Wypadek z udziałem Iwony Gołąb miał miejsce 31 marca. Polka wraz ze swoimi psami, w tym aktualnym mistrzem świata i Europy, wracała z treningów w Estonii. Przejeżdżała przez Łotwę, minęła Rygę i na tzw. drodze bałtyckiej przemieszczała się powoli za sznurem ciężarówek.
"Nie tylko samochód został rozbity"
- Ta droga jest bardzo niebezpieczna właśnie ze względu na TIR-y. Jeździłam nią kiedyś regularnie do Finlandii i jestem tego świadoma. Dlatego zawsze poruszam się po niej dość uważnie, jadę wolniej. I nagle widzę, jak jakieś 50-100 metrów przede mną wyskakuje mi TIR na czołówkę - opowiada Gołąb w rozmowie z WP SportoweFakty.
ZOBACZ WIDEO: Przebiegł z piłką prawie całe boisko. Fenomenalne trafienie w Niemczech!
Trenerka psów nie miała wiele czasu na reakcję. Instynktownie zjechała na pobocze, ale ciężarówka zdążyła zahaczyć o bok jej auta. - Zatrzymałam się nieco dalej, sprawdziłam, czy psy są całe i dotarło do mnie, że w aucie nie ma lusterka, a cały bok samochodu jest pokiereszowany - dodaje.
Polka zadzwoniła na łotewską policję. Pojawił się pierwszy problem - okazało się, że funkcjonariuszka po drugiej stronie telefonu słabo porozumiewa się w języku angielskim. W międzyczasie na miejscu wypadku pojawił się kierowca TIR-a. To Polak, który początkowo nie chciał wziąć winy na siebie za spowodowanie incydentu.
Gołąb zatrzymała miejscowych, którzy zawiadomili lokalną policję. Funkcjonariusze nie zadawali pytań, od razu orzekli winę kierowcy TIR-a. Wydawało się, że sprawa została załatwiona i szybko uda się ruszyć w drogę do Polski. W tym momencie rozpoczęła się jednak batalia z ubezpieczycielem, którą trenerka psów opisała w mediach społecznościowych. Jej wpis stał się wiralem. W kilkanaście godzin zdobył kilka tysięcy polubień i udostępnień oraz setki komentarzy.
"Nie tylko samochód został rozbity. PZU rozbiło coś więcej - szacunek dla sportowca, dla kobiety... dla człowieka" - napisała w swoim wpisie Gołąb.
Godziny w polu
Gołąb w rozmowie z WP SportoweFakty podkreśla, że pierwszy kontakt z PZU był "mega". Pracownica otrzymała "pinezkę" z lokalizacją trenerki, zapytała o jej stan zdrowia. Polka znalazła też autoryzowany serwis Volkswagena znajdujący się tuż obok Rygi. Zaproponowała odholowanie auta do serwisu, gdzie można by szybko naprawić lusterko i w ten sposób mogłaby ruszyć dalej do Polski.
Z czasem zaczęły się pojawiać problemy. Okazało się, że na transport z Polski będzie czekać od sześciu do ośmiu godzin. Gołąb dostała wybór - może zostać odholowana do Rygi albo poczekać na transport do Polski. Tyle że w stolicy Łotwy nie mogłaby liczyć na jakikolwiek nocleg.
- Uznałam, że lepiej w tej sytuacji, aby zholowali mnie do Polski. Zadzwonił do mnie miły pan, że zanim ruszy w drogę, to musi jeszcze zatankować auto i zrobić sobie zakupy na trasę, więc będzie za jakieś osiem godzin i na miejscu pojawi się o północy. Miałam tyle godzin czekać w polu, bez wody, bez cienia, bez toalety i z psami - irytuje się trenerka, która wyszkoliła psich mistrzów Europy i świata.
PZU zaproponowało Gołąb samochód zastępczy. Problem w tym, że był to mały model, do którego nie mogłaby zmieścić profesjonalnych klatek ochronnych, w których przewozi psy. Polka nie chciała też słyszeć o wiezieniu czworonogów luzem na tylnej kanapie, bo jakikolwiek wypadek mógłby się skończyć poważnymi urazami u jej pupilów. Mowa o zwierzętach, które trenują pod kątem mistrzostw świata i Europy.
Nie chciała czekać
Gołąb uznała, że nie będzie czekać w nieskończoność na holowanie z Polski. Wnętrze jej samochodu jest wyciszone specjalną folią, a z kolei szyby są przyciemniane, aby psy miały chłodniej. Trenerka zaczęła samodzielnie zrywać folie ochronne, aby widzieć cokolwiek w lusterku wstecznym. Rozbitym pojazdem ruszyła w drogę i tak dojechała do Polski, po 700 km znalazła się w domu.
W Krakowie udało się jej otrzymać auto zastępcze. Tyle że znów to nie był koniec jej koszmaru. Autoryzowany serwis Volkswagena wycenił naprawę na 43 661 zł brutto. Tymczasem ubezpieczyciel orzekł szkodę całkowitą i zaproponował 15 000 zł.
Gołąb wykupiła wcześniej AC w PZU, gdzie wartość pojazdu wyceniono na ponad 62 000 zł. Samochód był w dobrym stanie technicznym, trenerka na bieżąco dokonywała napraw w autoryzowanym serwisie i posiadała na to dowody. Ubezpieczyciel już po wypadku dokonał jednak korekty wartości auta z powodu... dużego przebiegu.
W międzyczasie usłyszała też od PZU, że skoro orzeczono jej szkodę całkowitą, to nie może liczyć na auto zastępcze. To wszystko w sytuacji, gdy za dwa tygodnie na Gołąb i jej psy czekają kwalifikacje do mistrzostw świata. Zamiast trenować, przyszło jej walczyć z państwową spółką.
- Dotknęło mnie to, ile dostałam komentarzy od ludzi, że zostali potraktowani w sposób podobny - mówi nam Gołąb. Internauci zaczęli jej wysyłać wiadomości, w których skarżyli się, że ubezpieczyciel zaniża pierwsze wyceny i przelewa od razu pieniądze na konto, przez co ludzie myślą, że nie mogą się już odwołać.
- To jest okropne, że państwowa firma tak postępuje. Tym bardziej że jeśli np. ktoś bliski ginie w wypadku, to jego rodzina nie ma głowy do walki z ubezpieczycielem i zaakceptuje to wszystko. To jest żerowanie na ludzkim nieszczęściu. Mnie akurat nic się nie stało, więc miałam siły, by walczyć o swoje, ale nie każdy je znajdzie - dodaje.
Wpis Gołąb na Facebooku wywołał efekt kuli śnieżnej. We wtorek (15 kwietnia) zadzwonił do niej rzecznik PZU. Kilka godzin później otrzymała maila z poprawioną wyceną pojazdu. "Po ponownej kwalifikacji zmieniliśmy kwalifikację ze szkody całkowitej na częściową" - czytamy w dokumencie. Zawiera on też zaktualizowany kosztorys. Nagłośnienie tematu sprawiło, że wycena auta wzrosła o ponad 19 tys. zł.
"Jeszcze raz pragniemy przeprosić" - napisało PZU w mailu skierowanym do polskiej trenerki.
PZU poinformowało też Gołąb, że "średni dobowy czas dojazdu pomocy na terenie RP to 54 minuty" i "w ciągu dnia jest on zacznie krótszy", a za granicą firma jest w stanie zorganizować odholowanie w bezpieczne miejsce "w ciągu godziny". Średni czas kompleksowej pomocy za granicą wydłuża się, jeśli klient "prosi o specjalistyczny pojazd i holownik z Polski".
Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty