej prędkości powoli uszkadzają łódkę. Z zakładu budowalnego nieopodal wypływają kolejne.
Automatyzm sprawia, że ratowników nie poruszają już mijane przedmioty i truchła zwierząt.
Normalne. Uodpornili się.
Do czasu.
Kolejna ewakuacja. Mają do przepłynięcia tylko pół kilometra. Ruszają. Pójdzie szybko.
Nagle wszyscy jednocześnie robią wielkie oczy. Ale nie komentują widoku. Potrzebują kilku sekund, aby dotarło do nich, co właśnie zobaczyli.
Pieniążek zerka na jednego kolegę. Potem na drugiego. Wzrokiem pyta – też to widzicie?!
Sądząc po reakcji - tak. A więc się nie pomylił.
Ale jakim cudem?
Obok łódki, lekko kołysząc się na wodzie, płynie trumna.
Ratownikom przed oczami staje cmentarz mijany w drodze do Wilkowa. Kierują wzrok to na trumnę, to na siebie nawzajem.
Ich reakcję widzi strażak OSP z łódki obok. Miejscowego to bawi. Postanawia jeszcze pół minuty się nie odzywać.
Ale lituje się znacznie wcześniej.
- Pusta!
Ratownicy wyrwani z otępienia patrzą w jego stronę.
- Pusta. Obok jest zakład pogrzebowy. Woda ją porwała. Z cmentarza na pewno nie wypłynęła – śmieje się strażak.
Ratownicy odpowiadają niewyraźnym grymasem twarzy. To coś między uśmiechem a speszeniem.
Każdy z nich z ulgą wypuszcza powietrze z płuc.
- Moja logika myślenia była trochę zaburzona. Podobnie, jak przy innych traumatycznych przeżyciach, wpadałem w trans. To mechanizm obronny mózgu. Człowiek zaczyna się zastanawiać nad wszystkim dopiero wtedy, kiedy skończy działać. Wtedy można usiąść i pozwolić emocjom dojść do głosu. Ale za dużo emocji to też niedobrze. Nie można dać dojść do głosu lękowi – mentorskim tonem mówi Pieniążek.
Po drugiej stronie
Ma trzydzieści lat. Ratownictwo nazywa pasją. Miał szesnaście kiedy ukończył pierwszy kurs. Ratował nad morzem, na Mazurach, na pływalniach. Ale konieczność utrzymania rodziny zwyciężyła. Ma żonę, trzyletniego syna i półroczną córkę. To dla nich rzucił wyjazdy nad morze i na jeziora. Teraz zdarza mu się prowadzić kursy ratownicze. Czasem pracuje w aquaparku. Oprócz tego jeździ w karetce covidowej. Zbiera wymazy do testów.
I, co najważniejsze, wstąpił do policji. Poszedł tą samą drogą, co ojciec. Pracowniczką cywilną, też w „firmie”, przez siedem lat była jego żona.
Ścieżka, jaką wybrał jest dla niego naturalna. Chce pomagać ludziom. A jako policjant też może to robić.
Wyraża się powściągliwie. Stosuje mnóstwo eufemizmów, które mają złagodzić emocjonalny ciężar słów. Swoje usposobienie kontruje średnio długą brodą drwala. No i pracą. Nigdy nie brał się za coś, co byłoby zbyt łatwe do wykonania.
A do służby w policji idealnym wprowadzeniem było ratownictwo. Nawet to sezonowe.
Mateusz Pieniążek: Pamiętam, kiedy wyciągałem z wody pierwszy zwłoki. To było nad morzem. Ten sam rok, w którym pojechałem pomagać przy powodzi. Wydobyliśmy ciało chłopca, który przez trzy dni dryfował w morzu. I strasznie mnie to zdołowało. To było jak podcięcie skrzydeł. Pomyślałem sobie: „To od czego my jesteśmy, skoro go nie uratowaliśmy?”. Był sztorm i grupa kolegów poszła popływać w Bałtyku. Po pijaku. Wyszli wszyscy poza jednym. Sztorm utrzymywał się kilka dni. Morze go kotłowało. Wyraźnie było widać stężenie pośmiertne, do tego plamy opadowe. Zwłoki podgryzały ryby. Wiadome było, że na pewno nie żyje. Potem przyjechała policja, prokurator i firma pogrzebowa. Siedziałem zdołowany na wieży. Wszyscy razem spotkaliśmy się na dyżurze i obgadaliśmy temat, żeby nie było żadnych niedomówień. Chłopaki tłumaczyli mi, że tak się czasami zdarza i trzeba być na to gotowym. Problem w tym, że człowiek nie traktuje tego jako coś realnego, dopóki sam nie dotknie. Ale nie będę ściemniał. Na to da się uodpornić. Każde kolejne zwłoki przesuwają próg poczucia bezradności i depresyjnych emocji. Z jednej strony to dobre, bo pozwala radzić sobie w trudnych sytuacjach, a z drugiej generuje wypalenie zawodowe. Zaangażowanie w naszej pracy jest bardzo ważne, ale nie można przegiąć. Inaczej narazimy się na degradację umysłu i to, że człowiek nie będzie chciał wykonywać swojej pracy.
Ratownik dawno wszystko przemyślał. Nauczył się reagować na problemy związane z zawodem.
Jako policjant musi to umieć.
Szczególnie, kiedy trzeba zachować zimną krew w krytycznych okolicznościach.
Tak było w Łodzi, kiedy podczas wezwania do kłótni rodzinnej, wyjął pistolet. Przeładował i skierował na głowę mężczyzny. Nie miał wyjścia. Facet trzymał swoją konkubinę i przykładał jej siekierę do szyi. Zarzekał się, że zaraz ją zabije.
- Wiedziałem, że jak pociągnę za spust, to odbiorę mu życie. A przecież zawsze robiłem na odwrót, ratowałem życie. Ale z drugiej strony wiedziałem, że być może, jak tego nie zrobię, to on naprawdę zabije tę kobietę. Odległość wynosiła jakieś pięć metrów. Moje wyszkolenie strzeleckie jest na tyle dobre, że pewnie trzymałem broń. Byłem przekonany, że trafię. Na szczęście kumpel, z którym wszedłem do mieszkania był świeżo po kursie negocjatorskim. Tak ugadał tego faceta, że konkubent uwierzył - jak zostawi w spokoju partnerkę, to my ją zabierzemy, a on po jakimś czasie sobie po nią przyjdzie. Odpuścił. Przejęliśmy ją. Wtedy poskładaliśmy go sobie na spokojnie. I do aresztu. Potem pomyślałem, że gdyby historia przebiegła inaczej, faktycznie bym go odpalił. To ryje głowę. Znalazłbym się po tej drugiej stronie. A nie chciałem. I nadal nie chcę – przyznaje policjant-ratownik.
Dlatego jest tak dumny ze swojej reakcji na zdarzenie w jednej z łódzkich szkół.
- Trzynastoletnia dziewczynka nie chciała wyjść z budynku. Zaparła się rękoma i nogami. Powiedziała, że nie pójdzie, bo w domu bije ją matka. Była wychudzona. Nie wyglądała na swoje lata. Sprawiała wrażenie niedożywionej. Mamy świadomość, że dzieci lubią koloryzować i nie wszystko, co mówią musi pokrywać się z prawdą, ale ona opowiadała niezwykle szczegółowo. Że mama nie daje jej jedzenia, że nagą przykuwa kajdankami do pieca kaflowego. Że jak wzięła bułkę z chlebaka, to ją za karę zamknęła w szafce kuchennej. Że mama przypala ją papierosami i łyżką, którą rozgrzewa nad kuchenką. Ona to opowiadała i płakała. Poczułem, że mogę jej uwierzyć. Że trzeba jej pomóc – relacjonuje Pieniążek.
Wezwał pogotowie ratunkowe. Przyjechał jego znajomy. Ratownicy medyczni zamknęli się z dziewczynką w pomieszczeniu, aby wykonać oględziny.
Normalnie trwają pięć, może dziesięć minut. Teraz trwały czterdzieści pięć.
- Mój kumpel wyszedł i powiedział: „Człowieku, ona ma na udach ślady od przypalania” – opowiada policjant.
Dziewczynkę zabrano do pogotowia opiekuńczego. W tym czasie inni policjanci pojechali do domu, w którym mieszkała uczennica.
- Okazało się, że w szafie w kuchni wisiał sznurek na klamkach, dokładnie taki, jak ona opowiadała. Mówiła, że właśnie tym sznurkiem jest wiązana. A przy piecu kaflowym wisiały kajdanki. Koledzy, wewnątrz szafki kuchennej, zauważyli ślady wydrapywania drewna paznokciami. Okazało się, że dziewczyna ma brata w poprawczaku. Tego samego dnia chłopaki pojechali rozpytać u niego. Młody się wysypał. Matka dawała mu pieniądze za to, żeby przypalał łyżką swoją siostrę. Wtedy już nie mieliśmy większych wątpliwości. Uczennica trafiła do policyjnej izby dziecka i została tam do czasu aż sąd rodzinny nie zajął się jej sprawą. Prawdopodobnie trafiła do rodziny zastępczej. W takich sytuacjach człowiek ma świadomość, że pomógł. To cieszy. Właśnie dlatego wykonuję ten zawód. Z tego samego powodu pasjonuje mnie ratownictwo – reasumuje Pieniążek.
WROCŁAW
Tak łatwiej żyć
Krzysztof Skrzyniarz w WOPR pracuje od 1982 r. Od 1988, jako instruktor, szkoli ratowników. Nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Poza ludzką głupotą. Kiedy jest przekonany, że widział już każdy jej aspekt, zawsze zdarzy się coś, co wprawi go w osłupienie.
Wyspa Bielarska na Odrze we Wrocławiu znana jest z dużego placu zabaw i swojego specyficznego położenia. Obok znajduje się bowiem Wyspa Słodowa, imprezownia stolicy Dolnego Śląska. Imprezowicze często przechodzą z jednej wyspy na drugą, aby znaleźć trochę wolnej przestrzeni.
Bielarska kończy się długim pasem piasku. To zwyczajowa miejska plaża. I miejsce akcji policji wodnej z końca czerwca 2011 r. Opalająca się trzydziestoośmiolatka weszła do Odry zanurzyć nogi. Zrobiła jednak dwa kroki za dużo. Kobietę porwał nurt. Zaczęła tonąć. Zauważyli to policjanci wodni, którzy przypłynęli jej pomóc. Wyciągnęli kobietę na łódź i odstawili na plażę. Nie straciła przytomności. Napiła się trochę wody i najadła strachu. Resuscytacja nie była potrzebna.
Dwa dni później do siedziby WOPR przyjeżdża lokalna telewizja. Skrzyniarz zabiera na łódź reporterkę i operatora. Chce pokazać im miejsca szczególnie niebezpieczne dla plażowiczów.
Płyną w pobliżu Wyspy Bielarskiej. Skrzyniarz zauważa dwójkę dzieci bawiących się w miejscu, w którym dwa dni temu nurt o mało nie zabił kąpiącej się kobiety.
To zdradliwe miejsce. Jeden fałszywy ruch wystarczy, aby zdarzyła się tragedia.
Podpływają. Dzieci są w wieku pięciu i sześciu lat.
- Z kim jesteście?
- Z mamusią – słyszy ratownik.
- A gdzie jest mamusia?
Jedno z dzieci wskazuje palcem kobietę leżącą na kocu dziesięć metrów dalej. Mama przysłuchuje się rozmowie.
- Proszę nie puszczać dzieci samych. To jest bardzo niebezpieczne miejsce. Nawet pani nie zauważy, jak stanie się tragedia – Skrzyniarz mówi spokojnie, ale na tyle stanowczo, aby kobieta zrozumiała powagę sytuacji.
Dostaje odpowiedź, jakiej nie spodziewał się nikt:
- Wiem, trzy dni temu sama tutaj tonęłam.
Konsternacja. Skrzyniarz szuka odpowiedzi, ale nie znajduje właściwych słów. Reporterka z operatorem milczą.
- To zdarzenie komentowaliśmy tylko w naszym małym gronie. Pracownicy telewizji nie wierzyli, że matka, która w tym samym miejscu się topiła, mogła swoje dzieci narazić na takie niebezpieczeństwo – relacjonuje Skrzyniarz. - W polskim społeczeństwie jest taka mentalność, że jak coś jest zakazane, to koniecznie musimy ten zakaz złamać. Albo ludzie nawet nie wiedzą, jakie są zakazy. Tak łatwiej żyć. Prawda? Szkoda tylko, że przez własną głupotę narażamy nasze dzieci.
Trudno wymagać od ludzi troski o życie innych, nawet dzieci, skoro nie szanują własnego.
- W 2015 r. mieliśmy dziwne zdarzenie. Pełniliśmy służbę na Morskim Oku, odkrytym wrocławskim kąpielisku. Dzień pochmurny, popołudnie. Kilkanaście osób na plaży, nikogo w wodzie. Był z nami ratownik medyczny. Ok. czterdziestoletni pan, który wchodził pod pomost, upadł. Pobiegliśmy do niego. Ratownik medyczny stwierdził nagłe zatrzymanie krążenia i rozpoczął resuscytację. Wróciłem na stanowisko i szybko przybiegłem z torbą medyczną. Pan jednak „zaskoczył” wcześniej, nawet bez sprzętu. Gdy się ocknął, zapytał: „Co wy tu robicie?”. Żona tłumaczyła mężowi, że go uratowaliśmy. Ale to nic nie zmieniło. Miał pretensje, że go dotykamy. Był pod wpływem alkoholu – tego chyba nie muszę dodawać. Nawet w karetce nie chciał podać swoich danych. Dopiero policja go do tego przekonała. Okazało się, że był obywatelem polskim mieszkającym za granicą. W Polsce nie miał ważnego ubezpieczenia i bał się, że za udzielenie pomocy będzie musiał zapłacić. Próbował też nas zmylić i podawać inne, nieprawdziwe dane. Nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Cieszyliśmy się z naszej szybkiej reakcji i przywrócenia panu życia. Akcja była wzorowa. Tymczasem okazało się, że pan nie życzył sobie, aby go ratować – wzrusza ramionami Skrzyniarz.
Trybik
Momentem przełomowym w ratowniczej karierze Skrzyniarza była powódź we Wrocławiu. Po niej, będąc członkiem zarządu, awansował na stanowisko wiceprezesa Dolnośląskiego WOPR. W 2003 r. został prezesem jednostki wojewódzkiej i członkiem Zarządu Głównego WOPR. Od dwóch kadencji pełni też funkcję członka prezydium i wiceprezesa ogólnopolskiego WOPR.
Po powodzi zebrała się grupa zapaleńców z nim na czele, którzy postanowili stworzyć we Wrocławiu grupę interwencyjną. Książka Skrzyniarza napisana na kanwie wydarzeń z 1997 r. przyniosła mu uznanie i prestiż.
Polskie ratownictwo przeskoczyło o kilka epok do przodu.
- W ślad za naszą jednostką równocześnie powstawały inne grupy. W pewnym momencie Zarząd Główny WOPR polecił stworzyć w każdej jednostce w województwie grupę operacyjną, czyli sprzęt i grupę kilkudziesięciu ratowników w składzie możliwym do natychmiastowych działań. W razie potrzeby możemy ściągnąć do dużego wydarzenia ludzi z każdego województwa w Polsce. Tak zrobiliśmy podczas powodzi w 2010 r. – tłumaczy szef WOPR we Wrocławiu.
Jego pasją ratowniczą od samego początku rządził przypadek. Podczas powakacyjnej lekcji uczniowie jednej z klas szkoły elektronicznej zapytali swojego nauczyciela, co robił podczas urlopu. Ten zaczął opowiadać o ratownictwie wodnym, o tym, jak wygląda praca w Krynicy Morskiej. Kiedy zapytał, kto chce zgłosić się na nabór, zobaczył las rąk. Skrzyniarz nie zdecydował się od razu, bo uważał, że kiepsko pływa. Ale kiedy jego kolega, jeszcze słabszy pływak, także podniósł rękę, pomyślał, że nie ma co się zastanawiać.
Po kilku latach każdy letni sezon spędzał nad morzem. Pomagał też we Wrocławiu. To był dla niego życiowy zwrot. Wcześniej trenował strzelectwo, ale w końcu musiał wybrać. Podczas pierwszego sezonu nad morzem uratował dwunastoletnią dziewczynkę.
- To był rok 1984. Lipiec. Dostaliśmy wezwanie, że za bojami ktoś się dziwnie zachowuje. Prawdopodobnie tonie. Popłynęliśmy z kolegami. Nie wiedzieliśmy, że chodzi o małą dziewczynkę. Była jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu. Dopłynąłem do niej. Dziewczynka złapała mnie pierwsza. Chwyciła przed nadgarstkiem. Bardzo mocny uścisk. Sądziłem, że to mężczyzna. Myślałem, że odcięła mi dopływ krwi do ręki. Wtedy uwierzyłem w powiedzenie, że tonący nie tyle brzytwy, co brzydko się chwyta. Uścisk był taki, że nie mogłem uwierzyć, że to dziecko naprawdę ma tylko dwanaście lat. Po zholowaniu dziewczynki do brzegu miałem asystę kolegów. Przybiegła mama i przyjechało pogotowie, które zabrało dziewczynkę do szpitala. Po kilku dniach spotkaliśmy mamę z dzieckiem na ulicy w Krynicy Morskiej. My, ratownicy, szliśmy po jednej stronie ulicy. Po tej samej szła tamta dwójka. Kiedy matka nas zauważyła, przeszła na drugą stronę. Bardzo nieelegancko, choć domyślam się, że to przez wstyd, że doprowadziła do sytuacji, w której trzeba było ratować jej dziecko. Niezależnie od zachowania matki, to właśnie po uratowaniu dziewczynki, w mojej głowie przeskoczył pewien trybik. Od tego momentu wiedziałem, że to jest to, co chcę w życiu robić – wyznaje Skrzyniarz.
Choć, jak sam twierdzi, ratownictwo wodne, szczególnie w mieście, to proza życia, a nie spektakularne akcje. Dyżury w bazie WOPR we Wrocławiu pełni się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zawsze czekają ratownicy gotowi do natychmiastowej reakcji.
Dysponują specjalistycznym sprzętem: samochody terenowe i specjalne, łodzie, skutery, quady, a w zimie systemy ratownictwa lodowego. Do tego łączność i sprzęt niezbędne do prowadzenia działań w każdych warunkach pogodowych, w dzień i nocy, przez cały rok.
- Dla nas nie ma czegoś takiego, jak sezon. Większość działań jest oczywiście w maju, czerwcu, lipcu, sierpniu i wrześniu, ale są też w innych okresach. Także w zimie. Bardzo ważne, aby jak najszybciej dostać informację o zdarzeniu i do niego dotrzeć. Wrocław jest specyficzny, nie można bowiem bezproblemowo płynąć Odrą, na której są śluzy, jazy itd. Musimy więc wiedzieć, gdzie dokładnie zwodować łódkę. Ponadto, organizujemy dyżury ratowników zawodowych, a ochotnicy przychodzą kiedy mogą – tłumaczy prezes.
Większość akcji we Wrocławiu dotyczy łodzi, kajaków, rowerków wodnych i skuterów. Przepisy pozwalają na pływanie bez uprawnień jednostkami do dziesięciu koni mechanicznych, o ile nie są dłuższe niż siedem i pół metra. Nie trzeba ich rejestrować.
Sternicy-amatorzy nie znają przepisów obowiązujących na wodzie, co prowadzi do kolizji i wypadków.
Mimo konieczności nieustannego czuwania, zarobki ratowników we Wrocławiu, jak niemalże wszędzie, nie są powalające. Zawodowy ratownik zarabia tam maksymalnie pięć tys. na rękę. Młodszy wiekiem, do dwudziestego szóstego roku życia i uczący się, z racji zwolnienia z podatku – nawet siedem. Ale aby tyle zarobić, trzeba brać wszystko, co jest do wzięcia – dyżury, zabezpieczenia, weekendy, święta. Przy takiej intensywności życie prywatne schodzi na drugi albo i trzeci plan.
Jednocześnie duże są wymagania wobec ratowników. Nic więc dziwnego, że jeszcze dwadzieścia lat temu we Wrocławiu organizowano ok. trzydziestu kursów rocznie, a dziś dosłownie kilka.
Poza zarobkami i olbrzymią odpowiedzialnością decydujące są: ogrom czasu, który trzeba poświęcić na pracę, a także próg wejścia – kursy – bez nich nie można stać się pełnoprawnym ratownikiem.
Ale nie tylko.
- Na kąpielisku zatrudniałem kiedyś pewnego młodego człowieka. Przyszedłem na drugi dzień rano skontrolować stanowisko. A ten siedzi z telefonem w ręku. Pouczyłem go, że w trakcie dyżuru nie może korzystać z telefonu, że ma pilnować osoby w wodzie. Przecież w każdym momencie ktoś może potrzebować pomocy. A on, że tylko sprawdzi wiadomości, fejsa i już kończy. Odpowiedziałem, że natychmiast ma przestać, a newsy sprawdzi sobie w przerwie śniadaniowej. Stwierdził, że w takim razie on rezygnuje. I faktycznie zrezygnował. A wtedy za miesiąc mógł zarobić sześć tys. zł na rękę. Ludzie, szczególnie młodzi, podchodzą do świata nie tyle konsumpcyjnie, co roszczeniowo. Niektórzy nie zdają sobie sprawy z odpowiedzialności, jaka na nich ciąży – z wyraźnym niesmakiem komentuje Skrzyniarz.
Według Pawła Błasiaka, prezesa Zarządu Głównego WOPR zainteresowanie ratownictwem w wieku nastoletnim jest rzeczywiście mniejsze, ale wystarczające. Problem pojawia się później – kiedy ratownik wchodzi w dorosłość.
Błasiak: - Kiedyś student uczył się za to, co dali mu rodzice. Dziś chce mieć pieniądze dla siebie. A praca ratownika nie jest intrata finansowo. Instruktora pływania – owszem, ale pracuje się dużo. Poza tym można to robić w ramach własnej działalności, a nie w WOPR. Szczerze mówiąc, jestem w stanie zrozumieć młodych ludzi. Muszą wybrać coś, co da im przeżyć. Na basenie dostaną dwadzieścia dwa złote za godzinę. A jako kurier – np. trzydzieści dwa. Wybór jest prosty. I nie biorą dużej odpowiedzialności. Choć z nią też można sobie poradzić. Dobrze wyszkolony ratownik robi wszystko zgodnie z procedurą. Jeśli uczciwie wykonuje swoją pracę – uratuje wtedy, kiedy da się uratować. Nie uratuje wtedy, kiedy na ratunek jest już za późno. Natomiast radość z ocalenia ludzkiego życia jest olbrzymia. Co ważne, trzeba sobie uświadomić, że ratownicy nie odpowiadają za osoby, które idą pływać. Mają je ratować, jeśli dzieje się coś złego. Ludzie, którzy wchodzą do wody, odpowiadają za siebie samych. A rodzice za swoje dzieci. Pani wychowawczyni natomiast jest odpowiedzialna za grupę podczas kolonii czy zielonej szkoły. Ja jako ratownik czekam aż ktoś będzie potrzebował pomocy. Dopiero wtedy podejmuję działanie zmierzające do uratowania tonącej osoby. Prewencję, czyli po prostu zwracanie uwagi, stosuje się dość rzadko, bo Polak zawsze wie lepiej.
Prezes twierdzi, że spraw sądowych dotyczących błędów ratowników jest bardzo mało. Ale bywają.
- Czasem dochodzi do absurdów. Byłem kiedyś ratownikiem na basenie. Umarł tam człowiek. Ale umarł na serce! A pan prokurator kazał mierzyć… długość wrzutki, której używam. Kuriozum. Ale to pojedynczy przypadek. W pełni rozumiem, że w sprawach utraty życia należy zrobić pełne dochodzenie, aby ustalić, co było przyczyną śmierci – zaznacza Błasiak.
Milczenie
W miastach występuje jeden typ zdarzeń, które rzadko mają miejsce nad morzem lub nad jeziorami. Samobójstwa. I próby samobójcze. We Wrocławiu stanowią ok. trzydzieści proc. wszystkich interwencji.
WOPR nie podaje konkretnych miejsc. Okoliczności zarysowuje ogólnie. Wszystko po to, aby nie epatować tematem i nie sugerować, gdzie akcja ratunkowa ma mniejsze szanse powodzenia.
- Tutaj największym problemem jest podanie lokalizacji przez zgłaszającego. Często ludzie nie są w stanie określić, o który most chodzi. We Wrocławiu jest ich ponad sto czterdzieści. Niedawno jechaliśmy do zdarzenia w nocy, dostaliśmy informację o pewnym zespole mostów, ale te mosty przechodzą nad trzema ciekami Odry. Nie wiedzieliśmy, o który ciek chodzi, a co za tym idzie, gdzie zwodować jednostkę. W ten sposób akcje się przeciągają, a szanse na uratowanie drastycznie maleją – tłumaczy Skrzyniarz.
W innych przypadkach to nie w lokalizacji tkwi problem.
- Mieliśmy zgłoszenie, że mężczyzna wpadł do wody z mostu. Prawdopodobnie próba samobójcza. W służbach podniesiono alarm. Ale jeden z policjantów komisariatu wodnego był na miejscu. Wyciągnął tę osobę z wody. Przypadek, bo akurat samochodem służbowym jechał na przegląd i był obok. Dotarł jako pierwszy. Problem w tym, że skoczył nie mężczyzna, tylko kobieta. Ale co jeszcze ciekawsze, miała… czternaście lat, ale posturą przypominała rosłego mężczyznę. Pamiętam, że to był 2 września, a więc po pierwszym dniu w gimnazjum, co na pewno nie było bez znaczenia – mówi Skrzyniarz.
Po wydobyciu, osoba, która przed chwilą targnęła się na swoje życie, na ogół milczy. Niezależnie od powodu, przez który to zrobiła. Czasem pojawia się ciche „Nie chce mi się żyć”. Ale ratownicy nie dopytują. To nie ich działka.
Skrzyniarz podkreśla, że, o ile w wypadkach na wodzie uczestniczą głównie mężczyźni, o tyle próby samobójcze rozkładają się mniej więcej po połowie.
Determinacja dwunastolatki
Kwiecień, 2019 r. Zbliża się wieczór. Jeden ze świadków dzwoni na numer alarmowy WOPR. Słyszał głośny rozbryzg wody. Jakby wpadł do niej duży przedmiot. Przypuszcza, że to człowiek.
Dwóch ratowników szybkim krokiem wychodzi z bazy. Wsiadają do specjalistycznego samochodu ratowniczego. Włączają sygnał.
Na miejscu nie dostrzegają tonącego. Rozpytują potencjalnych świadków.
Wędkarze: – Ktoś wyrzucił do Odry worek ze śmieciami. To raczej było to.
Na wszelki wypadek przeszukują okolicę. Czekają na przyjazd policji.
Odzywa się radio. Odpowiada Michał Krystyańczuk.
- Słuchaj, jeśli tam nic nie macie, jedźcie szybko na drugi koniec miasta. Dziewczyna skacze z mostu.
Znów wsiadają do samochodu. Jadą na wskazane przez dyspozytora miejsce. Dowiadują się, że dziewczyna nadal stoi za barierką.
Po pięciu minutach wjeżdżają na most. Obserwują miejsce przy barierkach. Michał, prowadząc, po lewej stronie. Drugi ratownik po prawej.
- Jest! Zatrzymaj się! – krzyczy kolega Michała.
Michał nawet nie zdążył zareagować. Partner otwiera drzwi i wyskakuje z jadącego samochodu. Biegnie w stronę dziewczyny.
Ta nie ogląda się za siebie. Patrzy na wodę. Nie trzyma się barierki zbyt mocno. W każdym momencie może zwolnić słaby uścisk.
Ratownik dobiega do niej. Łapie za ubranie, podnosi i rzuca na chodnik. Trzyma za ręce.
Okazuje się, że to nie jest konieczne. Dziewczyna reaguje spokojnie. Nic nie mówi. Błędnym spojrzeniem omiata okolicę.
A ten zaskoczony przez chwilę patrzy jej prosto w oczy.
To jeszcze dziecko.
Miała dwanaście lat. Długo i starannie wybierała miejsce. Tak, aby nikt jej nie uratował. Była niezwykle zdeterminowana.
- Kwestia minuty. Może dwóch. I byłoby po wszystkim – domyśla się Krystyańczuk, dwudziestodziewięcioletni ratownik Wrocławskiego WOPR. – Karetka przewiozła dziewczynę do szpitala na obserwację i leczenie. Podczas takich sytuacji nie wchodzimy w interakcję. Nie powinniśmy. Lekarze i policjanci doskonale wiedzą, co mówić i jak się zachowywać. Pamiętam tylko, że od razu pomyślałem o zamykanych ośrodkach psychiatrycznych, o których często słyszę w mediach. Problemy młodych ludzi to nadal temat tabu. A przecież konsultacja z psychologiem lub psychiatrą, szczególnie w naszych czasach, nie powinna być dla nikogo powodem do wstydu. Po tej akcji przez dwa dni chodziliśmy jak struci. Ale w pewnym momencie musieliśmy odpuścić, bo sami moglibyśmy potrzebować pomocy specjalisty. To oznacza, że jesteśmy słabi? Nie sądzę. Psychiatra czy psycholog powinni stanowić część zespołu ratowniczego. Najwyższy czas, aby dla każdego z nas to nie stanowiło prawdy objawionej, ale oczywisty fakt.
W maju 2019 r. Wrocławski WOPR ponownie dostał informację o dziewczynie stojącej na barierce jednego z mostów. Była jednak starsza. Dzwonił świadek - kobieta, która zmierzając do pracy, przejeżdżała przez most. WOPR prowadził akcję wspólnie z policją wodną. Funkcjonariusze byli w pobliżu miejsca zdarzenia na swojej łodzi. WOPR przyjechał „na kołach”.
Wcześniej świadek zadzwonił jeszcze raz. Ze złą informacją.
Dziewczyna skoczyła.
Kiedy ratownicy dotarli, policjanci już wyciągali nieprzytomną z Odry.
Resuscytację prowadzili ratownicy WOPR. Użyli defibrylatora. Po piętnastu minutach krążenie wróciło.
Dziewczyna otworzyła oczy. Rozglądała się. Nie mogła uwierzyć, że wciąż żyje.
Całej akcji przyglądała się kobieta, która zgłosiła zdarzenie. Okazało się, że jest lekarką w pobliskim szpitalu.
- Pochwaliła nas, że wykazaliśmy się niesamowitą perfekcją. Po czasie okazało się, że dziewczyna nie ma żadnych wad neurologicznych i do dziś funkcjonuje normalnie. To chyba mój największy sukces w czasie całej pracy. Umówmy się, ludziom wyjętym z wody udaje się przywrócić krążenie w jednym na dziesięć przypadków. A tak, żeby potem nie było żadnych skutków neurologicznych – to już jest niemal cud. Dzięki tej akcji wiem, że olbrzymi wysiłek, jaki wkładamy w naszą pracę, nie idzie na marne. Byłem po prostu szczęśliwy. Rodzina na nowo odzyskała tę dziewczynę – nie ukrywa ratownik.
Radość była tym większa, że Michał, jak mało kto, rozumie ciężar straty bliskiej osoby.
***
Gdzie szukać pomocy?
Jeśli znajdujesz się w trudnej sytuacji i chcesz porozmawiać z psychologiem, dzwoń pod bezpłatny numer 116 123 lub 22 484 88 01. Listę miejsc, w których możesz szukać pomocy, znajdziesz też TUTAJ.
***
Kasia
To dzięki Kasi został ratownikiem. Starsza o pięć lat siostra wcześniej była ratowniczką WOPR. Założyła też szkołę pływania, w której pracował Michał. Kontakt z wodą pomógł mu w podjęciu decyzji. Najpierw został ratownikiem sezonowym. Dobra opcja na dorobienie sobie podczas wakacji. Potem było ratownictwo sportowe. Któregoś razu, kiedy przyjechał do siedziby WOPR opłacić składki członkowskie, przyjrzał się łodziom, samochodom, specjalistycznemu sprzętowi.
- Pomyślałem, że fajnie byłoby zostać superbohaterem – wspomina Michał.
Dostał świetną rekomendację od przełożonego. Przyjęto go bez problemu.
To było trzy lata temu.
Wcześniej u jego siostry zdiagnozowano nowotwór jelita grubego. Była wtedy w ciąży. Niedługo po diagnozie objawy zwielokrotniły siłę.
Michał był w trakcie rozmów ws. przeprowadzki na Majorkę. Miał prowadzić żeglugę morską.
Kasia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że umrze. Niedługo przed śmiercią powiedziała Michałowi, że trzeba sprzedać szkołę pływania. Chyba że on ją przejmie.
Siostra była dla niego jak matka i przyjaciółka w jednym. Nie mógł więc podjąć innej decyzji. Został.
Dziś zyski z firmy może czerpać także najbliższa rodzina Kasi. W tym córeczka Kornelia, która urodziła się zdrowa mimo choroby matki.
Hania, starsza siostrzenica Michała ma osiem lat.
Krystyańczuk pokazuje im sprzęt, z którego na co dzień korzystała ich mama. Bierze na przejażdżki motorówkami, w których ratowała ludzi.
Zarażanie ratownictwem zakreśla zresztą coraz szersze kręgi.
Narzeczona Michała jest w trakcie studiów fizjoterapeutycznych. Ale wcześniej trenowała pływanie. Więc namówił ją na ratownictwo. Teraz pracuje w tej samej jednostce, co przyszły mąż.
Dzięki podobnej pracy, mogą swobodnie rozmawiać ze sobą o jej trudach. Oboje są niezwykle wrażliwi. Ale jeszcze nigdy nie zdarzyło im się pokazać słabości podczas akcji. Nawet w trakcie niezwykle trudnych rozmów z rodziną poszkodowanych lub poszukiwanych.
Strzał emocjonalny
- Nie będę owijać w bawełnę. Obecność rodziny na miejscu zdarzenia nie jest dla nas komfortowa. Oczywiście nie możemy tego zabronić i w pełni rozumiemy intencje. Jednak wtedy ratownicy nie rozmawiają swobodnie. Czują presję, która wpływa na ich pracę. Zdarza się, że żartują między sobą, starają się uśmiechać. W takiej pracy to konieczne, aby nie zwariować. Tymczasem to bywa źle odbierane przez osoby postronne. Zupełnie niesłusznie – zaznacza Michał. - Rozmowa z rodziną natomiast jest niezwykle trudna. Czasami trudniejsza od samego momentu znalezienia ciała. Co powiedzieć matce, która straciła syna? Co powiedzieć córce, która straciła ojca? Zawsze doskonale pamiętam słowa wypowiadane przez najbliższych.
Lipiec, 2019 r. Dzień przed swoimi urodzinami zaginął niespełna osiemnastoletni chłopak. Ratownicy wiedzieli tylko, że próbował przepłynąć niewielki zalew Sulistrowicki. W pewnym momencie zniknął pod wodą. Świadkowie wezwali WOPR.
Ratownicy chcieli dowiedzieć się czegoś od kolegi zaginionego. Był jednak pod wpływem narkotyków. Trudno było bezgranicznie ufać jego słowom. Na miejsce przyjechała straż pożarna i policja.
Mimo użycia specjalistycznego sprzętu, chłopaka nie udało się odnaleźć tego samego dnia. Na drugi przyjechali rodzice. Dla nich informacja, że syna nie odnaleziono, oznaczała nadzieję. Mama zaginionego wezwała Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, aby przeszukano też lasy w pobliżu zalewu. Te działania jednak nie przyniosły skutku.
Drugiego dnia Michał z dwoma ratownikami znów przyjechali do Sulistrowiczek. Kiedy wychodził z samochodu, podeszła do niego matka poszukiwanego.
I bez słowa mocno się przytuliła.
Trwała tak pięć sekund. Po czym nie zwalniając objęcia, powiedziała: - Panowie, dziękuję, że jesteście. Szukajcie tak, żebyście na koniec mogli powiedzieć, że go nie ma pod wodą.
- To był nagły strzał emocjonalny. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Do dziś, kiedy o tym mówię, mam gęsią skórkę. Poczułem się okropnie. Doskonale wiedziałem, że szanse na znalezienie jej syna żywego, są iluzoryczne. Tego nie da się zapomnieć. W takich sytuacjach od razu przed oczami staje moja siostra. Wiem, co czuła matka tego chłopaka – stłumionym emocjami głosem opowiada ratownik.
Nurkowie odnaleźli ciało dopiero szóstego dnia od zaginięcia.
- Nie przeczę – jestem wrażliwym facetem. Ale praca mnie zahartowała. Kiedy zaczynałem trzy lata temu, już pierwsze dni były pełne tragedii i ludzkiego cierpienia. Co drugi dyżur miałem śmiertelny wypadek. Po pierwszym miesiącu pracy koledzy ochrzcili mnie ksywką „Klepsydra”. Nawet na szafce nakleili mi jej rysunek – mówi Michał.
Czarny humor, w granicach przyzwoitości, pozwala oswoić się ratownikom ze śmiercią.
Jako dziewiętnastolatek Michał pierwszy raz miał do czynienia ze zwłokami wydobytymi po dłuższym czasie przebywania w wodzie. Z tą sprawą nie wiązały się szczególne emocje dotyczące rodziny zaginionego. Ale i tak jej nie zapomni.
- Wyciągnięty mężczyzna był napuchnięty. Zwłoki leżały pod wodą dwa miesiące. Ten zapach siedział we mnie przez kolejne dwa dni. Wymiotowałem co chwilę. Ale nawet do tego można się przyzwyczaić – przypomina sobie ratownik.
Miał jednak to szczęście, że nigdy nie pracował przy wydobywaniu zwłok osoby bliskiej.
Kacperek nie żyje
Kwiecień, 2020 r. Niewielka rzeka Kwisa. Ratownicy i szereg innych służb dostali informację o zaginięciu trzyipółletniego Kacperka.
Był pod opieką taty, który sugeruje, że chłopczyk mógł wpaść do rzeki. Ratownicy przyjęli to do wiadomości, choć z rezerwą. Wcześniej rozeszła się wieść, że ojciec nie ma do końca czystej kartoteki.
W poszukiwania włączyły się policja, straż pożarna, WOPR, inne służby ratownictwa wodnego, antyterroryści, a nawet spore grono cywili. Łącznie ok. trzysta osób.
- Podczas tej akcji wszyscy staliśmy ramię w ramię. Pracowaliśmy, jakbyśmy stanowili jedną wielką rodzinę. Restauracja, która znajdowała się nieopodal, zapewniła wszystkim darmowy posiłek. A przypominam, że w akcji poszukiwawczej uczestniczyło trzysta osób – opowiada Michał.
WOPR zaczął poszukiwania od małej elektrowni wodnej w Nowogrodźcu. Wcześniej ojciec dziecka stwierdził, że pojechał tam, aby przyjrzeć się nurtowi. Zauważył koparkę, zabawkę dziecka. Ratownicy ją odnaleźli. Znajdowała się pod wodą i była zaplątana w kępy trawy na kratach przy elektrowni. To uwiarygodniło informacje podawane przez ojca.
Ratownicy doprowadzili do chwilowego zatrzymania elektrowni. Jednak w jej okolicach chłopca nie było.
W tym czasie antyterroryści wykorzystali nowoczesnego drona, który pomógł w sporządzeniu mapy rzeczki. Kwisie wykonano mnóstwo fotografii i wytypowano miejsca, gdzie może znajdować się Kacperek. Elektrownia, zapora, jaz. To były najbardziej prawdopodobne tereny.
Poszukiwania chłopca trwały niemal dwa tygodnie. Finał był tragiczny.
Funkcjonariusze policji wodnej wydobyli dziecko spod przewróconego drzewa. Jego ciało było zaplątane w korzenie.
Sprawa miała dalszy ciąg.
Trzydziestoczteroletni Rafał B., ojciec Kacperka trafił za kratki niedługo po zgłoszeniu zaginięcia dziecka. Był poszukiwany. W dodatku w dniu zaginięcia mężczyzna znajdował się pod wpływem alkoholu i narkotyków.
W organizmie dziecka również wykryto metaamfetaminę.
W lutym 2021 r. ruszył proces Rafała B. Odpowiada za narażenie dziecka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i niedopełnienie obowiązku opieki. Oskarżycielką posiłkową jest matka chłopca.
WARSZAWA
„Nie czuję, że pracuję”
Marcin Trembulak z Warszawy najważniejsze szkolenia WOPR przeszedł między dwunastym a osiemnastym rokiem życia. Dzięki temu, już kiedy wkraczał w pełnoletność, miał większą wiedzę od olbrzymiej części swoich starszych kolegów-ratowników.
Pływał w Pałacu Kultury i Nauki. Uprawnienia młodszego ratownika zdobył w 2011 r. Obecnie jest instruktorem WOPR, centralnych szkoleń specjalistycznych.
Z wykształcenia technik mechanik lotniczy. Choć dziś nie ma nic wspólnego z zawodem.
Koordynuje działania ratownicze WOPR w Warszawie. Pełni funkcję kierownika stołecznej grupy interwencyjnej. Od dwóch lat to on jest odpowiedzialny za dysponowanie do chorych wszystkich karetek wymazowych na Mazowszu. W ten sposób WOPR wspiera pogotowie jako jednostka współpracująca z systemem Państwowego Ratownictwa Medycznego.
To wszystko w wieku dwudziestu pięciu lat.
- Moja praca zawodowa to nie osiem godzin za biurkiem. Swoje obowiązki wykonuję od rana do wieczora. Ale, jak mawiał Konfucjusz, kiedy robi się to, co się kocha, nie przepracowuje się ani jednego dnia. A ja nie czuję, że pracuję. Moje obowiązki sprawiają mi olbrzymią radość – podkreśla Trembulak.
Podobnie było w czerwcu 2019 r. Aż do momentu, kiedy swojej pasji o mało nie przypłacił życiem.
Powtórka z życia
Zwykły dzień. Zwykły dyżur. Zwykłe wezwanie.
Awaria silnika niewielkiej łodzi. Na pokładzie małżeństwo w wieku nieco ponad trzydziestu lat. Jednostka dryfuje, nie są w stanie włączyć silnika. Trzeba zholować ich do portu.
W takich interwencjach Marcin brał udział kilkadziesiąt razy. Standardowe procedury. Łatwa robota.
Na miejsce płynie skuterem. Za plecami ma Oskara, kolegę ze Stołecznego WOPR.
Widzą łódź. Jest na wysokości mostu Marii Skłodowskiej-Curie.
Małżeństwo podaje cumę. Ratownicy zaczepiają ją o skuter.
Ruszają.
Dopływają do warszawskiej Spójni. Wisła jest tutaj stosunkowo płytka. Wystaje mnóstwo niewielkich kamieni, które utrudniają manewry.
Aby bezpiecznie holować łódź, potrzeba współpracy. Małżeństwo kieruje jednostkę w stronę, którą wskazuje Oskar. Synchronizacja jest konieczna.
Wszystko idzie świetnie.
Ale w pewnym momencie łódź niespodziewanie zmienia kierunek. Jednostka ważąca ok. pięć ton, skręca i ciągnie za sobą pięciusetkilogramowy skuter.
Ratownicy uderzają o burtę łodzi. Skuter się przewraca. Trembulak wpada do wody.
Nie był na to gotowy. Wszystko działo się tak szybko, że przed uderzeniem nie zdążył nabrać powietrza.
Głową, a dokładniej kaskiem, obija kadłub łodzi.
Szamotanina. Nie widać miejsca, w którym można wypłynąć. Skuter przywarł do łodzi. Marcin jest pod nim.
Mija pół minuty. Walka trwa, ale ratownik słabnie. Przed oczami widzi sceny ze swojego życia. Dzieciństwo, dorastanie, szkoła, praca, bliscy.
Nadzieja gaśnie.
Nagle obraz przed oczami się zmienia.
Oskar wskoczył do wody! Z całych sił odpycha skuter od łodzi.
Pojawia się prześwit. Marcin korzysta. Błyskawicznie wynurza się na powierzchnię.
Seria łapczywych oddechów.
Wchodzi na łódkę. Nic nie mówi. Długo nie można dojść do siebie. Jest roztrzęsiony.
Ratownicy wracają do bazy. Na miejsce przypływa ciężka łódź, która kończy akcję WOPR.
- To nie jest mit. W takiej sytuacji człowiek widzi obrazki z przeszłości. Chaos w myślach sprawia, że pojawiają się bez udziału woli. Zresztą nie tylko ja tak miałem. Podobnie jest u osób w wieku dziesięciu, piętnastu czy siedemdziesięciu lat. Do tego czułem bezsilność. Przecież to była akcja, jakich wiele. No i wszystko szło świetnie aż do momentu, kiedy łódź nie skręciła w nieodpowiednim kierunku – przypomina Marcin. – Po tym zdarzeniu zacząłem inaczej myśleć o życiu. Zawsze czułem szacunek do wody, ale teraz się zwielokrotnił. Wszystko postrzegam jakby głębiej, mocniej. To było ważne doświadczenie. Całe szczęście, że nie ostatnie.
W Warszawie, jak we wszystkich polskich miastach, największy procent akcji dotyczy skoków z mostów. Skaczą głównie samobójcy. Zdarza się też, że pod wpływem alkoholu niektórzy przeceniają swoje umiejętności. To nawet połowa wszystkich spraw.
Spektrum obowiązków WOPR rozszerza się w sezonie. Od majówki aż do końca września.
- Wisła w Warszawie to dzika rzeka. Ma nieuregulowane dno, dlatego jest szczególnie niebezpieczna. W mieście się zwęża, co przyspiesza jej nurt. To nie przeszkadza co poniektórym, aby próbować przepłynąć ją wpław. Szczególnie, kiedy odwagi dodaje wypite wcześniej piwo. Albo kilka piw. Najczęściej polega to na tym, że w połowie drogi taki śmiałek orientuje się, że nie jest w stanie dopłynąć do brzegu, więc wraca. Ale na powrót nie wystarcza mu sił. Jeżeli nie jest za późno, wydostajemy go z Wisły. Jeśli nie zdążymy w ciągu pięciu minut, pozostaje rozpocząć akcję poszukiwawczą – tłumaczy Trembulak.
Nawet mniej różnorodne akcje nie pozwalają wpadać stołecznym ratownikom w rutynę. Choć większość reakcji woprowców wynika z nauki, którą pobrali na szkoleniach.
Czasem jednak zdarzają się historie, w których trzeba działać według własnej logiki – ad hoc.
- 7 lipca 2018 r. miałem dyżur na plaży obok Mostu Poniatowskiego, tzw. Poniatówce. Od kolegów dostałem informację, że opuszczona barka cumująca w okolicy Mostu Łazienkowskiego zaczyna się tlić. Zauważyłem policję płynącą w tamtą stronę. Wsiadłem na skuter i też popłynąłem. Z barki wydobywał się niewielki ogień, z którego dosłownie w momencie wybuchł duży pożar. Zgłosiłem przez radio, aby operator 984 zadzwonił na 112 i powiadomił strażaków. Ci dostali też informację od jednego ze świadków, który całą sytuację obserwował z mostu. Strażacy przyjechali szybko. Najpierw gasili pożar z brzegu. Potem zwodowali łodzie. My zabezpieczaliśmy teren, aby żadna z jednostek nie podpływała do płonącej barki. Szczególnie, że w pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że w środku mogą być butle z gazem. Odnaleziono je po ugaszeniu pożaru, ale na szczęście były puste. Szczególnie zapamiętałem niewiarygodne ciepło, które wydobywało się z barki. Stałem sto metrów od niej, była noc, a pociłem się niemiłosiernie będąc w krótkich spodniach i podkoszulku – wyznaje Trembulak. – Przez całą akcję obserwowaliśmy też, czy z barki nikt nie wyskakuje, aby uratować się z pożaru. To przecież mogło być podpalenie. Oczywiście podjęlibyśmy taką osobę z wody, choć zawsze musimy się kierować podstawową zasadą – dobry ratownik to żywy ratownik. Nie możemy narażać życia podpływając zbyt blisko, kiedy nie jesteśmy pewni, że to bezpieczne.
KRAKÓW
„Módlcie się”
18 lipca, 2017 r. Bulwary wiślane niedaleko Wawelu w Krakowie. Jest godzina 19.04. Upał słabnie. Dobry moment na spacer. Dwóch ratowników krakowskiego WOPR patroluje okolice Wisły.
Przed chwilą zwrócili uwagę właścicielom wypożyczalni sprzętu wodnego. Jej pracownicy powinni informować klientów, że na rzece też obowiązuje ruch prawostronny. Inaczej łatwo o wypadek.
Standard. To wręcz rutynowa czynność.
Mija pół godziny.
W krakowskiej dyspozytorni odzywa się telefon. Dzwoni patrol.
Odbiera Gabriela Rybska-Rykała.
- Co tam?
- Słuchajże, jest akcja. Do Wisły wskoczył nagi facet. Wcześniej po bulwarach gonili go strażnicy miejscy.
- Dobra, zaraz będziemy.
Sternik, który pełnił dyżur razem z dyspozytorką wybiega z bazy. Mija bramę. Zbiega ze stromego brzegu i wsiada do łódki. Nie zajmuje mu to nawet minuty.
Tak samo jak dopłynięcie do celu. Baza krakowskiego WOPR znajduje się kilkaset metrów od Wawelu.
Ratownik widzi mężczyznę. Po drodze do poszkodowanego zabiera z brzegu wsparcie. Może potrzebować pomocy.
Na motorówkę wsiada dwóch strażników miejskich i ratownik z patrolu.
- Panowie, niewiele wiem. Co tu się dzieje?
- Gość biegał nago po bulwarach. W jednej ręce miał dowód osobisty, w drugiej różaniec. Krzyczał: „Módlcie się”. Potem wskoczył do wody.
Odpowiada im pustym spojrzeniem. Ale strażnicy nie mają nic więcej do powiedzenia.
W czterech ruszają w stronę mężczyzny. Znajduje się na środku Wisły.
Próbują z nim rozmawiać. Proszą, aby wsiadł do motorówki. Ten nie daje się namówić. Ciągle nawołuje do modlitwy.
Siłowanie się nie ma sensu. Prędzej czy później i tak osłabnie.
Ratownik rzuca mu koło ratunkowe na linie. Nie trzeba długo czekać. Zmęczony mężczyzna chwyta je.
Sternik kieruje motorówkę na brzeg. Płyną powoli. W tym czasie każdy z nich analizuje sytuację. Jednak nie ma innego wyjścia. Trzeba go po prostu podjąć z wody i szybko zaprowadzić do samochodu.
Na brzegu dawno zgromadziło się kilkunastu gapiów. Słychać krzyk, aby uważali. Ten gość może gryźć.
Nie wiadomo, skąd taka wiedza. Mężczyzna wcześniej nie atakował przechodniów. Ale teraz na tacy dostał idealny pomysł.
Ratownik i strażnicy chwytają mężczyznę pod pachy i z całej siły ciągną na brzeg. Ten nagle się wyrywa. Szarpanina. Podczas zamieszania gryzie ratownika i strażników. Każdego do krwi.
Zabawa się skończyła. Jeden ze strażników używa gazu łzawiącego. Dzięki temu obezwładniają mężczyznę i doprowadzają do samochodu.
Ale to nie koniec.
Ugryzieni funkcjonariusze i sternik WOPR muszą teraz przejść serię badań. Nie wiadomo, co mógł „sprzedać” im zatrzymany mężczyzna.
Najpierw przyjmują pierwszą dawkę leku na HIV. Profilaktycznie.
Potem okazuje się, że człowiek wyciągnięty z wody zaraził zarówno ratownika, jak i funkcjonariuszy… żółtaczką.
- Na szczęście dziś już są zdrowi. Nie przechorowali tego ciężko, ale cała, wydawałoby się, niewinna akcja, odcisnęła na nich piętno. Było to mocne zderzenie się z rzeczywistością, szczególnie dla ratownika wodnego - robimy kursy żeby pomagać ludziom, a w zamian za pomoc spotykamy się z agresją. Po schwytaniu, pan był spokojny. W szpitalu zresztą pewnie coś dostał i to zamieniło go w potulnego baranka – wspomina Rybska-Rykała. – Przychodząc na dyżur naprawdę nie mamy pojęcia, z czym możemy się zmierzyć. Zakres wydarzeń, jakie mają miejsce w miastach, szczególnie tak dużych jak Kraków, jest właściwie nieograniczony. Najwięcej dotyczy Wisły. Szczególnie, że kiedy ktoś do niej wpadnie i nie wypłynie od razu na powierzchnię, ma małe szanse na przeżycie. Albo uderzył o dno, albo o coś zaczepił. Możliwości jest kilka. Ale oczywiście jeździmy też na krakowskie zalewy. Zdarza się, że wzywają nas także choćby do Kryspinowa, wsi nad popularnym zalewem na zachód od Krakowa.
Uporczywe myśli
Sierpień, 2014 r. Zalew w Kryspinowie. Mężczyzna pedałuje na rowerku wodnym z żoną, dwoma córkami i synem. Chce się ochłodzić. Wyskakuje. Po chwili znika pod powierzchnią spokojnej tego dnia wody. Rodzina czeka, ale na próżno.
Dyspozytor 112 odbiera telefon od przerażonej kobiety. Po zebraniu wywiadu dzwoni na 984.
Artur Lechowicz podnosi telefon. Czwarty, może szósty raz od kiedy został ratownikiem. Ma osiemnaście lat i nużące, irracjonalne przekonanie, że dziś stanie się coś niedobrego.
- WOPR Kraków, słucham.
- Mężczyzna, wiek – pięćdziesiąt dwa lata, wyskoczył z rowerka jakieś dziesięć minut temu na zalewie w Kryspinowie. Numer do żony, pani Barbary, 601... Rejon plaży przy studni.
Ratownicy są na miejscu po dwunastu minutach, co jest doskonałym wynikiem. Przez czterdzieści minut szukają mężczyzny. Schodzą na głębokość czterech metrów. Na więcej nie pozwala ciśnienie i brak butli z tlenem. Przyjeżdżają strażacy z nurkami. Obszar jest stosunkowo nieduży, więc szybko znajdują mężczyznę. Mija ok. godzina od zaginięcia. Ratownicy wyciągają mężczyznę na powierzchnię.
Artur zaczyna resuscytację. W jego krótkiej karierze to pierwsza akcja, która może się nie powieść. Drżenie rąk, szybki oddech, zmęczenie. Mimo tego resuscytacja przebiega prawidłowo. Nagle czuje czyjąś rękę na ramieniu. Kolega odciąga go od ratowanego. Zdezorientowany słyszy tylko: "Odsapnij. Odpocznij. Usiądź tam dalej.".
- Do dziś pamiętam krzyk zza pleców. Córki i syn byli w wieku kilkunastu lat. Na wszystko patrzyli przerażeni. Żona wykrzykiwała: "Dlaczego akurat jego to spotkało?!" - opowiada Lechowicz.
Mężczyzny nie udało się uratować. Jak się później okazało, przed wskoczeniem do wody, pił alkohol.
Artur po przyjeździe do domu nie może zasnąć. Uporczywe myśli, pytania. Sen wreszcie przychodzi, ale tylko na kilkanaście minut. I tak przez całą noc.
- Nawet, kiedy wszystko zrobiło się tak, jak należało, w głowie dudnią wątpliwości. Wiem, że mówi to każdy z ratowników. Przynajmniej tych początkujących. Ale ja wtedy właściwie nie byłem nawet początkujący. Byłem na samym starcie! Wyrzutów sumienia nie ma, ale jest niekończący się stres i myśli, co mogło się zrobić lepiej. W większości przypadków cała akcja przebiega niemal idealnie, ale psychika robi swoje - tłumaczy Lechowicz.
Praca w WOPR przy jeziorach i rzekach mocno różni się od tej przy morzu. Tutaj nie ma wysokich fal, sztormów czy prądów wstecznych. Więcej jest jednak wirów rzecznych czy glonów oplątujących nogi i ręce. No i samobójców skaczących z mostów do rzek. Ciało po wyciągnięciu z wody wszędzie jednak wygląda tak samo. Jasna pomarszczona skóra, sine wargi, piana wylewająca się z ust, krew z oczu i uszu. Wielu młodych ratowników po takim widoku rezygnuje z pracy.
Ale Artur został. Dziś ma dwadzieścia pięć lat, studiuje prawo. Jest na piątym roku. Niebawem rozpocznie aplikację adwokacką. Świetnie radzi sobie z emocjami, resuscytacja to chleb powszedni. Wciąż przeżywa nieudane akcje, lecz to także część jego pracy. Chętnie zostałby ratownikiem do emerytury, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to zajęcie doraźne.
- Kiedyś, jako adwokat, może założę kancelarię i będę pomagał WOPR. Jeśli przyjdzie prowadzić sprawę dla ratownika, chętnie zrobię to nawet pro bono - śmieje się Lechowicz.
https://docs.google.com/document/d/1LuyJMHtr76kuplibc60C1xsZ_TqbiACFWxxN10QrSsQ/edit